Maj
W porządku. Szampan - odfajkowany; serowe jak im tam - odfajkowane; kwiaty -odfajkowane; balony - odfajkowane; wstążki - odfajkowane; świeczki - odfajkowane; Boże, gdzie są świeczki? Cholera, nie mam trzydziestu siedmiu świeczek, mam... no, osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia. Cholera! Cholera! Gdzie ta lista? Mam. Dobrze. Co dalej? Aha, świeczki... Gałązki - odfajkowane; okrągłe chipsy - odfajkowane; orzeszki -odfajkowane; żarcie - odfajkowane. Cholera. Żarcie. Masa żarcia.
Kto zje sto pięćdziesiąt grzanek z krewetkami, dwieście śliwek w boczku, trzysta pięćdziesiąt kiełbasek koktajlowych w miodzie z estragonem, sto osiemdziesiąt rolek z łososia wędzonego w dymie dębowym i dwieście dwadzieścia trzy minirolady ze szpinaku z serem? Jak sześć osób ma to wszystko zjeść? Plus dziewięćdziesiąt pięć czekoladowych eklerek? Sześć osób. Pół tuzina. Albo, dokładniej biorąc, dwanaście procent z ogólnej liczby zaproszonych.
Jestem rozczarowana, a wiązałam takie nadzieje z dzisiejszym wieczorem. Specjalnie kazałam udekorować salon. Śliczne nowe tapety od Osborne'a i Little'a oraz ręcznie złocony żyrandol. Ale w tym roku chciałam zrobić coś ekstra. Pójść na całość. W końcu mam co świętować - Bardzo Poważny Związek z naprawdę miłym facetem. Z Aleksem. Moim chłopakiem. Moim facetem. Bardzo miłym. W gruncie rzeczy fantastycznym. Naprawdę, naprawdę fantastycznym. Jest jeszcze ciągle sporo osób, którzy go nie znają i chciałam, żeby to przyjęcie było dla nas obojga. Nie wypaliło.
Przyjmowanie gości bywa cholernie denerwujące, prawda? Odwołują przyjście w ostatniej chwili, jak człowiek już wszystko kupił. Niestety, kilka osób odwołało swoje przyjście. No, trochę więcej niż kilka. Dokładnie czterdzieści cztery, co oznacza, że moje wielkie przyjęcie na pięćdziesiąt osób zmieniło się w raczej dyskretną kolacyjkę. I nie mam szans, aby opisano je w kronice towarzyskiej w "Highbury and Islington Express".
Cholera. No tak, moje przyjaciółki mają zawsze problemy – nie mogą znaleźć opiekunki do dzieci, odchodzi niania, dzieci są chore, mężowie nie mają humoru. Najgorzej jak większość kumpeli ma dzieci i problemy rodzinne stają się ważniejsze niż dobra zabawa. Na przykład Alison odwołała dziś rano, bo Jack ma "problem z kupą". Czy ona naprawdę musi być taka dosłowna?
- Strasznie się denerwuję, jest cała zielono-żółto-pomarańczowa – powiedziała.
- Dziękuję, że się tym ze mną podzieliłaś - stwierdziłam sucho.
W gruncie rzeczy nic takiego nie powiedziałam, tylko
- Biedne maleństwo, jaka szkoda. Dzięki, że zadzwoniłaś.
W południe Jane i Peter musieli zrezygnować, bo ich pomoc do dziecka wyjechała z chłopakiem z sąsiedztwa. Nawet Lizzie, moja najlepsza i najstarsza przyjaciółka, nie może przyjść.
- Przepraszam, skarbie - powiedziała, gdy zadzwoniła wczoraj rano. - Strasznie mi przykro, ale zupełnie zapomniałam, że jest teraz przerwa w szkole i chcę gdzieś wyjechać z dziewczynkami.
- Cóż, nic nie szkodzi - odparłam filozoficznie. - Dokąd się wybieracie?
- Obserwować ptaki w Botswanie. Okavango jest fantastyczne o tej porze roku.
Niezły wyjazd, pomyślałam, lepszy niż wycieczka do zoo.
