Jeffrey Archer – autor bestsellerów z tytułem szlacheckim, wybitny polityk Patrii Konserwatywnej, bliski przyjaciel Margaret Thatcher, typowany swego na jej następcę na fotelu premiera. Jego karierą w 1987 roku zachwiały doniesienia "The Daily Star", jakoby korzystał z usług prostytutek. Stanowczo im zaprzeczył i proces z gazetą wygrał, lecz sprawa powróciła, gdy w 2000 roku ubiegał się o fotel burmistrza Londynu. Jego kłamstwo wyszło na jaw. Za sfałszowanie dowodów i skłanianie świadków do krzywoprzysięstwa sąd skazał go na 4 lata więzienia. Żeby je przetrwać i nie zwariować, zaczął pisać. Tak zrodziły się "Dzienniki więzienne".
12:07 po południu
– Skazuję pana na cztery lata więzienia. – Sędzia Potts spogląda na mnie z ławy sędziowskiej z nieskrywanym zadowoleniem. Poleca, aby mnie odprowadzono.
Strażnik z agencji ochrony Securicor, siedzący obok mnie podczas odczytywania werdyktu, wskazuje drzwi po lewej stronie, których w trakcie trwającego siedem tygodni procesu nie otwierano ani razu. Odwracam się i patrzę na moją żonę Mary, która z pochyloną głową i pobladłą twarzą siedzi w głębi sali sądowej, z dwoma naszymi synami po bokach.
Sprowadzają mnie po schodach, staję przed urzędnikiem sądowym i tak zaczyna się niekończący się proces wypełniania formularzy. Nazwisko? Archer. Wiek? Sześćdziesiąt jeden lat. Waga? Sto siedemdziesiąt osiem funtów, mówię.
[…]
Klucz obraca się w zamku i uchylają się ciężkie drzwi. Strażnik wrócił.
– Ma pan widzenie ze swoimi adwokatami – obwieszcza.
Znowu wędruję długim korytarzem, co kilka kroków otwierają przede mną i zamykają okratowane furty. Zostaję wprowadzony do pomieszczenia tylko trochę większego od tamtej celi, czekają tu na mnie mój obrońca, radca królewski Nicholas Purnell, i jego młodszy wspólnik, Alex Cameron.
Nick tłumaczy, że cztery lata oznaczają dwa i że sędzia Potts orzekł karę pozbawienia wolności, świadom, że nie będę mógł wystąpić do rady penitencjarnej o wcześniejsze zwolnienie. Oczywiście on i Cameron wniosą apelację w moim imieniu, gdyż uważają, że Potts mocno przesadził. […] Następnie Nick informuje mnie, że najpierw trafię do więzienia Belmarsh w Woolwich.
– Przynajmniej jest to więzienie nowoczesne – zauważa, ale uprzedza mnie, że panuje tam ciągły hałas, i boi się, że przez kilka pierwszych nocy nie będę mógł spać. Jest pewien, że po dwóch tygodniach zostanę przeniesiony do więzienia kategorii D – czyli więzienia otwartego – prawdopodobnie w Ford albo na wyspie Sheppey.
Nick tłumaczy, że musi mnie pożegnać i wrócić na salę sądową numer 7, by złożyć wniosek o zwolnienie okolicznościowe, żebym mógł w sobotę być na pogrzebie mojej matki. Umarła w dniu, kiedy sędziowie przysięgli udali się na naradę, i jestem wdzięczny losowi, że nie dowiedziała się, iż zostałem skazany.
[…]
Wyprowadza mnie z budynku do podługowatej, białej furgonetki przypominającej autobus z zaciemnionymi oknami. Zostaję umieszczony w czymś w rodzaju boksu – recydywiści mówią na to „sauna” – i chociaż ja widzę, co się dzieje na zewnątrz, oczekujący dziennikarze nie mogą mnie zobaczyć i nie mają pojęcia, w którym jestem boksie. Flesze kamer na próżno błyskają przed każdym oknem. Długo czekamy, aż słyszę krzyk jakiegoś więźnia:
– Chyba Archer jest w tym furgonie!
Wreszcie pojazd z szarpnięciem rusza i wyjeżdża wolno z dziedzińca Old Bailey, rozpoczynając długą, okrężną drogę do Więzienia Jej Królewskiej Mości Belmarsh.
Kiedy jedziemy powoli przez ulice City, zauważam billboard "Evening Standard" obwieszczający: "ARCHER SKAZANY NA WIĘZIENIE". Wygląda na to, że został wydrukowany przed ogłoszeniem wyroku.
