"Burzliwe czasy": nowa, skandalizująca powieść noblisty
O tym, jak za pomocą jednego kłamstwa można rozmontować demokrację. Gdy chęć zysku jednego człowieka spotyka się z genialnym umysłem marketingowca, rozpoczyna się historia jednego z największych kłamstw politycznych, które z czasem przerodziło się w prawdę.
Noblista ponownie pokazuje – w sobie tylko właściwy, wybitny sposób – przewrotne mechanizmy władzy, które są uniwersalne. Opowiada o tym, jak za pomocą jednego kłamstwa można rozmontować demokrację. Gdy chęć zysku jednego człowieka, gwatemalskiego dyrektora firmy eksportującej owoce, spotyka się z genialnym umysłem marketingowca, rozpoczyna się historia jednego z największych kłamstw politycznych, które z czasem przerodziło się w prawdę. Burzliwe czasy to autentyczna historia manipulacji tak skutecznej, że obróciła demokratyczne państwo w krainę chaosu. Mario Vargasowi Llosie udało się stworzyć sensacyjne, pełne wyjątkowych osobowości, spisków, hazardu i deprawacji studium manipulacji i brutalnych machin władzy.
Choć oparte na rzetelnych i dogłębnych badaniach historycznych i politycznych, "Burzliwe czasy" to przede wszystkim powieść, która wciąga i nie daje o sobie zapomnieć. To także prawdziwa historia o niesamowitych osobistościach, które wpłynęły na losy całego świata, jak specjalista PR Edward Bernays czy wciąż żyjąca, owiana tajemnicą Miss Gwatemali. Mario Vargas Llosa nie poprzestaje na bardzo dokładnych badaniach historycznych – na koniec umieszcza odbytą przed publikacją książki rozmowę z samą Miss Gwatemali – oskarżaną o szpiegostwo dla CIA. Czy aby zniszczyć demokrację, wystarczy jeden człowiek? Kto sprawił, że Gwatemala na długie lata pogrążyła się w wewnętrznych wojnach? Jaką rolę w spiskach i przewrotach politycznych odegrała jedna, uwodzicielsko piękna kobieta?
Fragment wywiadu Maria Vargasa Llosy z Martitą Borrero Parrą (Miss Gwatemali) z "Burzliwych czasów".
Nasza rozmowa będzie trochę podobna do tego niesamowitego domu: anarchiczna, oryginalna, pomieszana, zaskakująca. Wedle wszystkich świadectw, jakie wyszukałem w książkach, czasopismach i biografiach osób, które ją znały w różnych epokach jej awanturniczego życia, była bardzo piękną, niepokojącą kobietą, o szarozielonym spojrzeniu, którym przeszywała rozmówców, wprawiając ich w konsternację i pomieszanie. Teraz ma pewnie ponad osiemdziesiąt lat – nie popełniam nietaktu i nie pytam jej o to – a czas musiał ją nieco przygarbić i zaokrąglić, ale i tak, mimo podeszłego wieku, bije od niej coś, co przypomina dawną chwałę, czar, jaki wywierała, legendy, jakie rodziła, mężczyzn, którzy ją kochali i tych, których kochała ona. Przyjmuje mnie odziana w czarne kimono z dużą ilością zaszewek i fałd, bardzo starannie umalowana, w kolczykach i naszyjnikach, z bardzo długimi rzęsami i z paznokciami rąk pomalowanymi na leśną zieleń. Obuta jest w wyraziste welwetowe czółenka w kolorze limonki. […]
Prawie bez żadnego przejścia zmienia temat i mówi, że miała dziesięciu mężów i wszystkich ich pochowała. Mówi miękko, nie przybierając chełpliwego tonu, z pauzami, rytmem i muzyką, dobierając starannie słowa. Dodaje, że kiedy była jeszcze dzieckiem, zgwałcił ją gwatemalski komunista, lekarz, i że od tamtej pory jest zagorzałą i walczącą antykomunistką. To już wiem. Zaskakuje mnie jednak, wyznając, że wielką miłością jej życia był gwatemalski pułkownik i prezydent republiki Carlos Castillo Armas, „wytworny i elegancki dżentelmen”, który próbował rozwieść się ze swoją żoną Odilią Palomo, by ożenić się z nią, lecz nie udało mu się, „ponieważ zabito go przedtem, może właśnie po to, by nie dopuścić do tego”.
O swoich relacjach z dominikańskim pułkownikiem Johnnym Abbesem Garcíą, szefem służby bezpieczeństwa generalissimusa Trujillo, mordercą, oprawcą, oskarżonym o liczne mordy i próby zabójstw za granicą – w tym nieudany zamach na prezydenta Rómulo Betancourta w Caracas oraz, wedle Tony’ego Rafula, bardzo udany zamach na Castillo Armasa w Gwatemali – Martita wypowiada się bardzo ostrożnie i wymijająco. To też był, mówi mi, „dżentelmen w każdym calu”, o wytwornych manierach i tak uprzejmy, że kiedy jadali razem, kroił jej na małe kawałeczki kotlet i befsztyk. Miał swoje manie, jak wszyscy, a jego główną manią było szukanie różokrzyżowców, gdziekolwiek się znalazł, w czym tu byłby całkowicie zaspokojony, bo w tym kraju jest ich całe mnóstwo. Abbes García był w niej zakochany po uszy i obsypywał ją względami i podarkami przez cały czas, najpierw w Gwatemali, kiedy się poznali, a potem w mieście noszącym wówczas nazwę Ciudad Trujillo, gdzie spędziła kilka lat w młodości.