- Udało mi się znaleźć okazyjną wycieczkę w biurze podróży Coksa i Kingsa - dodała, wyraźnie zaciągając się papierosem. - Dziś wieczorem wylatujemy do Gabarone.
- Martin też z wami jedzie?
- Nie żartuj, Tiff - prychnęła. - Martin pracuje.
Jasne. Jaka ja jestem głupia. Biedny Martin.
Wczoraj wieczorem zadzwoniła Rachel, żeby powiedzieć, że nie może przyjść na przyjęcie, bo ma poranne nudności ("ale moje przyjęcie jest wieczorem" -zaoponowałam), a dwie godziny później zadzwoniła Daisy, że ma dziwne bóle w dole brzucha i boi się wyjść z domu, bo dziecko na pewno lada chwila się urodzi. Dziś rano zadzwonił Robert, żeby powiedzieć, że zachorowała jego teściowa, zatem nie mogą przyjść, a potem zatelefonowała Felicity:
- Thomas ząbkuje i okropnie się ślini...
No i teraz zostało nas sześcioro. Sześć samotnych osób: Sally, Kit, Catherine, Frances, Emma i ja. I oczywiście Alex. Mój chłopak. Mój facet. Nie mam męża, ale przynajmniej mam faceta. Czego nie można powiedzieć o moich samotnych przyjaciółkach. Biedactwa. To musi być dla nich potwornie przygnębiające. To, że są samotne. W naszym wieku. Straszne. I niezrozumiałe – w końcu są całkiem niezłe. I atrakcyjne. Zwłaszcza Sally. Jest naprawdę śliczna. I ma kupę forsy. Ale nawet Sally trudno jest znaleźć przyzwoitego faceta. Ja na szczęście mam Aleksa. I to na serio. Chodzę z nim już od dawna – osiem miesięcy, trzy tygodnie i pięć dni. W gruncie rzeczy... No, załóżmy, że powiem tylko tyle: zaprenumerowałam sobie "Panny młode i urządzanie domu".
Chciałabym móc stwierdzić, że to było niezapomniane przyjęcie. I w pewnym sensie to jest prawda. Zaczęło się obiecująco. Sally przyszła pierwsza, o wpół do ósmej, co mnie zaskoczyło, bo pracuje w City dwadzieścia dziewięć godzin na dobę, a poza tym, dobrze wiem, że zarabia masę forsy - jej półroczna premia pewnie przekracza moją dwuletnią pensję, ale nie jest skąpa - ale i tak kupiła mi apaszkę Hermesa. Tutaj się ich dużo nie widuje. To zwiększy prestiż naszej dzielnicy. Już widzę tytuł w miejscowej gazecie: "W gorszej części Islington zauważono apaszkę Hermesa. Ceny domów poszły w górę".
- To ze sklepu wolnocłowego - wyjaśniła z uśmiechem. - Na lotnisku Kennedy'ego odliczyli mi trzydzieści procent. Och, Tiffany, masz nowy wystrój.
Fantastycznie. - Zdjęła jasnoróżowy kaszmirowy sweterek, odsłaniając szczupłe, lekko opalone ramiona.
- Miałam wredny dzień - jęknęła, opadając na kanapę. - Dziś po południu dolar spadł o dziesięć centów w ciągu pół godziny. Sytuacja alarmowa. Kryzys.
Zawsze trudno mi wyobrazić sobie Sally w pracy, gdy w sali giełdy pełnej testosteronu krzyczy bardzo głośno do słuchawki: "Sprzedawaj! Sprzedawaj! Sprzedawaj!" To właśnie robi, nie codziennie, ale często, i trudno w to uwierzyć, bo jest delikatna i krucha, jak porcelanowa laleczka. Zupełnie niepodobna do Frances, która przyszła po niej. Frances jest, jakby to powiedzieć, dość dobrze zbudowana. Raczej przystojna. Zwraca na siebie uwagę niczym kredens Sheratona. Jest też bardzo mądra, skończyła prawo w Oksfordzie z podwójną pierwszą lokatą. Mężczyźni tego nie lubią.