Dobrze znam drogę, jaką przemierzamy Londyn, gdyż w każdy piątek wieczorem jedziemy tędy z Mary do domu w Cambridge. Teraz jednak skręcamy nagle z głównej drogi w prawo, w uliczkę, gdzie wita nas kolejna horda dziennikarzy. Podobnie jak tamci na dziedzińcu Old Bailey, mogą sfotografować tylko wielki biały furgon z dziesięcioma ślepymi okienkami. Zbliżamy się do bramy wjazdowej i widzę napis WIĘZIENIE BELMARSH. Jakiś żartowniś przekreślił literę B i wpisał na jej miejsce H, przeistaczając Piękne Błota w Piekielne. Niezbyt zachęcające powitanie.
Przejeżdżamy przez dwie wysokie, sterowane elektronicznie, okratowane bramy, po czym furgon zatrzymuje się na dziedzińcu okolonym wysokim na trzydzieści stóp murem z czerwonej cegły, zwieńczonym drutem kolczastym. Kiedyś czytałem, że jest to jedyne w Anglii więzienie o zaostrzonym rygorze, z którego nikt nigdy nie uciekł. Zadzieram głowę, spoglądając na mur, i uzmysławiam sobie, że rekord świata w skoku o tyczce wynosi 20 stóp i 2 cale.
[…]
Siadam na ławce przy ścianie w głębi, przysiada się do mnie wysoki, dobrze ubrany, przystojny młody Pakistańczyk, który wyjaśnia, że nie jest więźniem, tylko przebywa tutaj w areszcie śledczym. Pytam, o co jest oskarżony.
– O ciężkie uszkodzenie ciała – odpowiada. – Pobiłem żonę, kiedy ją zastałem z innym mężczyzną w łóżku. Zapudłowali mnie w Belmarsh, bo proces nie może się zacząć, dopóki ona nie wróci z Grecji, gdzie oboje są na wakacjach.
Przypominam sobie słowa, które Nick Purnell rzucił mi na pożegnanie: „Nie wierz w nic, co ci będą mówić w więzieniu, i nigdy nie dyskutuj o swojej sprawie ani o apelacji”.
[…]
Tym razem mam do czynienia z dwoma funkcjonariuszami. Jeden stoi, drugi siedzi za biurkiem. Ten za biurkiem każe mi stanąć pod lampą łukową i się rozebrać. Obydwaj mężczyźni starają się przeprowadzić całą operację w tak ludzki sposób, jak to tylko możliwe. Najpierw zdejmuję marynarkę, potem krawat i koszulę.
– Aquascutum, Hilditch and Key i Yves Saint Laurent – recytuje stojący funkcjonariusz, a drugi wpisuje te informacje w stosowne rubryki.
Następnie pierwszy każe mi podnieść ręce nad głowę i obrócić się wkoło przy akompaniamencie szumu kamery wideo umocowanej na ścianie. Zwracają mi koszulę, ale zatrzymują spinki z Izby Gmin. Oddają mi marynarkę, ale krawata nie. Potem proszą, żebym zdjął buty, skarpetki, spodnie i bokserki. – Church, Aquascutum i Calvin Klein – obwieszcza funkcjonariusz.
Znów obracam się wkoło i teraz muszę pokazać podeszwy stóp. Mężczyzna objaśnia, że czasem ukrywa się tam pod przylepcem narkotyki. Mówię, że nigdy w życiu nie brałem narkotyków. Nie okazuje zainteresowania. Zwracają mi bokserki, spodnie, skarpetki i buty, ale skórzanego paska nie.
[…]
– Teraz obejrzy pana lekarz – oznajmia funkcjonariusz zza biurka, wskazując zielone drzwi za swoimi plecami.
Nie wiem, dlaczego zaskakuje mnie widok młodziutkiego internisty, który wstaje, gdy wchodzę.
– David Haskins – przedstawia się i dodaje: – Przykro mi, że spotykamy się w takich okolicznościach.
Siadam po drugiej stronie biurka, tymczasem on otwiera szufladę i wyciąga kolejny formularz.
– Czy pan pali?
– Nie.
– Pije?
– Nie, jeśli nie liczyć czasem kieliszka czerwonego wina do kolacji.
– Czy zażywa pan narkotyki?
– Nie.
– Czy próbował pan kiedyś zrobić sobie coś złego?
– Nie.
Zadaje kolejne pytania, jakby zbierał dane do polisy ubezpieczeniowej, a ja odpowiadam: nie, nie, nie. Odznacza ptaszkiem każdy kwadracik.
– Chociaż nie uważam, że to konieczne – powiada, spoglądając na formularz – umieszczę pana na noc na oddziale medycznym, zanim naczelnik zdecyduje, do którego bloku pana skierować.
