Przybądź, śmierci, wieczny śnie,
Z ojca win uwolnij mnie!
Na mój grób rzuć głaz, nie kwiatki,
Bym nie słyszał przekleństw matki!
Rozdział I
Była sobie okrągła wieża z blaszanym kurkiem na dachu. Kurek miał postać wrony ze strzałą w dziobie do wskazywania kierunku wiatru. Na szczycie wieży mieścił się okrągły pokój, zadziwiająco niewygodny. Panowały w nim wieczne przeciągi. Od wschodu sąsiadował z komnatką, która miała dziurę w podłodze. Dziura zapewniała połączenie z wejściami do wieży, których było dwa: podczas oblężenia ludzie mogli zrzucać tędy kamienie na głowy wroga. Niestety, przez tę samą dziurę wpadał do środka wiatr, który następnie wydostawał się na zewnątrz przez nie osłonięte otwory strzelnicze albo przez komin - chyba że akurat wiał do góry nogami; wówczas spadał kominem w dół. Był to rodzaj tunelu powietrznego. Na domiar złego pokój był stale pełen dymu - nie z własnego paleniska, lecz z tego, które płonęło w komnacie pod spodem. Skomplikowany system przeciągów wsysał dym z powrotem do komina. Kamienne ściany pociły się przy wilgotnej pogodzie. Meble też były niewygodne. Ściśle mówiąc, na urządzenie pokoju składały się kupy
kamieni, trzymane pod ręką na wypadek, gdyby trzeba było bombardować napastników przez dziury w podłodze. Poza tym było tam kilka przerdzewiałych genueńskich kusz z bełtami i stos torfu na i tak nieużywane palenisko. Czwórka dzieci nie miała łóżka. Gdyby to był pokój kwadratowy, chłopcy mogliby sypiać w obalonej szafie; ponieważ jednak było inaczej, sypiali na podłodze, okryci jak popadło słomą i kocami.
Dzieci sporządziły sobie amatorski namiot z koców i właśnie leżały pod nim, zbite w ciasną gromadkę, opowiadając pewną historię. Słyszały matkę, krzątającą się przy palenisku w komnacie pod spodem, więc mówiły szeptem, w obawie, by ich nie usłyszała. Szeptały nie ze strachu przed laniem. Kochały matkę ślepo i bezkrytycznie, ponieważ miała silniejszy od nich charakter. Rozmowy w łóżku bynajmniej nie były zabronione. Problem tkwił raczej w tym, że matka czy to przez obojętność, czy przez lenistwo, czy przez okrutną zaborczość - zaszczepiła swoim czterem synom niedoskonałe poczucie dobra i zła. Skutkiem tego chłopcy nigdy nie mieli pewności, czy są grzeczni, czy niegrzeczni.
Szeptali po celtycku, a ściślej mówiąc, w języku będącym mieszanką mowy celtyckiej i Dawnej Mowy Rycerskiej, której ich nauczono, gdyż miała im się przydać, kiedy dorosną. Angielski znali bardzo słabo. Po latach, gdy już zostali sławnymi rycerzami na dworze wielkiego króla, opanowali angielski do perfekcji - wszyscy z wyjątkiem Gawaine’a, który jako głowa klanu uparcie trzymał się dialektu szkockiego, demonstrując w ten sposób, że nie wstydzi się swojego urodzenia.
Historię opowiadał Gawaine, jako najstarszy. Leżeli pokotem, jak cherlawe, niewydarzone, ukryte przed światem żabki, ale po ich budowie można było poznać, że te cztery ciałka zmężniałyby w mig, gdyby im tylko zapewnić należyte wyżywienie. Wszyscy czterej byli jasnowłosi. Gawaine miał czuprynę jaskraworudą, a Gareth bielszą niż pszenica. Najmłodszy z czwórki, Gareth, liczył sobie lat dziesięć, a najstarszy czternaście. Gaheris odznaczał się nieco ociężałą rozwagą. Agravaine, drugi co do starszeństwa po Gawainie, był domowym tyranem - kapryśnym, skłonnym do płaczu i panicznie lękającym się bólu fizycznego. To dlatego, że miał bujną wyobraźnię i myślał więcej niż bracia.