- Wszystkiego najlepszego, Tiffany! - wykrzyknęła głębokim, basso profondo, głosem. Ma niesamowity głos, głęboki, przypominający fagot. Dobrze wyglądała w lnianym kostiumie z Episode, oczywiście ciemnym, do sądu, i z krótko obciętymi kasztanowymi włosami. W każdym razie przyniosła mi tę cudowną książkę: Takie są fakty - przewodnik chirurgii plastycznej dla każdej kobiety.
- To naprawdę miło z twojej strony, Frances - powiedziałam. - Jak wiesz, jestem tym bardzo zainteresowana.
- Dlatego ją przyniosłam - odparła. - Żeby cię zniechęcić. Zdjęcia są obrzydliwe.
A potem przyszła Catherine, z wielkim bukietem peonii, z palcami umazanymi farbami i lekkim zapachem terpentyny w długich rudych włosach. Catherine odnawia obrazy, cierpliwie pocierając je kawałeczkami waty i małymi pędzelkami, usuwając wielowiekowy osad brudu i kurzu. Można by powiedzieć, że odsłania ich prawdziwe kolory.
- Przepraszam, że się nie przebrałam, Tiff - powiedziała. - Mam nadzieję, że to nie jest oficjalne przyjęcie.
- Nie, jest nas tylko sześć. Wszyscy odwołali.
- Super! - zawołała, rzucając okiem na stół w jadalni. - Będzie więcej dla nas. Te kiełbaski pysznie wyglądają.
Catherine jest bardzo chłopięca. Zwykle chodzi w dżinsach, a jej piegowata twarz jest błyszcząca i wyszorowana. I nigdy, ale to nigdy nie widziałam, żeby się umalowała. Nie używa tuszu do rzęs. Ani nawet błyszczyka. Podczas gdy ja, no, ja ostatnio najwięcej używam korektora. Całe masy, które nakładam na twarz łopatą, zatykając powiększające się zmarszczki pod oczami.
O ósmej zjawiła się Emma z wielkim pudłem czekoladek Godiva.
- Szkoła była potworna - jęknęła. - Miałam lekcje z samymi chuliganami, najlepsze życzenia, Tiffany, mój Boże, ile jedzenia, zaprosiłaś pułk wojska?
- Nie, tylko paru starych znajomych.
Ostatni przyszedł Kit.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Tiffany! - powiedział, obejmując mnie i całując głośno w policzek. Dzięki Bogu, że istnieje Kit. Często myślę, że powinnam dać sobie spokój z Aleksem - ciekawe gdzie się podziewa - i zająć się Kitem. Moja matka uważa, że powinnam za niego wyjść. Mój ojciec uważa, że powinnam za niego wyjść. Lizzie też tak sądzi. Wszyscy tak sądzą. Dlaczego za niego nie wyszłam? Chyba dlatego, że odpowiedni moment już dawno minął. Ale wciąż jest moją drugą połową, to znaczy moją drugą twórczą połową. Ja wymyślam słowa, a on robi zdjęcia. Jest moim dyrektorem artystycznym. Dlatego się spotkaliśmy - przy reklamie mydła Camay. Teraz jest moim rycerzem, najlepszym kumplem i całkiem często także kolegą z pracy. Uwielbiam z nim pracować. Jest wolnym strzelcem, tak jak ja, i nadal współpracujemy przy różnych kampaniach, choć Kit naprawdę chciałby reżyserować reklamy telewizyjne.
- Dostałaś tę fuchę dla Kiddimint? - spytał, gdy popijaliśmy szampana w moim małym ogródku.
- Tak. - Zerwałam kilka późnych konwalii, żeby je postawić na stole. - Cholera, Coward Spank chce mieć scenariusz za trzy tygodnie. Nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Nigdy nie robiłam pasty do zębów, zwłaszcza pasty do zębów dla dzieci. Chcą, żeby był film rysunkowy. Może wykorzystam postać kota Macavity, wiesz, tego z Eliota.
- Coś w tym rodzaju: "Dzieciaki, używajcie pasty Kiddimint, a Macavity wam nie grozi".