Uśmiecham się, gdyż wydaje mi się, że oddział medyczny to lepszy wybór. Lekarz nie odwzajemnia mojego uśmiechu. Wymieniamy uścisk rąk, po czym wracam do szklanej celi. Czekam tylko chwilę, bo wkrótce zjawia się młoda kobieta w mundurze więziennym i prosi, żebym udał się z nią na oddział medyczny. Chwytam w garść moją plastikową torbę i idę za kobietą.
Wchodzimy na trzecie piętro zielonymi żelaznymi schodami, a potem wędrujemy długim korytarzem. Upadam na duchu. Wszyscy, których mijamy, wyglądają na pogrążonych w głębokiej depresji albo chorych psychicznie.
– Dlaczego mnie tu wysłano? – pytam, ale kobieta nie odpowiada.
Później się dowiaduję, że większość skazańców trafiających po raz pierwszy za kratki spędza pierwszą noc na oddziale medycznym, ponieważ podczas pierwszej doby w więzieniu odnotowuje się najwięcej prób samobójczych i samobójstw [W 2001 roku w więzieniach angielskich samobójstwo popełniły 73 osoby – 22 z nich były skazane pierwszy raz. W roku 2000 próby powieszenia się lub uduszenia podejmowało ponad 1500 więźniów, co stanowi wzrost o 50 procent w porównaniu z rokiem 1999].
Nie zostaję umieszczony, jak się tego spodziewałem, na oddziale szpitalnym, ale w celi. Kiedy zatrzaskują się drzwi, zaczynam rozumieć, dlaczego człowiek może myśleć o samobójstwie. Cela ma pięć kroków na trzy, ceglane mury są pomalowane na przygnębiający fioletoworóżowy kolor. W rogu znajduje się wąskie łóżko z twardym jak kamień materacem, niczym z wojskowych odrzutów. Naprzeciw łóżka stoją kwadratowy stalowy stolik i stalowe krzesło. Przy ścianie tuż obok grubych na cal żelaznych drzwi jest stalowa umywalka i pozbawiona pokrywy i spłuczki muszla klozetowa. Jestem zdeterminowany, żeby z niej nie korzystać [W celi nie ma nic z drewna, gdyż więźniowie spędzający pierwszą noc w zamknięciu często wszystko rozbijają]. Nad łóżkiem znajduje się okno w okuciu czterech grubych, pomalowanych na czarno żelaznych sztab, pokryte skorupą brudu. Nie ma zasłon ani karnisza. Ponure, zimne, odpychające miejsce – oto jak można najprzychylniej określić tę moją tymczasową kwaterę na oddziale medycznym. Nic dziwnego, że lekarz nie odwzajemnił mojego uśmiechu. Tkwię samotnie w owym posępnym przybytku ponad godzinę i zaczynam wpadać w głęboką depresję.
[…]
Dziękuję Lesterowi, a potem bardzo długo ścielę łóżko. W końcu nie mam nic innego do roboty.
Po wykonaniu zadania siadam na łóżku i usiłuję czytać Księżyc jest balonem, ale nie mogę się skupić. Udaje mi się przebrnąć przez pięćdziesiąt stron; często przerywam lekturę i rozmyślam nad werdyktem przysięgłych, i chociaż jestem zmęczony, a nawet wyczerpany, zupełnie nie chce mi się spać. Nie spełniła się obietnica udostępnienia telefonu, więc w końcu gaszę świecącą nad łóżkiem lampę jarzeniową, układam głowę na twardej poduszce i mimo przejmujących krzyków pacjentów z sąsiednich cel w końcu zasypiam. Godzinę później budzę się, kiedy znowu zapala się światło, otwiera się skrzynka na listy i wpatruje się we mnie dwoje oczu – powtarza się to co sześćdziesiąt minut o pełnej godzinie – żeby się upewnić, czy nie targnąłem się na swoje życie. Warta samobójcza.
[…]
W końcu zwracam się ku przyszłości. Zdecydowany nie tracić ani godziny, postanawiam prowadzić dziennik i spisywać wszystko, czego doświadczę jako więzień.
O 6 rano podnoszę się z mojego legowiska i przetrząsam plastikową torbę. Tak, znajduję w niej, co potrzeba, a w tym wypadku władze więzienne nie uznały, że należy to odesłać nadawcy. Bogu niech będą dzięki za syna, który był tak przewidujący, żeby umieścić, razem z innymi niezbędnymi rzeczami, blok papieru formatu A4 i sześć cienkopisów.
Dwie godziny później kończę pierwszy szkic opisu wszystkiego, co mi się przydarzyło, odkąd wysłano mnie do więzienia.
8.00 rano
Budzenie oficjalne – unosi się klapka i Antylczyk znowu wita mnie ciepłym uśmiechem, ale zobaczywszy, że siedzę przy stole i piszę, robi zdziwioną minę. Pracuję już blisko dwie godziny.