- Dawno temu, moje zuchy - prawił Gawaine - zanim myśmy się urodzili i zanim w ogóle o nas pomyślano, była w naszym rodzie piękna babcia imieniem Igraine.
- Księżna Kornwalii - wpadł mu w słowo Agravaine.
- Nasza babcia, czyli Księżna Kornwalii - przyznał mu rację Gawaine. - I w niej to właśnie zakochał się okrutny Król Anglii.
- Ten król zwał się Uther Pendragon - uzupełnił Agravaine.
- Kto w końcu opowiada? - zezłościł się Gareth. - Zamknij się.
- Król Uther Pendragon posłał po Księcia i Księżną Kornwalii...
- Po dziadka i babcię - uściślił Gaheris.
- ...i obwieścił im, że muszą z nim zamieszkać w londyńskiej twierdzy Tower, czyli w jego domu. Kiedy tam przebywali, Król zaproponował babci, żeby została jego żoną i przestała w ogóle zadawać się z dziadkiem. Lecz szlachetna i piękna Księżna Kornwalii...
- Babcia - wtrącił Gaheris.
- A niech was liszka! - wrzasnął Gareth. - Przestańcie mu wreszcie przerywać!
Potem nastąpiła stłumiona namiotem z koców wymiana poglądów, punktowana piskami, odgłosami ciał walących o ziemię oraz głośnymi skargami.
- Szlachetna i piękna Księżna Kornwalii - podjął opowieść Gawaine - odtrąciła zaloty Króla Uthera Pendragona i opowiedziała o wszystkim dziadkowi. Powiedziała mu tak: „Obawiam się, że sprowadzono nas tutaj, aby mnie pohańbić. Dlatego radzę, mężu, abyśmy bezzwłocznie opuścili to miejsce i jadąc konno całą noc dotarli o świcie do własnego zamku”. I w środku nocy opuścili oboje gościnę Króla...
- Pod osłoną nocy - poprawił brata Gareth.
- ...upewniwszy się, że wszyscy mieszkańcy królewskiego domostwa poszli spać. W nikłym blasku latarni osiodłali swe rącze, ognistookie, szybkonogie, symetryczne, szerokouste, wąskogłowe, dumne rumaki i co koń wyskoczy pogalopowali do Kornwalii.
- To była straszna jazda - wzdrygnął się Gaheris.
- Aż konie pod nimi padły - dodał z satysfakcją Agravaine.
- Wcale że nie - sprzeciwił się Gareth. - Dziadek i babcia na pewno nie zajeździliby koni na śmierć.
- No to jak w końcu: padły te konie czy nie padły? - zniecierpliwił się Gaheris.
- Nie padły - odparł Gawaine po chwili namysłu. - Ale mało brakowało.
I opowiadał dalej.
- Kiedy rankiem Król Uther Pendragon dowiedział się co zaszło, zakipiał ze złości.
- Zawrzał z gniewu - poprawił go usłużnie Gareth.
- Zakipiał ze złości - powtórzył twardo Gawaine. - Król Uther Pendragon zakipiał ze złości. Krzyczał tak: „Na mój królewski majestat! Głowę tego Księcia Kornwalii podadzą mi w potrawce! Tutaj! Na ten stół!”. Potem wysłał do dziadka list, w którym kazał mu się nafaszerować i ugarnirować, bo za czterdzieści dni najdalej on, Król Uther Pendragon, wyłuska go z najpotężniejszego zamku. Nie ma szans!
- Książę Kornwalii posiadał dwa zamki - uzupełnił Agravaine tonem znawcy. - Zamek Tintagil i Zamek Terrabil.
- Więc Książę Kornwalii umieścił babcię w Zamku Tintagil, sam zamknął się w Zamku Terrabil, a Król Uther Pendragon wziął oba zamki w oblężenie.