- Tak, coś takiego. Jeśli zapłacą prawa. Co teraz robisz?
Uśmiechnął się.
- Będę... asystentem reżysera w reklamie lakieru do włosów!
- Kit, to fantastycznie!
- Wiem. - Nie krył radości. - Kino i telewizja. Duży budżet. Powinno wyjść doskonale. Lakier Head Start. Dla "Yellowspanner". Kręcimy w Pinewood, w stylu fantastycznonaukowym. Zaangażowaliśmy sobowtórkę Claudii Schiffer. Jest szałowa i genialnie podrzuca włosami przed kamerą. Ale nie powiem tego Portii - dodał z przejęciem. - Nie chciałbym, aby poczuła się niepewnie.
Szkoda, pomyślałam. Nic by się nie stało, gdyby Portia, powszechnie znana jako "Porsche", nie była tak stuprocentowo pewna Kita. Depcze po nim w szpilkach od Paolo Blahnika, zostawiając za sobą krwawiące dziury. Nie wiem, dlaczego Kit w ogóle się nią przejmuje. To znaczy wiem. Sam mi to wiele razy mówił. Przejmuje się nią, bo ją kocha odkąd półtora roku temu weszła, potykając się, na plan reklamy wódki. Portia jest modelką, ale na pewno nie modelową dziewczyną. Prawdę mówiąc, traktuje Kita jak śmiecia. Ale on ją uwielbia. Czy to nie śmieszne? Uwielbia. Im bardziej Portia nie zwraca na niego uwagi, tym bardziej Kit jest nią zainteresowany.
Ze mną jest tak samo. To znaczy, zawsze jestem szalenie miła dla facetów i co mnie spotyka? Traktują mnie obrzydliwie. Nie wiem dlaczego. I to nie dlatego, że się nie staram. Godzinami słucham ich wynurzeń o problemach w pracy, a potem szykuję im kolację. Jeśli chcą pójść na jakąś imprezę, kupuję bilety, często stojąc w kolejce po zwroty. Kupuję im kartki urodzinowe dla ich matek i przyszywam guziki do płaszcza. A co oni robią dla mnie? Nie dzwonią, choć obiecali, a potem nawet nie pamiętają, że zapomnieli zadzwonić. Czasami - i to jest dopiero wściekające - w ogóle nie przychodzą na umówione spotkanie. Wszyscy faceci, na których mi najbardziej zależało, tak mnie właśnie traktowali. Czy to nie jest dziwne? To znaczy wszyscy oprócz Aleksa. Alex zawsze jest słodki. Delikatny. Uważny. Na przykład załatwił mi zniżkę na firanki Niny Cambell i poradził, jak pomalować kuchnię.
- Proponuję, żebyś użyła zwyczajnej, zmywalnej farby w jasnym kolorze, powiedzmy eau de nil, z leciutkim odcieniem zielonego - powiedział. - Dopiero co robiłem coś takiego dla lady Garsington i tobie też mogę zmieszać farbę.
Pokazał mi też, jak prawidłowo wyposażyć łazienkę - stare kamienne butelki, ręczniki kąpielowe o widocznym splocie plecionki i śliczne kamienie zamiast klamek, a nie te głupie, ceramiczne rybki i bąbelkowe podkładki do wanny. Bardzo dużo się od niego nauczyłam. W końcu nikt nie wie tyle co on o popękanej glazurze...
Ale dlaczego go tu jeszcze nie ma? Zazwyczaj jest punktualny jak rolex. Zaczęłam się zastanawiać, co mi kupił na urodziny, przypuszczalnie roczną prenumeratę "Świata wnętrz" albo coś gustownego do mieszkania. Na Boże Narodzenie dał mi dwie cudowne aksamitne poduszki w kolorze żółtych chryzantem. Taki właśnie jest Alex, naprawdę miły i uważny, choć... Nie chciałabym, żeby to zabrzmiało nielojalnie czy coś w tym rodzaju, ale jest jedna rzecz, którą mogłabym skrytykować. Nie gra w tenisa, a ja tenis uwielbiam. W gruncie rzeczy w ogóle nie jest typem sportowca.