– Za kilka minut będzie pan mógł wziąć prysznic – obwieszcza.
Zdążyłem się już przekonać, że w więzieniu kilka minut może się przeciągnąć do godziny, więc nie przerywam pisania.
[…]
9.00 rano
Zostaję wypuszczony z celi i pod eskortą Lestera, który prowadzi mnie pod prysznic, wędruję wolno korytarzem, rozkoszując się nowo odzyskaną wolnością. Myślę, że powinienem wam powiedzieć, iż w moim mieszkaniu przy Albert Embankment urządzeniem, które napawa mnie chyba największą dumą, jest łazienka z prysznicem. Kiedy wychodzę z niej codziennie rano, czuję się odrodzony, gotów stawić czoło światu. Belmarsh nie oferuje czegoś choć trochę podobnego ani tak miłych wrażeń. W olbrzymim pomieszczeniu z kamienną posadzką znajdują się trzy uruchamiane przyciskiem natryski, z których cienką strużką ciurka woda, w najlepszym wypadku letnia. Po trzydziestu sekundach trzeba znów nacisnąć przycisk. W rezultacie kąpiel trwa dwa razy dłużej niż normalnie, ale jak sobie uświadamiam, w więzieniu czas to jedyny towar w nadmiarze. Lester prowadzi mnie z powrotem do celi. Idę, ściskając kurczowo mały, przesiąknięty wodą ręcznik; Lester mówi, żebym nie spuszczał go z oka, bo musi mi wystarczyć na cały tydzień.
Zatrzaskuje drzwi celi.
10.00 rano
Leżę na łóżku, wpatrując się w biały sufit, gdy z zamyślenia wyrywa mnie zgrzyt klucza w zamku. Nie mam pojęcia, kto mnie nawiedzi tym razem. Okazuje się, że jest to pulchna kobieta w mundurze więziennym, która ma coś wspólnego z obrotnym Antylczykiem, a mianowicie ciepły uśmiech. Przysiada na łóżku i podaje mi formularz więziennej kantyny. Tłumaczy, że jeśli mnie stać, mogę wydać dwanaście funtów i pięćdziesiąt pensów tygodniowo. Mam zaznaczyć w małych rubrykach wybrane produkty, a ona dopilnuje, żeby przyniesiono mi je później do celi. Nie trudzę się, żeby spytać, co znaczy „później”. Kiedy odchodzi, wczytuję się w listę, wyszukując artykuły pierwszej potrzeby. Z przerażeniem stwierdzam, że w pierwszej rubryczce przeważają różne gatunki tytoniu, a w drugiej baterie – zastanawiające. Studiuję listę przez dłuższy czas i nawet bawi mnie podejmowanie decyzji, jak wydam tych dwanaście funtów i pięćdziesiąt pensów.
11.00 rano
Rozbrzmiewa dzwonek, jakby oznajmiał koniec lekcji. Drzwi celi otwierają się i dołączam do współwięźniów, żeby spędzić czterdzieści pięć minut na spacerniaku. Jestem pewien, że widzieliście takie sceny w wielu filmach – ale to trochę co innego, kiedy samemu bierze się w tym udział. Zanim zejdziemy na dziedziniec, wszyscy musimy poddać się kolejnej rewizji, nieco podobnej do tej, jaką przechodzi się na lotnisku. Potem sprowadzają nas żelaznymi schodami z trzeciego piętra na spacerniak.
Krążę wokół placu o boku jednego furlonga [furlong – ⅛ mili – 201,167 m (przyp. tłum.)], otoczonego wysokim murem z czerwonej cegły, z krótko ostrzyżonym, mizernym trawnikiem w środku. Po kilku rundach dołącza do mnie Gordon, który przywitał mnie dziś rano z okna po drugiej stronie dziedzińca. Jest wysoki i szczupły, ma sylwetkę sportowca. Bez zachęty z mojej strony opowiada, że odsiedział już jedenaście lat z czternastoletniego wyroku za morderstwo. To jest piąte więzienie, do którego go przerzucono. Chyba nie za dobre zachowanie, myślę sobie [Nierzadko się zdarza, że więźniowie skazani na dożywocie są przenoszeni z więzienia do więzienia, żeby nigdy się nie zadomowić i nie podporządkować sobie innych]. Jako pisarz jestem ciekaw jego losów, ale nawet nie muszę zadawać pytań, gdyż mówi bez ustanku, co, jak się później przekonuję, jest wspólną cechą skazanych na dożywocie.