- I wtedy - wykrzyknął Gareth, nie mogąc się opanować - Król rozbił wiele namiotów i rozegrała się wielka wojna, i po obu stronach padło od miecza mrowie ludzi.
- Tysiąc? - rzucił na próbę Gaheris.
- Co najmniej dwa tysiące - stwierdził ze znawstwem Agravaine. - Nam, Celtom, nie opłaca się kłaść trupem mniej niż dwa tysiące żołnierza. Tak naprawdę to było ich pewnie z milion.
- Dziadek i babcia zwyciężali w obu oblężeniach, ale gdy już się zanosiło na ostateczną klęskę Króla Uthera, przypętał się do niego zły czarownik imieniem Merlin...
- Od czarnej magii - sprecyzował Gareth.
- No i wyobraźcie sobie, że ten czarownik od czarnej magii zdołał, za sprawą swych piekielnych sztuczek, przenieść zdradzieckiego Uthera Pendragona do zamku babci. Dziadzio natychmiast opuścił Zamek Terrabil, lecz nie dojechał z odsieczą, bo padł od miecza na polu chwały.
- Od zdradzieckiego miecza.
- A nieszczęsna Księżna Kornwalii...
- Szlachetna i piękna Igraine...
- Babcia...
- ...została pojmana przez niecnego Smoczego Króla, straszliwego Anglika o czarnym sercu, i chociaż miała już wtedy trzy urodziwe córy...
- Cudne Siostrzyce Kornwalijskie.
- Ciocię Elaine.
- Ciocię Morganę.
- I naszą mamusię.
- Chociaż już miała te trzy piękne córy, Król Anglii zmusił ją, aby go poślubiła - jego, mordercę jej prawowitego małżonka!
Przez chwilę wszyscy czterej w milczeniu kontemplowali bezmiar angielskiej niegodziwości. Historia, którą sobie właśnie opowiedzieli, była ulubioną opowieścią ich matki. Matka opowiadała ją chłopcom przy każdej z owych niezmiernie rzadkich okazji, gdy zdobywała się na wysiłek opowiedzenia im czegokolwiek. Chłopcy znali historię na pamięć. Na zakończenie Agravaine zacytował szeptem celtyckie porzekadło, którego wyuczyła ich matka:
- Czterem rzeczom Lothianin nigdy nie zaufa: krowiemu rogowi, końskiemu kopytu, psim kłom i śmiechowi Anglika.
Skulili się jeszcze ciaśniej na posłaniu ze słomy, wsłuchani w tajemnicze odgłosy z komnaty pod spodem.
Komnatę położoną poniżej naszych bajarzy oświetlała pojedyncza świeca i szafranowy blask torfowego paleniska. Jak na komnatę królewską, było to pomieszczenie dość ubogie, ale przynajmniej wyposażone w łóżko, a raczej łoże, z czterema kolumnami, które za dnia służyło jako tron. Nad paleniskiem bulgotała zawartość żeliwnego kociołka na trójnogu. Świeca stała przed wypolerowaną mosiężną płytą, która pełniła rolę lustra. W pomieszczeniu znajdowały się dwie żywe istoty: królowa i kot. Oboje mieli czarne włosy i niebieskie oczy.
Czarny kot leżał na boku i w blasku ognia wyglądał jak nieżywy. Wrażenie to brało się stąd, że kot miał spętane łapy, jak świeżo upolowany rogacz, którego myśliwi mają zanieść na drągu do domu. Nie szarpał się już, tylko leżał spokojnie, wpatrzony w ogień skośnymi ślepiami, dziwnie zrezygnowany. Może był tylko wyczerpany walką - gdyż zwierzę dobrze wie, kiedy zbliża się jego koniec. Większości zwierząt dana jest godność umierania niedostępna istotom ludzkim. Ten kot, w którego skośnych oczach tańczyły miniaturowe odbicia płomieni paleniska, dokonywał teraz, być może, przeglądu swoich ośmiu minionych żywotów, z całym zwierzęcym stoicyzmem, który jest ponad nadzieję i lęk.
