IX
Po trzydziestu latach wciąż wyraźnie pamiętał tamten wieczór.
Musiał opuścić swój dyżur w Kasr al-Ajni, żeby do niej pójść. Siły bezpieczeństwa szczelnie otoczyły Uniwersytet Kairski, broniąc do niego dostępu i nie pozwalając nikomu na wydostanie się na zewnątrz. Pomiędzy Mostem Uniwersyteckim a bramą kilkakrotnie zatrzymano go w punktach kontrolnych. Zadawano mu wciąż te same pytania, na które udzielał tych samych odpowiedzi. Na ostatnim posterunku pojawił się oficer w stopniu pułkownika wyglądający na głównodowodzącego. Miał znużoną twarz, nerwowe ruchy i łapczywie zaciągał się papierosem. Wydmuchał dym i po skontrolowaniu jego legitymacji lekarskiej zapytał:
– Czego pan tu szuka, doktorze?
– Moja kuzynka bierze udział w proteście. Przyszedłem odprowadzić ją do rodziny.
– Jak się nazywa?
– Zajnab Radwan. Wydział Ekonomii.
Oficer zbadał go doświadczonym spojrzeniem, jakby chcąc sprawdzić, czy mówi prawdę, i zakomunikował:
– Radzę panu zabrać ją stąd jak najszybciej. Ostrzegaliśmy ich, że mają przerwać strajk, ale oni proszą się o kłopoty. W każdej chwili możemy otrzymać rozkaz użycia siły. Wtedy uderzymy na nich bez litości i wszystkich aresztujemy.
– Niech pan, pułkowniku, weźmie pod uwagę to, że są młodzi i zagniewani na swój kraj.
– My także jesteśmy Egipcjanami i patriotami, ale nie urządzamy demonstracji i nie dążymy do destrukcji!
– Mam nadzieję, że pan pułkownik potraktuje ich po ojcowsku.
– Ani po ojcowsku, ani po matczynemu! Wypełniam rozkazy! – wykrzyknął głośno oficer, najwyraźniej walcząc ze współczuciem.
Potem cofnął się dwa kroki i dał żołnierzom znak, żeby zrobili dla niego przejście. Gmach uniwersytetu niknął w zupełnych ciemnościach. Styczniowy chłód przenikał mężczyznę na wskroś, więc zapiął guziki płaszcza i wsunął ręce do kieszeni. Ściany budynków pokrywały transparenty i strony z gazet, z powodu ciemności nie mógł jednak odczytać, co było na nich napisane. Wyróżniało się tylko wielkie zdjęcie Anwara as-Sadata palącego fajkę wodną. Wkrótce ujrzał setki studentów siedzących na trawie i na stopniach schodów. Wielu spało, inni palili i rozmawiali, pozostali śpiewali pieśni Asz-Szajcha Imama. Dopiero po chwili ją odnalazł. Stała przed aulą i z zaangażowaniem dyskutowała z grupką studentów. Zbliżył się i zawołał ją. Podeszła do niego i zawołała w serdeczny sposób, którego nigdy nie zapomniał:
– Witaj!
– Wyglądasz na zmęczoną – odparł szybko.
– Czuję się dobrze.
– Chcesz pójść ze mną?
– Dokąd?
– Do swojego domu, do rodziny.
– Przyszedłeś odprowadzić mnie za rączkę do mamusi?! Może jeszcze chcesz, żebym umyła nogi i napiła się mleka, zanim położysz mnie do łóżka, przykryjesz kołderką i opowiesz bajkę na dobranoc?!
Wiedział już, że jego zadanie nie będzie proste. Spojrzał na nią z wyrzutem i powiedział ostro:
– Nie pozwolę, żeby coś ci się stało.
– To moja sprawa.
– O co ci właściwie chodzi?
– Ja i moi koledzy mamy określone żądania. Nie zakończymy strajku, dopóki nie zostaną spełnione.
– Czy wy naprawdę myślicie, że zmienicie rzeczywistość?!
– Zmienimy Egipt.
– Egiptu nie zmieni się poprzez demonstracje.
– Wypowiadamy się w imieniu wszystkich Egipcjan.
– Przestań się łudzić! Ludzie spoza uniwersytetu nic o was nie wiedzą. Zajnab... Chodź ze mną. Oficer powiedział mi, że was zaaresztują.
– Niech robią, co chcą.
– Chcesz, żeby pobili cię żołnierze i przewrócili na ziemię?
– Bez względu na to, co się stanie, nie porzucę kolegów.
– Boję się o ciebie – szepnął z niepokojem.