Gordon ma wyjść na wolność za trzy lata i chociaż jest dyslektykiem, ukończył anglistykę na uniwersytecie otwartym, a teraz studiuje prawo. Twierdzi też, że napisał tomik poezji; przypominam sobie, że coś o tym czytałem w „Daily Mail”. – Nie wspominaj mi o prasie – skrzeczy jak magnetofon, którego nie można wyłączyć. – Oni zawsze wszystko przekręcą. Napisali, że zastrzeliłem chłopaka mojej kochanki, kiedy zastałem ich razem w łóżku, i że on był absolwentem Eton.
– A nie był? – pytam z głupia frant.
– Tak, był – odpowiada Gordon. – Ale ja go wcale nie zastrzeliłem. Dźgnąłem go siedemnaście razy nożem.
Robi mi się niedobrze od tego obojętnego wyznania, wypowiedzianego bez skruchy czy ironii. Gordon dalej opowiada, że miał wtedy dwadzieścia lat i że jako czternastolatek musiał uciec z domu, gdyż był molestowany seksualnie. Dygocę, mimo że słońce pali żarem. Ciekawe, ile upłynie czasu, zanim takie zwierzenia przestaną budzić we mnie odrazę. Kiedy przestanie mnie ogarniać dreszcz? Kiedy się to stanie czymś obojętnym, pospolitym banałem?
Kiedy tak krążymy dookoła dziedzińca, Gordon pokazuje mi Ronniego Biggsa, który siedzi na ławce w przeciwległym rogu pośród pelargonii.
– Dopiero co je posadzili, Jeff – powiada Gordon. – Musieli się tu ciebie spodziewać. – I znów mówi to bez śmiechu. Spoglądam w stronę chorego, starego człowieka z rurką wystającą z nosa. Nie wygląda, jakby miał długo pożyć.
Jeszcze jedno okrążenie i pytam Gordona o młodego Antylczyka, który stoi z twarzą zwróconą do muru i nie poruszył się, odkąd wszedłem na dziedziniec.
– Zabił żonę i córeczkę – mówi Gordon. – Od kiedy go zamknęli, trzy razy próbował popełnić samobójstwo i do nikogo się nie odzywa.
Czuję dziwne współczucie dla tego podwójnego mordercy, gdy mijamy go trzeci raz. Kiedy doganiamy innego więźnia, który wygląda na całkiem zagubionego, Gordon szepcze:
– To Barry George, którego właśnie wsadzili za zabicie Jill Dando.
Nie mówię mu, że Jill była moją starą przyjaciółką i że oboje pochodzimy z Weston-super-Mare. Pierwszy raz w życiu chowam swoją opinię dla siebie.
– Tu nikt nie wierzy, że to zrobił – mówi Gordon. – Klawisze też.
Nadal nie komentuję. Jednakże procesy George’a i mój odbywały się w Old Bailey równocześnie i byłem zdziwiony, jak wielu zarówno prawników, jak i osób niezwiązanych z tą profesją mówiło mi, że werdykt nie daje im spokoju.
– Założę się, że zostanie wypuszczony po apelacji – dodaje Gordon [2 lipca 2002 roku apelacja Barry’ego George’a została odrzucona].
Tymczasem znów rozbrzmiewa dzwonek, obwieszczając kres naszej czterdziestopięciominutowej "wolności".
Zanim opuścimy dziedziniec, znowu nas rewidują, co mnie zdumiewa; jeżeli nic nie mieliśmy, przychodząc tu, jak mogliśmy wejść w posiadanie czegoś, wędrując wkoło? Pewno można ten fakt jakoś prosto wytłumaczyć. Pytam o to Gordona.
– Muszą za każdym razem powtarzać całą procedurę – wyjaśnia, kiedy wchodzimy po schodach. – Takie są przepisy.
Na trzecim piętrze rozstajemy się i idziemy każdy w inną stronę.
– Do widzenia – mówi Gordon.
Nie zobaczymy się więcej.
Trzy dni później czytam w "The Sun", że wymieniłem uścisk ręki z Ronaldem Biggsem, kiedy Gordon nas sobie przedstawił.
11.45 rano
Wróciwszy do celi, nadal piszę, ale nie zdążyłem dokończyć strony, a już słyszę, jak klucz przekręca się w zamku. To pani Roberts, zastępczyni naczelnika. Wstaję i wskazuję jej moje małe stalowe krzesło. Uśmiecha się, macha ręką i przysiada na brzeżku łóżka. Potwierdza, że naczelnik się zgodził, żebym był obecny na pogrzebie matki i na nabożeństwie żałobnym w kościele parafialnym w Grantchester. W komputerze policyjnym w Scotland Yardzie sprawdzono, że nie byłem nigdy skazany i nie mam na koncie przestępstwa z użyciem przemocy, zatem automatycznie zaliczono mnie do więźniów kategorii D [Są cztery kategorie więźniów: A, B, C i D. Do kategorii A zalicza się agresywnych i niebezpiecznych więźniów, dysponujących środkami, np. pieniędzmi, umożliwiającymi ucieczkę; do kategorii B należą agresywni i niebezpieczni, ale nie zawsze mordercy (np. skazani za ciężkie uszkodzenie ciała, rzeczywiste uszkodzenie ciała, nieumyślne spowodowanie śmierci lub gwałt); kategoria C, która obejmuje większość więźniów, grupuje recydywistów bądź skazanych za poważne przestępstwa bez użycia siły, np. handlarzy narkotyków; kategoria D zwykle dotyczy osób, które pierwszy raz popełniły przestępstwo, nie mają na swoim koncie czynów gwałtownych, często z krótkimi wyrokami, i takich, które prawdopodobnie dostosują się do systemu, gdyż pragną jak najszybciej powrócić do społeczeństwa].