– Rzeczy, które dawno przeminęły z wiatrem i popadły w niepamięć! – wykrzykuje niezmącona i wzrusza ramionami z uśmiechem, udając obojętność: – Po cóż je wskrzeszać?
I uśmiecha się, tym szerokim i tajemniczym uśmiechem, który musiał być jedną z jej najbardziej uwodzicielskich broni za młodych lat.
– Czy to prawda, że kubański rewolwerowiec Carlos Gacel Castro wywiózł panią samochodem z Ciudad de Guatemala, w noc zabójstwa, i zawiózł do San Salvador? – pytam. – Że następnego dnia Abbes García zabrał panią prywatnym samolotem z San Salvador do Republiki Dominikańskiej? Tak twierdzą wszystkie podręczniki historii. Czy to prawda, czy to też bzdury wyssane z palca?
– Naprawdę jestem tak sławna, że występuję w podręcznikach historii? – uśmiecha się kpiąco. Ponownie wzrusza ramionami, robi to z wdziękiem i kokieterią. – Zatem z pewnością musi się w tym kryć jakieś ziarnko prawdy. Proszę nie zapominać, że jestem starszą panią i nie pamiętam wszystkiego, co przeżyłam. Starzy ludzie miewają zaniki pamięci, często wypadają nam z głowy różne rzeczy.
Nie ulega też wątpliwości, że od wczesnej młodości była kobietą waleczną, śmiałą, odważną, lubiącą ryzyko, zdolną do stawienia czoła każdemu i każdej przeciwności. A także kobietą zahartowaną przez życie i nieulękłą, która przeżyła rzeczy straszne. Sam Tony opowiada, na pierwszych stronicach Rapsodia del crimen. Trujillo versus Castillo Armas (Santo Domingo, Grijalbo, 2017), jak w Ciudad Trujillo, gdzie znalazła schronienie dzięki Johnny’emu Abbesowi, marionetkowy prezydent ówczesnej Republiki Dominikańskiej Héctor Bienvenido Trujillo przezywany Czarnym, brat generalissimusa, wezwał ją do swojego gabinetu i próbował przekupić, by przespała się z nim. Podpisał czek, mówiąc jej „Sama wpisz kwotę”, nie przypuszczając, że rozwścieczona Gwatemalka rzuci się na niego, krzycząc „Nie jestem prostytutką!”, i że będzie drapać go i próbować odgryźć mu ucho, póki nie wpadnie straż i nie odciągnie od niego tej bestyjki.
Pytam ją, czy to prawda. Potakuje, ucieszona jak pensjonarka i szepce, zanosząc się śmiechem:
– Wciąż jeszcze czuję w ustach smak tego ucha, w które wpiłam się jak buldog. To prawdziwy cud, że go nie odgryzłam!
Ale odpowiada wymijająco, kiedy pytam, w jaki sposób CIA wydostała ją z Ciudad Trujillo, żeby nie zabił jej Czarny albo sam don Rafael Leonidas, jego czcigodny brat:
– Nie pamiętam już nawet jak. To było tak dawno!
Milknie na długą chwilę, żeby wziąć lekarstwa. Kiedy gosposia wychodzi z salonu, pytam:
– Czy może pani opowiedzieć mi o pańskich relacjach z CIA, doño Marto? Wielu przyjaciół Castillo Armasa sądziło, że pracuje pani dla tej organizacji, kiedy Stany Zjednoczone przestały popierać pułkownika, uznając go za niezdolnego do przewodzenia kontrrewolucji, i postanowiły zastąpić go kimś bardziej energicznym i charyzmatycznym, takim jak generał Miguel Ydígoras Fuentes.
– To delikatny temat, lepiej nie poruszajmy go – mówi mi, bez gniewu, ale stanowczo, poważniejąc. Wbija we mnie wzrok, jakby chciała przygwoździć mnie do krzesła.
Mimo to i obawiając się najgorszego, nalegam:
– Fakt, że tak szybko otrzymała pani prawo wjazdu do USA, gdy musiała pani uciekać z Republiki Dominikańskiej, i że prawie natychmiast przyznano pani prawo pobytu, a potem obywatelstwo, to argumenty wysuwane przez osoby utrzymujące, że oddała pani bardzo cenne usługi CIA, doño Marto.
– Jeśli będzie pan kontynuował ten wątek, będę musiała zażądać, żebyśmy pożegnali się w tym momencie – szepcze.
Przepraszam, obiecuję, że nie poruszę więcej tego tematu, który tak ją denerwuje, i w końcu z powrotem siada. Jednakże jest oczywiste, że poruszyłem bardzo delikatną kwestię, która irytuje ją i drażni. Od tego momentu jej sposób bycia zmienia się. Traci spontaniczność, sztywnieje, jej wzrok staje się wrogi, a nastrój oziębia się. Uważa mnie już za wroga? A może za zamaskowanego komunistę? Do końca spotkania nie odzyska naturalności i nie rzuci już ani jednego żartu. Widząc, że rozmowa nie klei się i że nie ma szans, by wydobyć od niej wartościowe informacje, nie mam innego wyjścia jak tylko podziękować, że zechciała mnie przyjąć, i pożegnać się. Odprowadza mnie do drzwi i mówi na zakończenie:
– Proszę nie fatygować się i nie wysyłać mi pańskiej książki, kiedy już się ukaże, don Mario. W żadnym wypadku nie przeczytam jej. Za to owszem, uprzedzam pana, przeczytają ją moi prawnicy…