Królowa uniosła kota. Zamierzała przećwiczyć pospolitą czarodziejską sztuczkę - ot, tak sobie, dla rozrywki, albo przynajmniej dla zabicia czasu, który wszyscy mężczyźni spędzali na wojnie. Chodziło o sposób na niewidzialność. Królowa nie zajmowała się czarami na poważnie, jak jej siostra Morgana le Fay - nazbyt pstro miała w głowie, żeby poświęcić się jakiejkolwiek sztuce, choćby i Czarnej Magii. Ćwiczyła czary jedynie dlatego, że skłonność do pomniejszych tricków magicznych miała we krwi - jak wszystkie kobiety z jej rodu.
Wrzucony do wrzątku, kot zrazu okropnie się rzucał i przeraźliwie miauczał. Prężył się do skoku. Próbował pływać ze skrępowanymi łapami. Jego mokra sierść pod wpływem ukropu skręcała się w loczki i lśniła jak bok przebitego włócznią wieloryba. Paskudnie rozdziawiony pysk odsłaniał różowe wnętrze gardzieli i kocie ząbki, ostre i białe jak ciernie. Po pierwszym potwornym miauknięciu, kot nie mógł już więcej wydobyć głosu, tylko prężył łapy. Po chwili skonał.
Morgause, Królowa Lothian i Orknejów, siedziała obok gotującego się kota i czekała. Od czasu do czasu mieszała wywar z kota drewnianą kopyścią. Komnatę zaczął wypełniać smród gotowanej sierści. Przypadkowy obserwator dostrzegłby niewątpliwie w pochlebczym blasku torfowego paleniska nadzwyczajną urodę, jaką tego wieczoru odznaczała się Królowa - dość wspomnieć duże oczy o przepastnym spojrzeniu, połyskliwą czerń włosów, pełne kształty i owo subtelne skupienie, z jakim nasłuchiwała, czy z góry nie dobiegają aby jakieś szepty.
- Zemsta! - obwieścił uroczyście Gawaine.
- Babcia i dziadek nie zrobili Królowi Pendragonowi nic złego.
- Prosili go tylko, żeby ich zostawił w spokoju.
Garetha bolała przede wszystkim niesprawiedliwość gwałtu dokonanego na kornwalijskiej babce. Nie było na wyspach człowieka, dla którego niewolenie słabych, niewinnych istot przez nieokiełznaną tyranię Germanów nie byłoby osobistą zniewagą. Gareth miał czułe serce. Myśl o triumfie siły nad słabością budziła w nim nienawiść. Czuł wtedy, że serce mu nabrzmiewa i że się dusi. Gawaine, dla odmiany, złościł się, bo rzecz dotyczyła jego rodziny. Gawaine nie uważał triumfu siły za zło samo w sobie, lecz za wielkie zło uważał każde działanie na szkodę jego klanu. Nie był ani specjalnie mądry, ani specjalnie wrażliwy, ale za to był lojalny. Czasem demonstrował lojalność z niepotrzebnym uporem, a z biegiem lat wręcz irytująco i głupio. Dla Gawaine’a już od dzieciństwa liczyło się tylko jedno: „Górą Orkneje. Niechby i po trupach!”. Trzeciego z braci, Agravaine’a, opowieść o babce poruszała, ponieważ miała związek z jego matką, wobec której Agravaine żywił emocje gwałtowne, acz zachowywane w sekrecie. Co się tyczy
Gaherisa, to czuł on i postępował tak samo jak bracia.
