Brzytwa obok klawiatury – z Januszem Leonem Wiśniewskim rozmawia Grzegorz Wysocki
W obszernym i szczerym wywiadzie dla Wirtualnej Polski Janusz Leon Wiśniewski, jeden z najpopularniejszych polskich pisarzy, autor licznych bestsellerowych powieści (z "Samotnością w Sieci" na czele), mówi m.in. o miłości, samotności, melacholii, smutku oraz wielu innych emocjach, które od lat opisuje w swoich książkach. Wiśniewski opowiada także na wiele innych pytań: Dlaczego Facebook cieszy się dzisiaj tak wielką popularnością? Skąd w książkach Wiśniewskiego tak wiele katastrof, dramatów i tragedii? O czym jest jego najnowsza powieść i dlaczego napisał ją z Rosjanką? Czy dobrze znosi krytykę swoich książek? Co sądzi na temat fenomenu popularności "50 twarzy Greya"? Z Januszem Leonem Wiśniewskim rozmawia Grzegorz Wysocki.
Grzegorz Wysocki, WP.pl: Jeśli dobrze liczę, opublikował Pan już ponad 20 książek.
Janusz Leon Wiśniewski: Jeśli Pan policzy także te moje chemiczne, naukowe, to tak. Trzy takie książki napisałem jeszcze przed 2001 rokiem, przed „Samotnością w Sieci”, ale żadna z nich nie znalazła się na listach bestsellerów (śmiech). Gwarantuję Panu...
Właśnie opublikował Pan dwie kolejne – obszerna powieść „Miłość i inne dysonanse” oraz „Moja bliskość największa”, kolejny zbiór felietonów publikowanych w „Pani”.
Janusz Leon Wiśniewski:To nie całkiem odpowiada prawdzie, dlatego że felietony publikowane w „Pani” są krótsze. Mam tam dość duży reżim i dyscyplinę, jeśli chodzi o objętość tekstu. Największą walkę, jaką prowadzę z redakcją, to zmieszczenie tekstu, który napisałem i błaganie o to, żeby się zmieścił, potem wycinanie pewnych zdań i słów, aby wpisało się to w circa 4960 znaków. Natomiast te oryginalne teksty, które wysyłałem do „Pani”, a które ulegały skróceniu (nie cenzurze – broń Boże! – od razu zastrzegam), są przesyłane do Wydawnictwa Literackiego i one pojawiają się w tych małych, przepięknie wydanych, książeczkach.
Nota bene, wszystkie one ukazują się prawie równolegle w Rosji. Teraz wychodzi tam poprzedni polski zbiorek, czyli „Ukrwienia” (po rosyjsku nazywa się to Pritok krovi). Od pewnego czasu jestem dość aktywny na Facebooku i jest to takie forum, gdzie ludziom mówi się prawdę w oczy (i dobrą, i złą) i wiem stamtąd, że są te moje felietony czytane.
A propos Pana aktywności na Facebooku, to związana jest ona z jedną z Pana ostatnich książek, czyli „Na Fejsie z moim synem”? I co Pan w ogóle sądzi na temat tego serwisu społecznościowego?
Janusz Leon Wiśniewski:Miałem ten profil już wcześniej, ale cały pomysł tej rozmowy wirtualnej, surrealistycznej z matką, która jest w Piekle i której też założyłem profil, zrodził się pod wpływem Facebooka. Jeśli natomiast chodzi o mój stosunek do Facebooka, mam tutaj rodzaj depresji bipolarnej. To się zmienia, w zależności od pory dnia nawet…
Zależnie od tego, kto co tam akurat do Pana napisze?
Janusz Leon Wiśniewski:(śmiech) Nie, nie w tym sensie. Uważam, że Facebook był nieunikniony i Zuckerberg doskonale o tym wiedział, potrafił to sprytnie przerodzić w pewien pomysłowy produkt. Ludzie to gatunek bardzo społeczny, najpierw chcieliśmy razem siedzieć przy ognisku, a obecnie chcemy się wiązać w grupy, szczepy, narody, społeczności. Kiedyś to nie było łatwe, ale teraz ten cały Internet daje taką pozorną możliwość zbliżenia ludzi, którzy są geograficznie oddaleni.
W jaki sposób, by to Pan wytłumaczył?
Janusz Leon Wiśniewski:Jest w nas strasznie dużo voyeuryzmu, a jednocześnie strasznie dużo ekshibicjonizmu. To dwa atawizmy, które przejawiają, w różnym stopniu nasilenia, wszyscy. I nagle Internet pozwala realizować oba te, powiedzmy, skłonności (ja podobnie jak ten diabeł, który boi się święconej wody, stronię od słów „perwersja” i/lub „zboczenie”). Podglądanie i jednocześnie pokazywanie. Ludzie chcą koniecznie zaistnieć, chcą wyrazić swoje zdanie, chcą być obecni, czytani, wierząc, że przez to nabywają znaczenia. Dzięki Facebookowi to pragnienie posiadania i znaczenia nagle zostało zrealizowane. Tak naprawdę nie wiemy, ile osób nas odbiera przez to „lajkowanie” czy przez komentowanie. Wydaje nam się, że to jest tylko czubek góry lodowej, a tak naprawdę, przeczuwamy, iż czytał o nas cały Facebook, a może i cały świat, co jest oczywiście bzdurą i nonsensem.
