Ostatnim z wybrańców był Ucho. Zastanawiał się, o co tym razem chodzi. Nocami nie zabijano więźniów. Komory śmierci nie pracowały po zmroku; była to pora, kiedy je wietrzono i zmywano glazurę przed rzezią zaplanowaną na następny dzień. Strażnicy zwykle o tej porze siedzieli w barakach wokół żeliwnych piecyków, w których palono drewnem – pozyskując je, więźniowie umierali z zimna. Obozowi lekarze oraz ich asystenci udawali się na nocny spoczynek, szykując się do kolejnego dnia medycznych eksperymentów. Towarzysze Borii odgrywali rolę zwierząt laboratoryjnych. Humer spojrzał Borii prosto w oczy.
– Rozumiesz, co mówię, prawda?
Nie odpowiedział; patrzył prosto w czarne oczy strażnika. Znosząc terror przez ponad rok, doceniał wartość milczenia.
– Nie masz nic do powiedzenia? – zapytał po niemiecku esesman. – Dobrze. Musisz rozumieć... A gębę trzymaj zamkniętą na kłódkę.
Kolejny strażnik wniósł na wyciągniętych przed siebie ramionach cztery wojskowe wełniane płaszcze.
– Płaszcze? – zdumiony wymamrotał jeden z Rosjan.
Żaden więzień nie miał płaszcza. Po przybyciu do obozu wydawano im cuchnącą koszulę z grubego płótna oraz znoszone do cna spodnie; były to raczej szmaty niż odzież. Po śmierci ściągano te łachmany z trupów, a potem, jeszcze bardziej cuchnące i oczywiście bez prania, przydzielano tym, którzy przybywali do miejsca kaźni w następnym transporcie. Esesman rzucił szynele na podłogę.
– Mäntel anziehen – polecił Humer, wskazując na wojskowe drelichy.
Boria sięgnął po zielony płaszcz.
– Sierżant każe nam je założyć – powiedział po rosyjsku.
Pozostała trójka poszła za jego przykładem. Szorstka wełna gryzła w skórę, ale dawała ciepło. Minęło już wiele czasu, odkąd ostatni raz nie odczuwał zimna.
– Wychodzić – rozkazał Humer.
Trójka Rosjan spojrzała na Borię; ten ruszył w stronę drzwi. Wszyscy wyszli w ciemną noc. Humer prowadził ich gęsiego po lodzie i śniegu w kierunku głównego placu; mroźny wiatr gwizdał między szeregami niskich drewnianych baraków. W tych barakach upchano blisko osiemdziesiąt tysięcy ludzi, co przekraczało liczbę mieszkańców obwodu na Białorusi, z którego pochodził Boria. Przestał już wierzyć, że kiedykolwiek będzie mu dane zobaczyć ponownie ojczyste strony. Czas w praktyce stracił realne znaczenie, ale starając się uniknąć obłędu, nie przestał go odmierzać. Był koniec marca. Nie. Początek kwietnia. Ale wciąż trzymały mrozy. Dlaczego nie mógł po prostu umrzeć lub zostać zabity? Los ten spotykał codziennie setki współwięźniów. Czyżby jego przeznaczeniem było przeżyć to piekło?
Tylko po co?
Gdy dotarli do głównego placu, Humer skręcił w lewo i ruszył ku otwartej przestrzeni. Po jednej stronie rozlokowane były kolejne baraki. Obozowa kuchnia zaś, areszt oraz izba chorych zamykały plac z drugiej strony. Na samym końcu znajdował się walec, tony stali przeciąganej codziennie po zamarzniętej ziemi. Miał nadzieję, że nie każą im wykonać tego uciążliwego obozowego obowiązku. Humer zatrzymał się przed czterema wysokimi słupkami.
Dwa dni wcześniej specjalną drużynę wysłano do pobliskiego lasu; Boria był jednym z wybranych. Ścięli wtedy trzy osiki; jeden z więźniów złamał przy tym rękę i został zastrzelony na miejscu. Obcięli gałęzie, a pnie przepiłowali na krótsze kloce, następnie zaciągnęli je do obozu i wkopali w ziemię na głównym placu; miały wysokość człowieka. Przez dwa dni pale stały bezużytecznie. Teraz pilnowało ich dwóch uzbrojonych strażników. Lampy łukowe świeciły nad ich głowami i rozpraszały mglistą poświatę w suchym jak wiór powietrzu.
– Zaczekajcie tu – rozkazał esesman.
Stukając obcasami, sierżant wkroczył na niewysokie schodki i wszedł do baraku, w którym mieścił się areszt. Światło z wewnątrz wylewało się żółtym prostokątem przez otwarte drzwi. Chwilę później wyszło na dwór czterech nagich mężczyzn. Nie ogolono im blond włosów na głowach, jak wszystkim Rosjanon, Polakom i Żydom, którzy więzieni byli w obozie. Ich mięśnie nie były w stanie zaniku, poruszali się z werwą i dziarsko. Nie mieli apatycznych spojrzeń, oczy nie były głęboko zapadnięte. Nawet brzuchów nie mieli wzdętych i nie opuchli z głodu. Wyglądali na silnych. Żołnierze. Niemcy. Widział już takich. Kamienne twarze, niewyrażające żadnych uczuć. Zimne jak głaz, jak otaczająca ich noc.
Czterej żołnierze ruszyli przed siebie z butnymi minami, z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia, choć ich białe jak mleko ciała musiały odczuwać nieznośny chłód. Za nimi z aresztu wyszedł Humer i wskazał ręką słupy.
– Tam – zakomenderował.
Czterech nagich Niemców pomaszerowało we wskazanym kierunku.
Humer się zbliżył i rzucił na śnieg przed Rosjanami cztery zwoje liny. – Przywiążcie ich do słupów