Cena wody w Finistère
ŚLIMAKI I JĘZYKI
Według madame C. największy kłopot jest ze ślimakami.
Ślimakami w skorupach i bez. Ślimakami, co zżerają cebulki tulipanów, korzenie i płatki. Bezkręgowa hołota, co zostawia za sobą lepki ślad w ogrodzie, wstrętne ślimaki — les limaces.
„Dagens Nyheter”, jedynowładczy dziennik mojej dawnej ojczyzny, zaleca gilotynę — obcinanie ślimakom głów. Albo wylewanie na nie wrzątku. W ten sposób pozbędziemy się szkodników, zapewnia gazeta.
Momma w środkowej Norrlandii używała popiołu. Wyciągała go z pieca i sypała wokół korzeni czarnej porzeczki. Wtedy ślimaki jak oparzone zawracały w stronę warzywniaka.
Babka w majątku pod Sztokholmem używała piwa, nalewanego do bulionówek. Jak w jej rörstrandzkim serwisie coś się wyszczerbiło, wykorzystywała to w ogrodzie. We wsi, gdzie się wychowałam, nie było bulionówek. Zupę jadło się w najlepszym razie z talerza.
Babka wlewała trochę piwa na przynętę i stawiała bulionówki pod czarną porzeczką. Ślimaki, zwabione zapachem, upijały się i topiły w piwie.
U mommy o piwie nie było mowy. We wsi mieszkali sami abstynenci, członkowie loży „Lira”, poza czwórką braci, którzy poili się samogonem i jedli surową kiełbasę, ale to inna historia.
Ślimaki trzeba wytępić, bez skrupułów. Bez wewnętrznej walki z sobą, jak w przypadku kretów. Ślimaki muszą zginąć.
Z premedytacją zabić kreta to rzecz nie do pomyślenia, ale pozbyć się oślizgłego ślimaka bez skorupy na miękkim, kleistym grzbiecie, z oczami na czułkach, jak u Marsjanina — to czysta przyjemność.
Kiedyś znałam dziewczynkę, która zjadła takiego ślimaka. Włożyła do ust i przełknęła.
W dialekcie z mojej wsi ślimaki bez skorupy nazywają się åma. W dialekcie, który jest całym językiem, nie żadnym dialektem. Ten język wyssałam z mlekiem matki, to mój język od urodzenia. Gdzie indziej też się to tak nazywa — langue maternelle, mother tongue. Kraj, w którym się człowiek rodzi, nazywa się ojczyzną, Vaterland, patrie.
Dzieci we wsi założyły się, kto zje ślimaka, åma. Odważyła się tylko tamta dziewczynka. Smakował jak jajko — powiedziała, przełknąwszy.
Tak wyglądały dziecięce zabawy, kiedy nie było jeszcze gier komputerowych.
Ta sama dziewczynka widziała, jak umiera jej dziadek. Była z nim na dworze, kiedy powiedział: jag sätter mig lite här, siądę sobie tutaj. Usiadł na murku i umarł.
Powiedział to w gwarze, w języku mówionym, który nie ma pisanego odpowiednika. Gdyby zapisać to fonetycznie, wyglądałoby mniej więcej tak: Jä sätt mä henan litte jä.
Jä na początku i na końcu zdania znaczy jag, ja, i wymawia się jak angielskie yeah.
Dwujęzyczność nie jest żadnym darem losu, jeśli od urodzenia zna się takie dwa języki, jak ja. Jeden bardziej peryferyjny od drugiego. Nie żebym tęskniła za esperanto, ale nie będę demonstrować w obronie dialektów.
Wystarczy, że mamy Bałkany.
Dziewczynka, która widziała, jak umarł jej dziadek, zyskała na długo popularność we wsi. Raz za razem musiała opowiadać, jak wyglądał w chwili śmierci, jak z obu stron zeszło z niego powietrze. Podbródek opadł mu z trzaskiem, ale sztuczna szczęka została na miejscu.
Po szwedzku brzmi to wszystko nędznie i prostacko, ale to jedyny język pisany, nad którym pa-nuję. Język miejski do opisów miasta, wyblakły, pozbawiony koloru, kontrastu i odcieni, jakie ma mój pierwotny język.
Po pięćdziesięciu latach używania szwedzkiego czuję się w nim nadal sztucznie. Jakbym udawała wytworniejszą, niż jestem. Udawać wytworniejszego to dla ludzi ze wsi najgorsza zbrodnia, udawać miastowego, przyciągać uwagę to jest fjaskut, a być huskut fjaskut to idiotyzm.
Mówić po szwedzku znaczy przejść na drugą stronę. Na stronę władców, panów.
Ten, kto urodził się jedną nogą po tej, drugą po tamtej stronie, będzie ważył słowa i zostanie schizofrenikiem.
W Finistère jest inaczej. Tutaj mówię swoim własnym językiem, z własną składnią i koniugacją. Własny tam, skąd pochodzę, znaczy dziwny. W Finistère, jeśli chce się powiedzieć, że coś jest dziwne, używa się tego samego słowa, jakim określa się cudzoziemca. A jednak w mojej wiosce nie uważa się mnie za kogoś dziwnego. Przybyła z zewnątrz i na zawsze obca, ale nie dziwna. Madame pali hortensje i nie zamyka okiennic, madame jest nietutejsza, rozumiemy. Madame dziwnie mówi, ale mówi, jak umie. Już nie staram się nauczyć języka, zrezygnowałam po wielu próbach. Nie wchodzi.
Na początku miałam ambicję uczyć się jednej koniugacji na dzień.
Jestem, byłem, będę, byłbym, byłbym był...
Zużyłam trzy gramatyki, z czego dwie dla niższych klas szkoły ludowej, w samochodzie puszczałam kursy na kasetach i płytach CD, w tym nową metodę „Échelle”, która na skróty doprowadzi was do francuskiego na co dzień — ale żaden z tych skrótów nie prowadzi do mnie.
Po roku znam więcej słówek, niż kiedy tu przyjechałam, ale odmieniać nadal nie potrafię.
Nie szkodzi. Wolę słowa nie odmienione.
Mówić w czasie teraźniejszym, a nie w przeszłym, w trybie przypuszczającym, a nie przyszłym czy zaprzeszłym odpowiada mojej naturze i zapatrywaniom — żyję w chwili obecnej.
Potrafię się rozkoszować cudownym językiem nagranym na automatyczną sekretarkę u madame C., ale jest to tylko jeszcze jedna rozkosz w szeregu wszystkich, jakich zaznaję w Finistère, i nie muszę znać języka, żeby się nim rozkoszować. Gdyby tak było, można by od razu zlikwidować wszystkie sztuki piękne.
Słuchanie sekretarki madame C. jest jak dzień spędzony w Luwrze:
C’est madame C. à l’appareil. Je suis absente pour le moment prière de laisser votre nom et votre numéro de téléphone et je vous rappelle dès que je suis revenue. Merci pour votre appel, bonne jour-née. Rozkosz nie oznacza, że trzeba umieć to, z czego się ją czerpie.