Cena ostateczna 1. Cień w środku lata
Prolog
Rózga trafiła Otaha w ucho, rozcinając mu skórę. Tahi-kvo, nauczyciel Tahi, przeciął powietrze cienkim lakierowanym prętem, z odgłosem przypominającym trzepot ptasich skrzydeł. Otah zachował spokój. Nie drgnął ani nie krzyknął. Oczy wypełniły mu się łzami, lecz jego dłonie utrzymywały pozycję powitania.
– Jeszcze raz – warknął Tahi-kvo. – I to poprawnie!
– Jesteśmy zaszczyceni twoją obecnością, o najwyższy dai-kvo – powiedział Otah miłym głosem, jakby wypowiadał ten rytualny zwrot po raz pierwszy.
Siedzący przed ogniem starzec przyjrzał mu się uważnie, po czym przyjął postawę akceptacji. Tahi-kvo chrząknął z zadowoleniem.
Otah skłonił się, nieruchomiejąc na czas trzech oddechów i mając nadzieję, że Tahi-kvo nie uderzy go za to, że drży. Chwila się przeciągała i Otah niemal pozwolił sobie na zerknięcie na nauczyciela. W końcu starzec wypowiedział chrapliwym szeptem słowa, które kończyły rytuał i zwalniały chłopca:
– Idź, wydziedziczone dziecko, i zajmij się nauką.
Otah odwrócił się i wyszedł pokornie z pokoju. Dotknął świeżej rany dopiero wtedy, gdy zamknął za sobą grube drewniane drzwi i ruszył chłodnym korytarzem w stronę wspólnych pomiesz-czeń.
Kiedy przechodził przez kamienne sale szkoły, inni chłopcy milczeli, lecz kilka razy ich spojrzenia złowiły jego sylwetkę i rozcięte ucho – świeży powód wstydu. Śmiali się z niego tylko starsi chłopcy w czarnych szatach uczniów Milaha-kvo. Otah poszedł do sypialni chłopców ze swojej kohorty. Zdjął uroczystą szatę, uważając, by jej nie poplamić krwią, przemył ranę zimną wodą. Piekący krem na skaleczenia i otarcia stał w glinianym naczyniu obok miski na wodę. Otah dwoma palcami nałożył pachnącą octem maść na rozcięte ucho. A potem, nie po raz pierwszy od przybycia do szkoły, usiadł na swojej twardej pryczy i się rozpłakał.
– Ten chłopiec – powiedział dai-kvo, ujmując porcelanową czarkę z herbatą. – Rokuje jakieś nadzieje?
– Niejakie – przyznał Tahi.
Oparł lakierowaną rózgę o ścianę i usiadł obok swego mistrza.
– Wygląda znajomo.
– Otah Machi. Szósty syn khaia Machi.
– Pamiętam jego braci. Także rokowali niejakie nadzieje. Co się z nimi stało?
– Spędzili tu po kilka lat, przyjęli piętno i zostali odprawieni. Dzieje się tak w większości przypadków. Mamy teraz w szkole trzystu i czterdziestu w czerni pod opieką Milaha-kvo. To synowie khaiem albo ambitnych rodzin utkhaiem.
– Aż tylu? Widzę ich tak niewielu.
Tahi przyjął postawę zgody, ustawieniem nadgarstków nadając jej niuans, który można by odczytać jako smutek lub przeprosiny.
– Niewielu mam dość silnych i mądrych zarazem. A stawka jest wysoka.
Dai-kvo upił łyk herbaty i zapatrzył się w ogień.
– Zastanawiam się – powiedział starzec – ilu z nich zdaje sobie sprawę, że niczego ich nie uczymy.
– Uczymy wszystkiego. Pisania, rachunków. Po opuszczeniu szkoły każdy z nich mógłby się czymś zająć.
– Lecz niczym pożytecznym. Niczym niezwiązanym z poezją. Ani z andat.
– Jeśli zdadzą sobie z tego sprawę, o najwyższy, to znajdą się w połowie drogi do twych drzwi. A dla tych, których odprawiamy... Tak jest lepiej.