Jak wyjaśnia zastępczyni naczelnika, jest to o tyle ważne, że funkcjonariusze więzienni, którzy będą mi towarzyszyć podczas ceremonii pogrzebowych, nie muszą wystąpić w mundurach, a ja nie będę zakuty w kajdanki.
Mówię, że sprawię dziennikarzom zawód.
– Z pewnością i tak będą utrzymywać, że miał pan kajdanki – odpowiada zastępczyni naczelnika, po czym informuje mnie, że wkrótce po lunchu zostanę przeniesiony ze skrzydła medycznego do bloku trzeciego.
Nie ma sensu pytać, kiedy dokładnie to nastąpi.
Zamknięty w celi, spędzam czas, który pozostał do południa, pisząc według ustalonego porządku, jakiego się trzymam od dwudziestu pięciu lat: dwie godziny pracy, dwie odpoczynku – choć nigdy jeszcze w takim otoczeniu. Kiedy w normalnych okolicznościach wyjeżdżam z domu, żeby pisać, udaję się tam, skąd widać ocean.
12.00 w południe
Wypuszczają mnie z celi, ustawiam się w kolejce po lunch. Jedno spojrzenie na potrawy i mam dość – rozgotowane mięso, Bóg wie z jakiego zwierzęcia, papkowaty groszek pływający w wodzie i ziemniaki, na jakie by się nie skusił nawet Oliver Twist. Poprzestaję na kromce chleba i blaszanym kubku mleka (ale nie z blaszanej puszki). Siadam przy pobliskim stole, w trzy minuty kończę lunch i wracam do celi.
[…]
4.00 po południu
I znowu nie tknąłem więziennego wiktu i zastanawiam się, ile potrwa, zanim się poddam.
Wracam do celi i widzę, że na łóżku leżą zamówione przeze mnie produkty z kantyny. Pierwsza myśl, która mi przychodzi do głowy, to że ktoś wszedł i wyszedł z celi bez mojej wiedzy. Nalewam wody mineralnej Buxton do plastikowego kubka i zdejmuję pokrywkę z tubki chipsów Pringles. Jem i piję bardzo wolno.
7.00 wieczorem
Trzy godziny później znów rozbrzmiewa dzwonek. Oddziałowi otwierają drzwi wszystkich cel i więźniowie gromadzą się na parterze, żeby spędzić tak zwaną Godzinę Wspólną. Przez ten czas przebywają ze współwięźniami. Wybieram jak najdłuższą trasę – spacer jest teraz luksusem – i dowiaduję się, jakie są proponowane zajęcia. W jednym rogu sali siedzi czterech czarnych mężczyzn z krzyżami na złotych łańcuchach na szyjach i gra w domino. Potem się dowiaduję, że wszyscy czterej są skazani za morderstwo. Nie robią wrażenia szczególnie agresywnych, kiedy się zastanawiają nad kolejnym rzutem. Idę dalej i widzę dwóch więźniów, którzy grają w bilard, podczas gdy inni siedzą wokół, zagłębieni w lekturze "The Sun" – najbardziej popularnej gazety w więzieniu, sądząc po liczbie jej czytelników. Na drugim końcu sali stoi długa kolejka do dwóch telefonów. Każdy oczekujący ma kartę telefoniczną wartości 2 funtów, z której może skorzystać w dowolnym czasie podczas Godziny Wspólnej. Mam dostać taką kartę jutro. Ciekaw jestem, czy w hiszpańskim więzieniu wszystko dzieje się pojutrze.
[…]
Kiedy ich opuszczam, żeby kontynuować spacer, dostrzegam, że jesteśmy z dwu stron ogrodzeni sięgającą od podłogi do sufitu kurtyną ze stalowej siatki. Wszyscy, których mijam, witają mnie skinieniem głowy albo uśmiechem, niektórzy mnie zatrzymują i chcą rozmawiać o czekającym ich procesie, a ci, którzy wysyłają kartki, pragną się dowiedzieć, jak się pisze Christine albo Suzanne. Większość więźniów jest przyjazna i zwraca się do mnie per lord Jeff , ot, jeszcze jeden nowicjusz. Przybieram wesołą minę. Kiedy pomyślę, że jeśli moja apelacja zostanie odrzucona, będę musiał odsiedzieć co najmniej dwa lata, to wprost sobie nie wyobrażam, jak może sobie radzić ktoś z dożywotnim wyrokiem.