Poza tym, nie przepadam za jego zapinanymi pod szyję piżamami z flaneli i graniem w scrabble´a w łóżku. No, ale nie można mieć wszystkiego. Zawsze musimy iść na kompromis, prawda? Na tym to wszystko polega. Trzeba mieć szersze horyzonty. A poza tym miło było spotkać kogoś sympatycznego i troskliwego po tym, co przeszłam z Phillipem. Philem. Znanym jako Phil Podrywacz. Nie, Alex był naprawdę miłą odmianą.
Nagle Kit wstał i oparł się o drzwi balkonowe.
- Przepraszam, że nie przyszedłem z Portią - powiedział, marszcząc lekko brwi. - Dostała bólu głowy. Nie miała ochoty nigdzie wychodzić. Ale powiedziała, że nie ma nic przeciwko temu, abym sam poszedł. Nie chciała mi psuć przyjemności. Pod tym względem jest bardzo wyrozumiała. Wcale nie myśli o sobie. Zaproponowałem, że do niej przyjdę i się nią zajmę - dodał ze smutnym uśmiechem - ale stwierdziła, że mnie nie potrzebuje. Że da sobie radę beze mnie.
Kto by pomyślał. Z jadalni dobiegały odgłosy strzelających korków od szampana i piski dziewczyn.
- Juhu, upijmy się! - zawoła Frances.
- Koniecznie - powiedziała Emma. - Naprawdę się urżnijmy. W końcu jest piątek.
Przez cały tydzień ciężko zasuwamy. A teraz przyszłyśmy na przyjęcie. Pyszne są te kanapki. Podaj mi minipizzę, dobrze? Dziś miałam lekcje z najgłupszymi piątoklasistami na świecie. Tego się nie da opowiedzieć.
- Sally, odłóż laptopa - zabuczała Frances. - Rozluźnij się. Zaczął się weekend.
- Przepraszam - mruknęła błagalnie Sally. - Muszę szybko zajrzeć na Wall Street i zobaczyć, jaki jest kurs dolara do funta. To potrwa minutkę.
- W tej chwili przerabiamy wojny napoleońskie - kontynuowała Emma. - Sprawdzałam prace na egzamin końcowy i jeden wyjątkowy przygłup wcisnął podwodną łódź atomową do bitwy pod Waterloo.
- Niewiarygodne - zdumiała się Frances.
- Prawda?
Spojrzałam na Kita. Jego czarne kręcone włosy były trochę za długie, wydawał się zmęczony i spięty. W zamyśleniu bawił się kieliszkiem do szampana.
- Nie wiem, co robić, Tiff - powiedział po chwili.
- Z czym? - spytałam, choć oczywiście wiedziałam. Wiele razy odbywaliśmy już tę rozmowę.
- Z Portią - odparł z westchnieniem.
- Ten sam problem?
Kiwnął głową.
- Mówi, że potrzebuje więcej czasu - wyjaśnił, wzruszając ramionami. - Że jeszcze nie jest gotowa. Oczywiście nie naciskam. Mam tylko nadzieję, że zmieni zdanie. Ale naprawdę chciałbym się z nią ożenić. Chciałbym założyć rodzinę. Takie życie jest okropne.
- Proszę, proszę! - powiedziała Catherine, wychodząc do ogródka. - Jesteś rzadkim okazem, Kit; mężczyzną, który faktycznie chce się zaangażować. Mój Boże, wyszłabym za ciebie choćby jutro.
- Naprawdę? - spytał.
- Aha. Gdybyś mnie poprosił. Właściwie dlaczego tego nie robisz? - dodała nagle. - Jestem pewna, że by się nam udało.
- Ożeń się ze mną, Kit - powiedziała Sally, która też do nas przyszła. - Nie będę się wcale namyślać. Uważaj, Portia! Lepiej pilnuj swojego faceta! - Zachichotała uroczo, ale po chwili na jej twarzy pojawił się wyraz żalu. - Szkoda, że wszyscy mężczyźni nie są tacy, jak ty, Kit. Gdyby więcej facetów chciało się żenić, nie musiałybyśmy codziennie wieczorem wypłakiwać się w poduszkę.