– Tak?
Tahi wzruszył ramionami i zapatrzył się w ogień. Dai-kvo pomyślał, że wygląda starzej, zwłaszcza w okolicach oczu. Poznał jednak Tahiego jako niegrzecznego młodzieńca przed wielu laty. Wiek, który teraz w nim dostrzegł, a także okrucieństwo, były owocami wyrosłymi z sadzonek pielęgnowanych przez niego samego.
– Kiedy im się nie powiedzie, przyjmują piętno i sami kują swój los – rzekł Tahi. – Odbieramy im jedyną nadzieję powrotu do rodziny czy zajęcia jakiegoś stanowiska na dworach khaiem. Nie mają rodzin. Nie potrafią kontrolować andat – powiedział dai-kvo. – Odrzucamy tych chłopców w sposób bardzo podobny do tego, w jaki odrzucili ich ojcowie. Ciekawe, co się z nimi potem dzieje?
– Chyba to, co z innymi. Ci pochodzący z rodzin utkhaiem niskiego stanu nie mają się gorzej niż wtedy, kiedy do nas przychodzą. Synowie khaiem... po przyjęciu piętna nie mogą dziedziczyć, co ratuje ich przed zamordowaniem z powodu praw krwi. Już samo to stanowi swego rodzaju dar.
To była prawda. W każdym pokoleniu przelewano krew khaiem. Tak funkcjonowało Imperium. A kiedy wszyscy trzej uznani synowie khaia wyrzynali się nawzajem, wysoko postawione rodziny utkhaiem dobywały noży i na jakiś czas miasta pogrążały się w konwulsjach przemocy, od której poeci trzymali się z dala niczym kapłani na walce psów. Chłopcy znajdujący się pod opieką szkoły byli zwolnieni z obowiązku uczestniczenia w tych wojnach za cenę jedynie wszystkiego, czego dotąd zaznali w swoim krótkim życiu. A mimo to...
– Wstyd to kiepski dar – rzekł dai-kvo.
Tahi, jego dawny uczeń, niegdyś taki sam, jak ci chłopcy, westchnął.
– To im możemy zaproponować.
Dai-kvo opuścił szkołę tuż po wschodzie słońca; wyszedł przez wielkie wrota z brązu, otwierane tylko dla niego. Otah stał wśród swojej kohorty, wciąż zachowując postawę pożegnania. Ktoś stojący za nim zaryzykował i się podrapał – Otah słyszał skrobanie palców o materiał. Nie obejrzał się. Dwaj najstarsi uczniowie Milaha-kvo w czarnych szatach zamknęli wierzeje.
W nikłym zimowym świetle sączącym się z wysoko umieszczonych wąskich okien Otah widział, jak czarni energicznie przejmują kohorty. Zadania na dany dzień były różnorodne. Poranek można było spędzić na pracy w szkole – naprawiając mury, piorąc lub zeskrobując lód z ogrodowych ścieżek, po których nie chodził chyba nikt oprócz chłopców, którym kazano o nie dbać. Wieczór spędzało się na nauce. Rachunki, czytanie i pisanie, religia, historia Starego Imperium, Drugiego Imperium, Wojny, miast khaiem. Przez te ostatnie dwa tygodnie jeden z dwóch nauczycieli coraz częściej stawał na końcu sali, a wykład prowadził, i zadawał pytania, któryś z czarnych. Czasami wtrącał się Milah-kvo i opowiadał dowcipy albo sam przejmował wykład, omawiając sprawy, o których czarni nigdy nie mówili. Tahi-kvo tylko obserwował i karał. Wszyscy w kohorcie Otaha nosili na ciele ślady lakierowanej rózgi. Riit-kvo, jeden z najstarszych czarnych, zaprowadził Otaha i jego kohortę do piwnic. Przez kilka godzin, podczas gdy słońce wznosiło się
coraz wyżej na niebo, Otah zamiatał kurz z kamieni, które sprawiały wrażenie, że nie nagrzały się jeszcze od ostatniej zimy, a potem mył je mokrą ścierką, aż poobcierał sobie kostki u rąk. Następnie Riit-kvo ustawił wszystkich w szeregu, przyjrzał się im, spoliczkował chłopca, którego postawa nie spełniała jego wymagań, i zaprowadził ich do jadalni. Otah nie patrzył ani przed siebie, ani do tyłu, lecz skupił wzrok na plecach chłopca idącego przed nim.