– To jest po prostu pewien sposób życia – mówi Jack, który ma czterdzieści osiem lat, a ostatnie dwadzieścia dwa spędził przeważnie w różnych więzieniach. – Mój problem polega na tym – dodaje – że kiedy opuszczam to miejsce, nic już nie potrafię robić.
Ostatnio podobne słowa usłyszałem od pewnego konserwatywnego członka parlamentu przed wyborami. Przepadł w głosowaniu.
Jack zaprasza mnie, bym obejrzał jego celę na parterze. Zaskakuje mnie widok trzech łóżek w klitce niewiele większej od mojej. Myślałem, że mi powie, jakie to szczęście, że mam pojedynczą celę, ale nie, demonstruje tylko wielki rysunek przyczepiony do ściany.
– Jak myślisz, Jeff , co to jest? – pyta.
– Nie mam pojęcia – odpowiadam. – Czy to wykres, który pokazuje, za ile dni, miesięcy i lat wyjdziesz na wolność?
– Nie – mówi Jack. Pokazuje miejsce pod umywalką, gdzie roi się od mrówek.
Nadal nie rozumiem, w czym rzecz.
– Co wieczór – tłumaczy Jack – cała nasza trójka urządza wyścigi mrówek, a to jest tor wyścigowy. Takie mrówkowe Ascot – dodaje ze śmiechem.
– A o co gracie? – dopytuję się, bo wiem, że w więzieniu nie wolno mieć pieniędzy.
– Ten, kto wygra w tygodniu najwięcej wyścigów, w sobotę wieczór wybiera sobie łóżko, na którym będzie spał przez następnych siedem dni.
Patrzę na trzy łóżka. Z jednej strony celi, przy ścianie, znajduje się pojedyncze łóżko, z drugiej strony natomiast jest piętrowa prycza.
– Które wybiera zwycięzca?
– Ale pieprzony głupek z ciebie, Jeff. Jasne, że górną pryczę, bo tam jest najdalej od mrówek i może w nocy spać.
– A co dostają mrówki? – pytam.
– Jak zwyciężą, darujemy im życie do następnych wyścigów.
– A jak przegrają?
– Wrzucamy je do jutrzejszej zupy.
Myślę, że to był żart.
[…]
Dzień 3, sobota, 21 lipca 2001
4.07 rano
Budzę się parę minut po czwartej, ale ponieważ wyruszamy dopiero o siódmej, postanawiam dwie godziny pisać. Zauważam, że teraz, kiedy tak mało rzeczy rozprasza moją uwagę, piszę wolniej.
6.00 rano
Strażnik otwiera drzwi mojej celi i przedstawia się imieniem George. Pyta mnie, czy chcę wziąć prysznic. Mój ręcznik wisiał w nogach łóżka przez całą noc i wciąż jest wilgotny, ale za to dostaję maszynkę Bic, więc mogę się pozbyć dwudniowego zarostu. Zastanawiam się, czy nie poderżnąć sobie gardła, ale odechciewa mi się na myśl, że się nie uda i że mnie zabiorą do szpitala więziennego. Pobyt na oddziale medycznym musi odstraszać więźniów od targnięcia się na zdrowie lub życie, gdyż nie jest to łatwy wybór. Jeśli wysyłają człowieka na najwyższe piętro, lepiej, żeby był chory, bo jak już się tam dostanie, to z pewnością się rozchoruje.
Idę pod prysznic. Już się nauczyłem, kiedy nacisnąć guzik, żeby strumień wody nie ustawał.
– Czy jest pan gotowy? – pyta grzecznie George.
– Tak – odpowiadam – tyle że skonfiskowano mi czarny krawat i spinki.
Kolega George’a wręcza mi czarny krawat, pojawiają się także spinki. Widać przewidziano ten problem. Wytykam George’owi, że jego czarny krawat jest w lepszym stylu niż mój. – Możliwe, ale on jest przypinany – odpowiada – bo inaczej chętnie bym go panu pożyczył.
– Przypinany? – powtarzam z udawaną pogardą.
– Takie są przepisy więzienne – tłumaczy. – Żaden strażnik nie nosi wiązanego krawata, bo to by go wystawiało na ryzyko uduszenia.
Co kilka minut dowiaduję się czegoś nowego.