- Mów za siebie - zwróciła jej uwagę Frances. - Ja nie płaczę, tylko się bawię. To bardziej satysfakcjonujące. A muzyka zagłusza głośne tykanie mojego biologicznego zegara.
- Ja w ogóle mojego nie słyszę, bo jest na baterię - powiedziała Emma.
- Mój dzwoni niczym Big Ben - stwierdziła Frances - tylko nie ma go kto nakręcać. Ale wiecie co - mówiła dalej, obierając przepiórcze jajeczko - nic mnie to nie obchodzi. W końcu, po trzydziestu sześciu latach doszłam do wniosku, że większością mężczyzn nie ma co sobie zawracać głowy. Komu potrzebny jest facet? Wolę pójść w sobotę rano na rolki do parku niż do supermarketu z jakimś beznadziejnym facetem.
- Naprawdę tak myślisz? - wtrąciłam. - Wszystko przez tę twoją pracę, zajmowanie się przez cały dzień cudzymi rozwodami może każdego zniechęcić do małżeństwa.
- To nie tylko to - powiedziała Frances. - Choć po pietnastu latach ustalania, kto w kogo rzucił nożem, zaczynasz mieć dość. Chodzi o to, że prawie wszyscy mężczyzni są nudni. Potwornie, śmiertelnie nudni. Oczywiście oprócz ciebie, Kit - dodała szybko.
- Dzięki - rzucił poirytowany.
- Dlaczego miałabym się starać uziemić jakiegoś faceta, tylko po to, żeby zanudził mnie na śmierć? – Frances rozwijała swoją teorię.
- Albo odszedł z jakąś inną kobietą - dodała Emma. - Tak jak mój ojciec.
- Po prostu nie ma naprawdę miłych, interesujących, przyzwoitych, odpowiednich, godnych zaufania mężczyzn - podsumowała Frances.
Owszem, są, pomyślałam z zadowoleniem. I ja takiego mam.
- Po prostu stwierdzam fakty - powiedziała Frances z rezygnacją. - Przemyślałam wszystkie za i przeciw, i dowody nie przemawiają na naszą korzyść. Koniec z nudnymi randkami - dodała zdecydowanie. - Postanowiłam, że przeżyję życie bez szczęścia małżeńskiego.
- Lepiej żyć samotnie niż w kiepskim towarzystwie - wtrąciła Emma.
- Oczywiście! - przytaknęła Catherine.
- Trzy miliony samotnych kobiet nie mogą się mylić - powiedziała Frances, która zawsze ma pod ręką jakieś dane statystyczne. - A poza tym, po co się wysilać, skoro i tak czterdzieści procent małżeństw kończy się rozwodem?
- A dlaczego kończą się rozwodem? - spytała gwałtownie Emma. - Z winy facetów. Najczęściej. Tak było w przypadku mojego ojca. Znalazł sobie kogoś innego. Tak po prostu. W dodatku nic nadzwyczajnego, tyle że była młodsza od mojej matki. Mama nigdy się z tym nie pogodziła - stwierdziła gorzko.
- Mężczyźni zawsze bardziej korzystają na małżeństwie niż kobiety - powiedziała Frances. - W najnowszym badaniu opinii publicznej sześćdziesiąt procent mężatek stwierdziło, że gdyby mogły coś zmienić, nigdy nie wyszłyby za swoich obecnych mężów.
- Nie bardzo podoba mi się ta dyskusja - powiedział Kit z poirytowaniem. - Mężczyźni w dzisiejszych czasach naprawdę nie mają lekko. Kobiety doprowadziły do tego, że czujemy się zbędni.
- Jesteście zbędni – powiedziała łagodnie, choć stanowczo, Frances. - Co może dać mi mężczyzna? Mam dom, samochód, dobrą pracę, szafę pełną ciuchów od znanych projektantów i półkę nad kominkiem zasypaną zaproszeniami. Dwa razy do roku wyjeżdżam na urlop. Co jeszcze mógłby mi dać mężczyzna?