Południowy posiłek składał się z zimnego mięsa, chleba z poprzedniego dnia i cienkiej zupy jęczmiennej, którą Otah bardzo sobie cenił, ponieważ była ciepła. Nazbyt szybko Riit kazał im umyć miski, noże i pójść za sobą. Otah znalazł się na początku szeregu – pozycja nie do pozazdroszczenia – zatem jako pierwszy wszedł do zimnego pomieszczenia z kamiennymi ławami i wąskimi oknami, które nie zaznały szkła. Czekał tam na nich Tahi-kvo.
Nikt nie wiedział, dlaczego nauczyciel o zmarszczonej, okrągłej twarzy zainteresował się ich kohortą, chociaż w ciemności koszar często o tym szeptali. Dai-kvo wybrał jednego z nich, by zgłębiał sekrety andat, by został jednym z poetów, zdobył władzę nawet większą, niż mieli khaiem i całkowicie pominął czarne szaty Milaha-kvo. Lub może jedna z ich rodzin zaczęła żałować, że odesłała dziecko do szkoły, bez względu na to, jak daleko znajdowało się w kolejce do spadku, i prowadziła negocjacje w sprawie rezygnacji z piętna oraz przyjęcia wydziedziczonego syna z powrotem na swoje łono.
Otah słuchał domysłów, lecz nie wierzył w żaden z nich. Były to wymysły przestraszonych i słabych chłopców; wiedział, że gdyby uchwycił się którejś, zniszczyłaby go. Jedynym sposobem powstrzymania duszy przed rozpadnięciem się na kawałki było trzymanie się życia w szkolnej niedoli i nieżywienie nadziei na nic więcej niż przeżycie. Wytrzyma okres nauki i zostanie wypchnięty w świat. To był jego trzeci rok w szkole. Miał dwanaście lat i zbliżał się do połowy okresu nauki. A dzisiejszy dzień stanowił kolejne zło, które trzeba było znieść, tak jak dzień miniony czy następny. Zagłębianie się myślą zbyt daleko w przeszłość czy przyszłość było niebezpieczne. Tylko kiedy Otah popuszczał wodze marzeniom, myślał o odkrywaniu tajemnic andat, ale zdarzało się to tak rzadko, że właściwie można było użyć słowa „nigdy”.
Nie spuszczając wzroku ani z nauczyciela na końcu sali, ani z uczniów, Riit-kvo recytował przypowieść o Bliźniaczych Smokach Chaosu. Otah ją znał i zaczął błądzić myślami. Za kamiennym łukiem okna widział wronę przysiadłą na wysokiej gałęzi. Przypominała mu coś, ale nie bardzo pamiętał co.
– Który bóg poskramia duchy wody? – zapytał Riit-kvo.
Otah wrócił myślami do sali i się wyprostował.
Riit-kvo wskazał krępego chłopca po drugiej stronie sali.
– Wędrowiec Oladac! – powiedział chłopiec, przyjmując postawę wdzięczności dla nauczyciela.
– A dlaczego duchy, które trzymały się na uboczu i nie walczyły ani z bogami, ani przeciwko nim, zostały strącone do niższego piekła niż słudzy chaosu?
Riit-kvo znów pokazał ręką.
– Bo powinni byli walczyć razem z bogami! – wrzasnął chłopiec.
To była niewłaściwa odpowiedź. Ponieważ byli tchórzami, pomyślał Otah, i wiedział, że ma rację. Zaświszczała lakierowana rózga Tahiego i mocno uderzyła chłopca w ramię. Riit-kvo uśmiechnął się z wyższością i wrócił do opowieści.