Zmierzyła go drwiącym wzrokiem, potem obróciła się powoli, wróciła do kolegów i podjęła rozmowę, zupełnie go ignorując. Stał przez chwilę w miejscu i przyglądał się jej. W końcu odszedł rozgniewany, tłumacząc sobie, że dziewczyna jest szalona i nie nadaje się dla niego. Gdyby się pobrali, ich dom zamieniłby się w pole bitwy. Tak, Zajnab jest zarozumiała i uparta, a teraz jeszcze potraktowała go bezczelnie i pogardliwie. Ostrzegł ją, ale ona trwa w swojej głupocie. A niech pobiją ją żołnierze, niech rozpłaszczą na ziemi, niech zhańbią! Od tej chwili nie będzie jej już współczuł. Sama wybrała swój los.
Położył się do cna wykończony, ale nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok, aż usłyszał poranny azan. Wstał, wziął kąpiel, ubrał się i wrócił na uniwersytet, gdzie stwierdził, że wojsko przypuściło szturm i zatrzymało studentów. Dwoił się i troił, obdzwaniając znajomych, żeby w końcu, po południu, móc złożyć jej wizytę w Urzędzie Bezpieczeństwa. Była bardzo blada, miała spuchniętą dolną wargę i kilka niebieskich sińców na lewej skroni i czole. Wyciągnął dłoń, dotknął jej twarzy i spytał ze smutkiem:
– Boli?
– Cały Egipt jest poraniony! – rzuciła prędko.
Tyle czasu upłynęło, a on wciąż pamiętał Zajnab Radwan. Właściwie nigdy, nawet na jeden dzień, nie przestał o niej myśleć. Stare obrazy z zadziwiającą wyrazistością przesuwały się w jego umyśle, porywał go i zatapiał strumień wspomnień, jakby przeszłość była olbrzymim demonem, który wydostał się z magicznej lampy. Teraz Zajnab znowu przed nim stoi: ma taką samą drobną figurę, piękną twarz, długie ciemne włosy, ściągnięte w koński ogon, oczy lśnią jej zapałem, a o Egipcie opowiada marzycielskim tonem, jak gdyby recytowała wiersz miłosny:
– Nasz kraj jest wspaniały, Salahu, lecz długo był ciemiężony. Ludzie tutaj posiadają nadzwyczajne zdolności. Gdyby zapanowała demokracja, w niecałe dziesięć lat Egipt stałby się silnym i nowoczesnym państwem.
Słuchał jej z nic niemówiącym uśmiechem, którym próbował zamaskować swoją obojętność. Tak mocno starała się przekonać go do swojego stanowiska, lecz on pozostał przy swoim. Z okazji urodzin podarowała mu pełne wydanie „Historii” Abd ar-Rahmana al-Dżabartiego, mówiąc:
– Wszystkiego najlepszego! Przeczytaj tę książkę, a lepiej mnie zrozumiesz.
Zaczął ją czytać, ale ogarnęła go nuda. Oszukał ją, że skończył książkę. Nie przepadał za kłamaniem, rzadko się do niego uciekał, lecz po prostu nie miał zamiaru jej rozzłościć. Chciał sprawiać, żeby piękniała i dobrze się czuła. Bo kiedy była w świetnym nastroju, promieniała uśmiechem i cała jej twarz się rozświetlała. W chwilach, gdy czuli pełne szczęście, siadywali blisko siebie w ogrodzie botanicznym Orman w Gizie. Kładła swoje książki na okrągłej ławce z białego marmuru. Nie zważali na upływ godzin, rozmawiali i marzyli o przyszłości, szeptali. Przysuwał się bliżej i wyczuwał zapach jej perfum, który nawet teraz wyraźnie do niego powracał. Brał ją za rękę, pochylał się i składał pocałunek na jej policzku. Wtedy ona obrzucała go wzrokiem, w którym mieszały się napomnienie i czułość. Jakże szybko marzenia dobiegły końca! Ostatni obrazek odtwarzał po tysiąckroć, zatrzymując się na każdym słowie, spojrzeniu, każdej chwili milczenia. Znajdowali się w swoim ulubionym miejscu w ogrodzie, kiedy zakomunikował
jej swoją decyzję o emigracji. Starał się zachować spokój, aby mogli o tym rozsądnie porozmawiać. Jednak Zajnab wybuchnęła:
– Uciekasz!
– Próbuję się ratować!
– Mówisz tylko o sobie.
– Nieprawda, przyszedłem zaprosić cię do naszego nowego życia.
– Nigdy nie zostawię mojego kraju!
– Proszę, przestań mówić sloganami.