- Poczucie żalu - stwierdziła złośliwie Emma.
- Koszule do prasowania - dodała Catherine.
- Nudę - powiedziała Frances.
- Emocjonalny stres - rzekła Emma.
- Arsenal United - powiedziała Catherine.
- Zdradę - wtrąciła Emma.
- Dziecko? - spytała Sally.
- Nie bądź taka zacofana - zganiła ją Frances. - Nie potrzebujesz do tego faceta. Ile masz lat?
- Trzydzieści osiem.
- Jeśli tak bardzo ci zależy na rozmnażaniu, zgłoś się do banku spermy albo się z kimś prześpij.
- No, zawsze możesz wykorzystać urządzenie do szprycowania indyka i słoik po dżemie - zaśmiała się Emma. - I nie będziesz musiała się wykosztowywać na seksowną bieliznę.
- Możesz też zaczekać parę lat i dać się sklonować - poradziła Frances. - Pamiętasz owieczkę Dolly?
- Bardzo chciałabym mieć dziecko - powiedziała Sally. - Naprawdę. Moi rodzice też na to czekają, ciągle coś trują na ten temat. Ale w życiu nie chciałabym mieć dziecka sama - dodała zdecydowanie. - Z banku spermy czy sklonowanego.
- Dlaczego nie? - spytała Frances. - Dziś nikt nie zwraca na to specjalnej uwagi. Sama strzeliłabym sobie dziecko, gdybym nie była taka leniwa. Wstawanie do bachora w środku nocy byłoby w moim wieku zabójcze.
- Na litość boską, masz dopiero trzydzieści sześć lat, a nie sześćdziesiąt trzy - wykrzyknęła Catherine.
- Co masz właściwie przeciwko samotnym matkom, Sal? - zainteresowała się Frances.
- To nie jest w porządku wobec dziecka - odparła Sally. - Poza tym, jakiś biedak zawsze w końcu za to płaci, nawet jeśli nikt go nie pytał, czy chce zostać ojcem.
- To powinien bardziej uważać - rzuciła triumfalnie Emma.
- No tak, ale z mojego punktu widzenia... prawda... to znaczy myślę, że to niesprawiedliwe i wiem, że sama nigdy bym się na coś takiego nie zdecydowała - stwierdziła Sally. Nagle z jej torebki od Gucciego doleciało piskliwe ćwierkanie. - Przepraszam - powiedziała, wyjmując komórkę. - To są najnowsze dane na temat akcji amerykańskiego ministerstwa skarbu. Ostatnio były tam pewne zawirowania. Chwileczkę. - Wróciła do jadalni, gdzie chodziła powoli tam i z powrotem, rozmawiając, z wyraźnym niepokojem, ze swym kolegą z Nowego Jorku.
- Tiffany to ma szczęście - powiedziała Catherine, przełamując na pół bułeczkę. - Nie musi się niczym przejmować.
- To prawda - dodała Emma, drżąc lekko z zimna. - Ma faceta. Wszystko jest zafiksowane i wkrótce będzie ślub. – Przyłożyła do ucha zwiniętą dłoń. - Już słyszę marsz weselny. Kiedy on ci się oświadczy, Tiff?
- O kurczę, no, ja nie...
- No właśnie, kiedy? - spytała Frances, popijając szampana. - I czy mogę być twoją niehonorową drużką?
- Ha, ha! Mmm, nie wiem, ja... - Spojrzałam w górę. Na niebie pojawiła się gruba warstwa szarych chmur. Skąd one się wzięły?
- Czy nikomu nie jest zimno? - spytałam. - A może ktoś chce tartinkę z parmezanem i czerwoną papryką?