Po lekcji znów mieli pracę do wykonania i Tahi-kvo znów do nich nie dołączył. Nastąpił wieczorny posiłek i zakończenie kolejnego dnia. Otah wpełzł z ulgą na swoją pryczę i naciągnął cienki koc aż po samą szyję. Zimą wielu chłopców spało w ubraniach i Otah się do nich zaliczał. Mimo to zimę lubił najbardziej. W cieplejszych porach roku w niektóre poranki nadal się budził, nie pamiętając, gdzie jest, spodziewając się ujrzeć ściany ojcowskiego domu, usłyszeć głosy starszych braci – Biitraha, Danata i Kaiina. Może zobaczyć uśmiech matki. Napływ wspomnień był gorszy od wszystkich uderzeń rózgi Tahiego-kvo i Otah skupił całą siłę woli, by wymazać wspomnienia o rodzinie. Nie był w domu ani kochany, ani chciany i rozumiał, że zbytnie rozmyślanie nad tą prawdą go zabije.
Kiedy odpływał w sen, w głowie kołatał mu się ostry głos Riita-kvo, recytującego lekcję o duchach, które nie chciały walczyć. Były tchórzami, wtrąconymi do najgłębszego i najzimniejszego piekła.
Kiedy nadeszło to pytanie, otworzył szeroko oczy. Usiadł. Wszyscy pozostali chłopcy leżeli na swoich pryczach. Nieopodal któryś płakał przez sen. Nie był to niezwykły dźwięk. Słowa wciąż płonęły w umyśle Otaha. Tchórzliwe duchy, wtrącone do piekła.
„A co je tam trzyma?” – zapytał go cichy wewnętrzny głos. „Dlaczego pozostają w piekle?”. Przez kilka godzin leżał rozbudzony, a w głowie wirowały mu myśli.
Pokoje nauczycieli wychodziły na wspólny salon. Ściany były wyłożone półkami pełnymi ksiąg i zwojów. Wpuszczone w podłogę palenisko jarzyło się węglami przygotowanymi przez cieszących się największym uznaniem czarno odzianych chłopców Milaha-kvo. Szerokie okno – o podwójnych szybach, by nie dopuszczało zimą zimna, a latem upału – wychodziło na drogę prowadzącą na południe, do głównej drogi. Tahi siedział, grzejąc stopy przy ogniu i patrząc na zimną równinę za oknem. Drzwi za jego plecami otworzyły się i do środka wszedł Milah.
– Spodziewałem się ciebie wcześniej – odezwał się Tahi.
Milah przyjął na chwilę postawę przeprosin.
– Annat Ryota skarżyła się, że z pieca kuchennego znów się dymi – powiedział.
Tahi coś mruknął.
– Usiądź. Przy ogniu jest ciepło.
– To się często zdarza – zgodził się Milah oschłym, szyderczym tonem i usiadł.
Tahiemu udało się przywołać na twarz lekki uśmiech.
– Jak mu się podobali twoi chłopcy? – zapytał Tahi.
– Tak samo jak w zeszłym roku. Przejrzeli zasłonę i teraz prowadzą swoich braci ku wiedzy – odparł Milah, lecz dłonie ułożył w pozycji łagodnego szyderstwa. – To drobni tyrani, co do jednego. Każdy andat na tyle silny, by warto go było utrzymać, zjadłby ich, zanim serca zdążyłyby im uderzyć dwa razy.
– Szkoda.
– Nie jest to zaskoczeniem. A twoi?
Tahi przez chwilę przygryzał dolną wargę, a potem się pochylił. Czuł na sobie wzrok Milaha. – Otah Machi narobił sobie wstydu – rzekł. – Karę jednak przyjął dobrze. Dai-kvo sądzi, że może być obiecujący.
Milah się poruszył. Kiedy Tahi spojrzał na niego, przyjął postawę pytania. Tahi zastanowił się, czego może ono dotyczyć i skinął głową.
– Są też i inne oznaki – powiedział. – Myślę, że powinieneś go pilnować. W pewien sposób szkoda mi, że tracę go na twoją rzecz.
– Lubisz go.