Po przebyciu siedmiu podwójnie zaryglowanych, sięgających od podłogi do sufi tu okratowanych furt dwaj strażnicy doprowadzają mnie do frontowego holu. Kiedy docieramy do rejestracji, znowu przechodzę rewizję osobistą. Wprawdzie funkcjonariusze przeprowadzają ją jak najdelikatniej, ale i tak jest to przeżycie upokarzające.
Następnie prowadzą mnie na dziedziniec, gdzie czeka biały furgon Transit. Wchodzę do środka i zgodnie z poleceniem zajmuję najdalsze od drzwi miejsce. George siada przy drzwiach, jego kolega tuż za nim. Małe okna są okratowane i zaciemnione; ja widzę, co się dzieje na zewnątrz, ale z zewnątrz nic nie widać. Mówię George’owi, że dziennikarze będą bardzo sfrustrowani.
– Kręciło się ich tu mnóstwo wcześnie rano, czekali na pana – powiada – ale mniej więcej godzinę temu silnie strzeżona karetka więzienna odjechała stąd na pełnym gazie i wszyscy pomknęli za nią. Dopiero w połowie drogi do Nottingham połapią się, że pana tam nie ma.
[…]
3.07 po południu
Kilka chwil po przybyciu do Belmarsh przechodzę kolejną rewizję osobistą, po czym prowadzą mnie pod eskortą do mojej celi w bloku trzecim. I znów czeka na mnie James Powiernik. Skądś skombinował karton mleka, nową maszynkę do golenia [Więzień ma prawo do jednej maszynki Bic dziennie, ale otrzymuje nową dopiero po oddaniu starej. Upłynęło kilka dni, zanim odkryłem dlaczego] i dwa, tak, dwa ręczniki. Przysiada na łóżku i mówi, że słyszał, iż w poniedziałek przeniosą mnie do innego bloku, bo Bejrut to blok przejściowy.
– Jaka to różnica? – pytam.
– Skoro ma pan być tutaj dwa tygodnie, muszą zdecydować, w którym bloku pana umieścić na czas, kiedy będzie pan czekał na przeniesienie do więzienia kategorii D. Myślę, że pójdzie pan do bloku pierwszego, tam gdzie siedzą dożywotniacy.
– Dożywotniacy? – Ze zdumienia zaparło mi dech. – Ale czy to nie oznacza, że będę zamknięty w celi przez cały dzień i noc?
– Nie, nie – odpowiada James. – Oni mają większą swobodę niż więźniowie z innych bloków, bo siedzą cicho i nie chcą być uciążliwi. To młodzi, którzy są w areszcie śledczym albo odsiadują krótkie wyroki, sprawiają najwięcej kłopotów i trzeba ich trzymać pod kluczem.
To fascynujące dowiadywać się, że życie w więzieniu wygląda dokładnie na odwrót, niż to sobie wyobrażaliśmy.
[…]
4.30 po południu
James wychodzi, kiedy przy drzwiach staje oddziałowy Weedon, który chce jak najszybciej zamknąć celę. Uczę się nazwisk strażników. Patrzę na zegarek, jest kilka minut po czwartej. Weedon tłumaczy, że ponieważ jest sobota i brakuje personelu, cela nie będzie otwierana do dziewiątej rano następnego dnia. Kiedy zatrzaskują się drzwi, uświadamiam sobie, że przez następne siedemnaście godzin będę pozostawiony sam sobie w klitce dziewięć stóp na sześć.
6.00 wieczorem
Jestem w bardzo kiepskim nastroju. To najgorsza pora dnia. Człowiek myśli o rodzinie i o tym, co by robił o tej godzinie w sobotni wieczór – oglądalibyśmy z Jamesem Otwarte Mistrzostwa Golfowe, odbywające się na polu golfowym Lytham i St. Anne’s, mając wbrew wszystkiemu nadzieję, że Colin Montgomery w końcu wygra najważniejszy turniej. William czytałby książkę jakiegoś mało znanego autora, o którym nigdy nie słyszałem. Mary prawdopodobnie pracowałaby w swojej fantazyjnej budowli w głębi ogrodu nad drugim tomem książki Od fotosyntezy molekularnej do globalnej, a około siódmej pojechałbym samochodem do Saff ron Walden odwiedzić moją matkę i podyskutować z nią o tym, kto powinien stanąć na czele torysów.
Matka nie żyje. James jest w Londynie ze swoją dziewczyną. William wraca do Nowego Jorku. Mary tkwi sama w Old Vicarage, a ja siedzę w więzieniu.
Na dworze mrok – nie ma czym zasłonić okienka mojej celi. Jestem wyczerpany. Biorę do ręki jeden z nowych ręczników, składam go i przykrywam nim poduszkę. Układam głowę na ręczniku i śpię dziesięć godzin.