Zależało mi na tym, żeby jak najszybciej zmienić temat, bo naprawdę nie chciałam podkreślać tego, że ja mam faceta, a moje przyjaciółki nie. Szczerze mówiąc, przez całą tę ich dyskusję dziękowałam Bogu za Aleksa. Nawet jeśli ma opadające ramiona i chichocze jak dziewczyna, co czasem doprowadza mnie do szału. Ale przynajmniej nie muszę się zastanawiać nad samozapłodnieniem ani przejmować prawidłową owulacją, bo po pierwsze mam faceta, a po drugie wiem, że Alex lubi dzieci. Naprawdę je lubi. Ubóstwia. Bawi się ze swoim siostrzeńcami, straszliwie ich rozpuszcza i jestem pewna, że nadaje się doskonale na ojca. Na pewno nie będzie miał nic przeciwko zmienianiu pieluch. Przypuszczalnie polubi to zajęcie. No dobrze, wiem, że nie jest ideałem, jest parę rzeczy, które mnie nie zachwycają, łącznie z kozią bródką, upodobaniem do dziwacznych skarpetek i zwiotczałymi mięśniami ud. Ale w końcu nikt nie jest doskonały. Musimy zgadzać się na kompromisy, prawda? Zachowywać się, jak światli i dorośli ludzie. A Alex jest
czarujący. Słodki. Przyzwoity i uczciwy, nie taki jak Phil. Kiedy go poznałam, zachowywał się niezwykle po dżentelmeńsku, do tego stopnia, że wziął mnie za rękę po trzech miesiącach znajomości. Co w gruncie rzeczy było dość miłe.
Tak czy siak wiedziałam, że Alex niedługo mi się oświadczy. Ostatnio często obrzucał mnie zdenerwowanym wzrokiem. A osiem miesięcy to dość długo, prawda? W naszym wieku. To znaczy on ma trzydzieści osiem, a ja trzydzieści siedem. Nie ma na co czekać, prawda? W końcu nie ma trzech byłych żon i pięciorga dzieci, którym musiałby płacić alimenty. Nie ma żadnych zobowiązań i to też jest dużym plusem.
Kiedy inni nadal rozmawiali o zmieniającej się roli kobiet i mężczyzn oraz malejącej popularności małżeństwa, zrobiłam w myśli listę zakupów do ślubu, który będzie, kiedy…? We wrześniu? Ładny miesiąc. A gdyby to było za wcześnie, to w grudniu. Podoba mi się pomysł ślubu w zimie. Bardzo romantycznie. Moglibyśmy zaśpiewać Ostrokrzew i bluszcz przy świecach, ołtarz mógłby być udekorowany błyszczącym papierem, a tren mojej sukni mógłby być wykończony futrem. Gdzie kupić suknię? W Chelsea Design Studio? U Catherine Walker? Strasznie tam drogo, a poza tym, jakby tata miał wydać tyle pieniędzy, to Alex chyba wolałby suknię od Anthony''ego Price''a. Wiem na pewno, że chciałby, żeby kwiaty były od Moysesa Stevensa. Zawsze jest bardzo wybredny, jak chodzi o dekoracje kwiatowe. Ilu gości? Dokładnie dwieście siedemnaście osób. Już zrobiłam listę. W ten sposób zaoszczędzę trochę czasu w przyszłości, prawda? A podróż poślubna? Do jakiegoś artystycznego miejsca, na przykład do Florencji. Aleksowi by się podobało. A może
Sewilla. Albo Brugia. Gdzieś, gdzie jest mnóstwo galerii i przynajmniej siedemnaście katedr. I...
- Gdzie jest Alex, Tiffany? - spytała Catherine. - Już piętnaście po dziewiątej.
- Nie wiem - powiedziałam. - Może musiał zostać dłużej w pracy.
- Nad czym teraz pracuje? - zainteresowała się Emma.
- Urządza duży dom w Pimlico, kompletnie zaniedbany. Ściany obite brązową jutą. Plastikowe blaty w kuchni. Dywany w kwiaty kalafiora. Powiedział, że będzie tam cały dzień, ale o tej porze powinien już tu być.
- Może miał wypadek - podsunęła Frances.
- Mam nadzieję, że nie - powiedziałam. Weszłam do środka i zadzwoniłam na komórkę Aleksa. Dziękuję za telefon na numer 0236 112331 - zaśpiewał mechaniczny kobiecy głos. - "Proszę zostawić wiadomość po usłyszeniu sygnału." Cholera! (...) t