Tahi przyjął postawę zgody z odcieniem przyznania się do niepowodzenia.
– Być może ja jestem okrutny, stary przyjacielu – stwierdził Tahi, przybierając poufały ton – lecz ty jesteś pozbawiony serca.
Jasnowłosy nauczyciel roześmiał się, a Tahi nie mógł się powstrzymać, by mu nie zawtórować. Potem przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, każdy pogrążony w swoich myślach. Milah wstał i zrzucił grubą wełnianą wierzchnią szatę. Pod spodem wciąż miał na sobie oficjalny jedwabny strój z wczorajszej audiencji u daia-kvo. Tahi nalał im obu po miseczce ryżowego wina.
– Dobrze było znów go zobaczyć – odezwał się jakiś czas później Milah. W jego głosie brzmiała nuta melancholii.
Tahi przyjął postawę zgody, a potem upił wina.
– Wyglądał tak staro – powiedział.
Plan Otaha, jeśli można go było nazwać planem, nie wymagał wielu przygotowań, a mimo to między chwilą, w której zrozumiał przypowieść o biernych duchach, a nocą, kiedy podjął działanie, minęły prawie trzy tygodnie. Owej nocy zaczekał, aż wszyscy usną, a potem odrzucił cienkie koce, włożył na siebie wszystko, co miał, zebrał skromny dobytek i po raz ostatni wyszedł z pomieszczenia swojej kohorty.
Kamienne korytarze nie były oświetlone, ale znał drogę na tyle dobrze, że nie potrzebował światła. Poszedł do kuchni. Spiżarnia nie była zamknięta – nikt nie kradł jedzenia, ze strachu, że zostanie wykryty i wychłostany. Otah zgarnął do worka po dwie garście twardych bułeczek i suszonych owoców. Nie potrzebował wody. Na ziemi wciąż leżał śnieg, a Tahi-kvo pokazał im, jak go topić ciepłem własnego ciała w taki sposób, by zimno nie przeniknęło do serca. Kiedy się już zaopatrzył, poszedł do głównej sali; światło księżyca wpadające przez wysoko umieszczone okna kładło się słabą poświatą w wielkiej nawie, gdzie przez ostatnie trzy lata Otah co rano przyjmował postawę hołdu. Drzwi oczywiście były zaryglowane i chociaż chłopiec miał dość siły, by je otworzyć, hałas mógłby kogoś obudzić. Z szafki przy wrotach wziął parę szerokich plecionych butów śnieżnych i wszedł po schodach do sali wykładowej. Jej okna wychodziły na świat tkwiący w okowach zimy. W chłodzie oddech Otaha już się zmieniał w pióropusz wilgoci.
Wyrzucił śnieżne buty i worek przez okno na pokrytą śniegiem ziemię, a potem przecisnął się przez otwór i zawisł na czubkach palców, trzymając się kamiennego zewnętrznego parapetu. Nie spadł z wysoka.
Otrzepał śnieg z nogawic, grubymi rzemieniami przywiązał do stóp śnieżne buty, podniósł pękaty worek i ruszył na południe w stronę głównej drogi.
Zanim się zorientował, że nie jest sam, księżyc, znajdujący się niemal u szczytu swego nocnego łuku, przesunął się w stronę zachodniego horyzontu o szerokość dwóch dłoni w grubych rękawicach. Kroki, idealnie dopasowane do rytmu jego kroków, złamały ów rytm – co było tak zamierzoną prowokacją, jak chrząknięcie. Otah zamarł, a po chwili się odwrócił.
– Dobry wieczór, Otahu Machi – rzekł swobodnym tonem Milah-kvo. – Piękna noc na spacer, co? Tylko trochę zimna.
Otah się nie odzywał, więc Milah postąpił do przodu; miał w ręce worek, a jego kroków niemal nie było słychać. Oddech miał gęsty i biały niczym gęsie pióro.
– Tak – rzekł nauczyciel. – Jest zimno, a ty znajdujesz się z dala od łóżka.