Kot w końcu całkiem się rozgotował. Mięso odeszło od kości w postaci cienkich włókienek i po długim warzeniu, na wierzchu zebrała się gruba warstwa szumowin złożonych z sierści, tłuszczu i flaczków. Pod spodem, w wirach bulgocącej wody, kręciły się białe kostki; cięższe kości spoczęły nieruchomo na dnie, a lżejsze dryfowały wdzięcznie jak liście na jesiennym wietrze. Krzywiąc się nieco od przenikliwej woni niesolonej zupy, królowa odcedziła płyn do drugiego garnka. Na flanelowym cedzaku pozostał osad kota: mokra masa skłębionej sierści i mięsnych włókien oraz kolekcja delikatnych kości. Królowa podmuchała na osad i zamieszała go końcem łyżki, żeby prędzej wystygł. Po chwili mogła zagłębić w nim palce.
Królowa wiedziała, że każdy nieskazitelnie czarny kot ma w sobie kość, która - jeśli ją włożyć do ust po uprzednim ugotowaniu kota żywcem - gwarantuje niewidzialność. Ale nawet w tamtych odległych czasach nikt nie wiedział dokładnie, która to ma być kość. Dlatego czarów należało dokonywać przed lustrem, aby praktyka mogła dać odpowiedź na pytanie.
Morgause nie była szczególną entuzjastką niewidzialności; w gruncie rzeczy gardziła niewidzialnością, ponieważ była piękna. Ale mężczyzn na razie nie było w pobliżu, a uprawianie czarów stanowiło przynajmniej jakieś zajęcie dla zabicia czasu. Nie mówiąc o tym, że dawało okazję do posiedzenia przed lustrem.
Królowa zeskrobała wspomnienie po kocie na dwie kupki; jedną tworzył schludny stosik ciepłych kości, a drugą dymiąca powoli mieszanina nieokreślonego kształtu i gatunku. Królowa wybrała jedną kostkę i, odstawiając mały paluszek, uniosła ją do swych różanych usteczek. Delikatnie chwyciwszy kość zębami, ustawiła się przed wypolerowanym mosiądzem zwierciadła, z senną rozkoszą lustrując własną postać. Cisnęła kość w palenisko i wzięła następną.
Nikt jej nie widział. I dobrze, bo wyglądało to dosyć dziwnie, gdy się co chwila odwracała, to do lustra, to do kupki kości, za każdym razem biorąc w zęby nowy fragment kociego szkieletu, sprawdzając w lustrze, czy ją jeszcze widać i ciskając kość w płomienie. Poruszała się z taką gracją, jakby wykonywała jakiś taniec albo jakby przez cały czas ktoś na nią patrzył - albo też jakby wystarczało jej to w zupełności, że sama siebie widzi.
Wreszcie, i to zanim sprawdziła wszystkie kości, znudziła się zabawą. Zirytowana, resztę kości cisnęła na ziemię, a miazgę wyrzuciła za okno, nie bacząc na to, gdzie spadnie. Potem wygasiła ogień, wyciągnęła się dramatycznie na wielkim łożu i dłuższy czas przeleżała bezsennie w ciemności, wiercąc się z niezadowolenia.
- I właśnie dlatego, moje zuchy - kończył opowieść Gawaine - my, potomkowie rodu Kornwalii i Orknejów, musimy zawsze stawać przeciwko królom Anglii, a szczególnie przeciwko klanowi Mac Pendragon.
- I dlatego nasz tato ruszył na wojnę z Królem Arturem cośtam-cośtam, bo ten Artur, to jest Pendragon. Mama tak mówiła.
- Naszym zadaniem jest dbać o to, by nienawiść i zemsta była wiecznie żywa - rzekł Agravaine. - Bo nasza mama jest z rodu Kornwalii. Pani Igraine była naszą babcią.
- Musimy pomścić nasz ród.
- Bo nasza mama jest najpiękniejszą damą w całym górzystym, rozległym, mądrym i rozkosznym świecie.
- I dlatego, że my ją kochamy.
Istotnie, kochali ją bardzo. Może tak zawsze bywa, że człowiek bezkrytycznie oddaje najlepszą część swojego serca komuś, kto nie odpłaci mu za to nawet ciepłą myślą.