Otah przyjął postawę zgody właściwą dla ucznia wobec nauczyciela. Nie zawierała cienia przeprosin i Otah miał nadzieję, że Milah-kvo nie dostrzeże, że się trzęsie, a jeśli nawet, to przypisze to zimnu.
– Opuszczasz szkołę przed zakończeniem nauki, chłopcze. Okrywasz się hańbą. Otah przyjął postawę dziękczynną odpowiednią na koniec lekcji, lecz Milah-kvo machnął lekceważąco ręką i usiadł na śniegu, przyglądając się chłopcu z ciekawością, która deprymowała Otaha.
– Dlaczego? – zapytał Milah-kvo. – Masz jeszcze szansę na poprawę. Wciąż jeszcze możesz się okazać godny. Dlaczego więc uciekasz? Jesteś aż takim tchórzem?
Otah odzyskał mowę.
– Tchórzostwem byłoby pozostanie, Milahu-kvo.
– Jak to?
W głosie nauczyciela nie brzmiała nuta osądu czy badania. Zupełnie jakby pytanie zadał przyjaciel, który naprawdę nie zna odpowiedzi.
– W piekle nie ma zamków – rzekł Otah. Po raz pierwszy spróbował powiedzieć o tym komuś innemu i okazało się to trudniejsze, niż się spodziewał. – Jeśli nie ma zamków, to co może tam trzymać człowieka, prócz strachu, że odejście może się okazać gorsze?
– A ty uważasz, że szkoła to rodzaj piekła.
To nie było pytanie, więc Otah nie odpowiedział.
– Jeśli pozostaniesz na tej ścieżce, staniesz się najniższym z najniżej sytuowanych – rzekł Milah. – Zhańbionym dzieckiem bez przyjaciół i sprzymierzeńców. A bez piętna, które by cię chroniło, twoi starsi bracia mogą cię wytropić i zabić.
– Tak.
– Masz dokąd pójść?
– Główna droga prowadzi do Pathai i Nantani.
– Gdzie nikogo nie znasz.
Otah przyjął postawę zgody.
– To cię nie przeraża? – zapytał nauczyciel.
– Taką podjąłem decyzję.
Ujrzał rozbawienie na twarzy Milaha-kvo.
– Rozumiem, ale chyba jest alternatywa, której nie wziąłeś pod uwagę.
Nauczyciel sięgnął do swego worka i wyjął szmaciane zawiniątko. Przez chwilę ważył je w zamyśleniu na dłoni, a potem upuścił na śnieg przed sobą. Była to czarna szata.
Otah przyjął postawę intelektualnego zapytania. Brakło mu słownictwa, lecz Milah-kvo go zrozumiał.
– Andat są potężni, Otahu. Jak pomniejsi bogowie. I nie lubią, kiedy się ich zamyka w jednym kształcie. Walczą z nim, a ponieważ przyjmowane przez nich kształty stanowią odbicie poetów, którzy ich wiążą... Świat jest pełen chętnych ofiar – ludzi godzących się z wymierzanym im okrucieństwem. Andat ukształtowany z takiego umysłu zniszczyłby poetę, który by go związał i uciekł. To, że wybrałeś działanie, jest tym, co znaczą czarne szaty.
– A zatem... ci inni... oni wszyscy też opuścili szkołę?
Milah się roześmiał. Nawet na zimnie ów śmiech zabrzmiał ciepło.
– Nie. Wszyscy podążacie odmiennymi ścieżkami. Ansha usiłował wyrwać Tahiemu-kvo rózgę. Ranit Kiru zadawał zakazane pytania, przyjmował karę i pytał znowu, aż Tahi zbił go do nieprzytomności. Przez wiele tygodni był zbyt obolały, by włożyć jakąkolwiek szatę, lecz same jego sińce były wystarczająco czarne. Każdy z was coś uczynił. To znaczy, jeśli postanowisz przyjąć szatę. Jeśli ją zostawisz, będzie to po prostu zwykła rozmowa. Być może interesująca, lecz banalna.
– A jeśli przyjmę szatę?
– Dopóki będziesz chodził w czerni, nie zostaniesz wyrzucony ze szkoły. Będziesz pomagał uczyć normalnych chłopców tego, czego sam się nauczyłeś – ufać własnej sile.
Otah zamrugał, a pierś przepełniło mu uczucie, którego nie potrafił nazwać. Jego ucieczka ze szkoły nabrała nowego znaczenia. Stała się oznaką jego siły, dowodem odwagi.
– A andat?
– No i andat – rzekł Milah-kvo. – Zaczniesz się o nich uczyć na poważnie. Dai-kvo nigdy nie przyjął ucznia, który najpierw nie nosił w szkole czarnej szaty.
Otah pochylił się i zdrętwiałymi z zimna palcami podniósł strój. Napotkał rozbawiony wzrok Milaha-kvo i mimo woli uśmiechnął się szeroko. Milah-kvo roześmiał się, wstał i objął Otaha ramieniem. To była pierwsza uprzejmość, jakiej doświadczył chłopiec w szkole.
– A więc chodź. Jeśli wyruszymy teraz, być może dotrzemy do szkoły przed śniadaniem. Otah przyjął postawę zgody przepełnionej entuzjazmem.
– I mimo że tym razem chyba możemy ci to wybaczyć, nie nabierz zwyczaju wykradania jedzenia z kuchni. To denerwuje kucharki.
List nadszedł kilka tygodni później i jako pierwszy przeczytał go Milah. Siedział w górnej sali, na chwilę zapomniawszy o uczniach, i powtórnie czytał staranne pismo, czując, jak tężeje mu twarz. Kiedy przeczytał dość, by mieć pewność, że wszystko dobrze zrozumiał, wsunął złożony papier do rękawa szaty i wyjrzał przez okno. Zima się kończyła, lecz odwieczne wiosenne odrodzenie sprawiało na nim ironiczne wrażenie.
Usłyszał, że do sali wchodzi Tahi – poznał kroki starego przyjaciela.
– Był posłaniec – rzekł Tahi. – Ansha powiedział, że przybył posłaniec od daia-kvo... Milah obejrzał się przez ramię. Na okrągłej twarzy Tahiego odmalowywały się uczucia Milaha.
– Właściwie od jego opiekuna.
– Czy dai-kvo...
– Nie – odparł Milah i wyjął list. – Nie umarł, tylko umiera.
Tahi wziął kartki, lecz nie spojrzał na nie.
– Na co?
– Na starość.
Tahi przeczytał list w milczeniu, a potem z westchnieniem oparł się o ścianę.
– Nie... nie jest tak źle, jak mogłoby być – powiedział.
– Na razie nie. Pojawi się jeszcze w szkole. Może nawet dwa razy.
– Nie powinien przybywać – warknął Tahi. – Te odwiedziny to formalność. My sami dobrze wiemy, którzy chłopcy są gotowi. Możemy ich wysłać. On wcale nie musi...
Milah odwrócił się, przerywając mu subtelną postawą, wyrażającą jednocześnie prośbę o wyjaśnienie oraz żałobę. Tahi zaśmiał się z goryczą i spuścił wzrok.
– Masz rację – rzekł. – Ale świat podobałby mi się bardziej, gdybyśmy mogli ująć daiemu-kvo nieco ciężaru. Choćby na krótko.
Milah chciał przyjąć jakąś postawę, lecz zawahał się i tylko skinął głową.
– Otah Machi? – zapytał Tahi.
– Może. Możliwe, że będziemy musieli go wezwać do Otaha. Ale jeszcze nie teraz. Ledwie włożył szaty. Pozostali wciąż uczą się przyjmować go jak równego. Zadecydujemy, kiedy już się przyzwyczai do władzy. Nie chcę wzywać daia-kvo, dopóki nie będziemy mieli pewności.
– Przybędzie następnej zimy bez względu na to, czy będziemy mieli jakiegoś gotowego chłopca, czy nie.
– Możliwe. Możliwe też, że tej nocy umrze. Albo my umrzemy. Żaden bóg nie uczynił świata pewnym.
Tahi uniósł dłonie w postawie rezygnacji.