A jednocześnie niektórzy mają zapewne dzięki Facebookowi złudzenie swoich pięciu minut sławy?
Janusz Leon Wiśniewski:Tak, i na dodatek jest to złudzenie dość bezpieczne, w przypadku, gdy sława przeradza się w ostracyzm, bo tak naprawdę w każdej chwili może Pan swój profil zlikwidować i zniknąć z Facebooka. Dla mnie Facebook jest miejscem, z którego dość dużo czerpię, stąd dowiaduję się o wielu wydarzeniach kulturalnych, „lubię” strony teatrów, wydawnictw, strony naukowe, profile filozofów itd.. A jednocześnie muszę Panu przyznać, że część wydawnictw, z którymi współpracuję, komunikuje się ze mną tą drogą. Ja osobiście póki co nie posiadam jeszcze tzw. Smartfona, ale większość ludzi nosi ze sobą Facebook w kieszeni.
A jeszcze do niedawna przyznawał się Pan, że jest strasznym gadżeciarzem?
Janusz Leon Wiśniewski:Chyba ciągle jeszcze nie do końca mi przeszło (śmiech). Moje córki (obie iPhone5) nie potrafią tego do końca pojać, ze zatrzymałem się w ewolucji na etapie Motoroli z odtwarzaczem MP3 i aparatem fotograficznym 3M pikseli, ale z dwiema kartami SIM (jedna na Polskę/Rosję/Ukrainę i jedna stałą na Niemcy). A ja to z rozsądku czynię i chcę być na tej gałęzi, do której being online all the time nie dociera. Mam więcej czasu na czytanie i pisanie książek.
Czy Janusz Leon Wiśniewski jest pisarzem tworzącym dla kobiet czy jest to może uproszczenie i sąd niesprawiedliwy? Jak wiemy, to kobiety głównie czytają książki, więc pytanie tym bardziej uzasadnione.
Janusz Leon Wiśniewski:Tak, ktoś robił niedawno szczegółowe badania. Około 80 proc. osób, które czytają moje książki to kobiety. Co więcej, 71 proc. osób, które kupują książki to też kobiety. A z kolei w bibliotekach 83 proc. pożyczających książki to kobiety. Więc nie jest to sąd niesprawiedliwy – po prostu kobiety więcej czytają, w związku z tym mają moim zdaniem bardziej wyrobiony gust. W Rosji te procenty są jeszcze wyższe. Bo tam i mężczyźni i kobiety czytają o wiele więcej. To nie jest nic przeciwko mężczyznom. Być może mężczyznom wydaje się, że czytanie książek o emocjach to strata czasu. Mężczyźni zwykle trwają w przekonaniu wiedzy o tym, jakie mają emocje i nie uważają, że ktokolwiek może tę wiedzę zmienić lub tym bardziej rozszerzyć. Sam jestem mężczyzną, długo żyję na tym świecie i sam trwałem przez długie lata w takim przekonaniu. Gdy je zweryfikowałem pewnego dnia (a w zasadzie to pewnej listopadowej nocy) poczułem duże zdziwienie. To była ważna noc...
A może mężczyźni czytają prozę Wiśniewskiego, wstydzą się, ale czytają, a potem się nie przyznają?
Janusz Leon Wiśniewski:(śmiech). Ma pan złą opinię o odwadze mężczyzn w tym momencie. Wczoraj w kolejkach po podpisy na targach książki w Krakowie widziałem wielu mężczyzn, coraz więcej ich zauważam.
Może to ich kobiety wysyłają po podpisy?
Janusz Leon Wiśniewski:Niektórzy się do tego przyznawali i brali autografy dla swoich narzeczonych, partnerek i żon. Ale byli również tacy, którzy przyszli, wystali w kolejce, bo chcieli mieć podpis w swojej książce.
A czy to, że czytają Pana głównie kobiety, robi Panu jakąś różnicę? Wolałby Pan, żeby więcej mężczyzn sięgało po „Samotność w sieci” czy „Intymną teorię względności”?
Janusz Leon Wiśniewski:Akurat tutaj jestem absolutnie aseksualny. Z moich książek więcej dowiedzą się o sobie mężczyźni niż kobiety. Kobiety dowiadują się właściwie jednej dla nich zdumiewającej rzeczy: „Skąd Pan wie tyle o mnie i opisuje to tak, jak ja bym nie potrafiła tego wyrazić?”. Kobiety z moich książek uczą się być może radzić sobie z cierpieniem.
W wywiadzie-rzece udzielonym Dorocie Wellman powiedział Pan nawet: „ja zajmuję się smutkiem”.
Janusz Leon Wiśniewski:No tak, dokładnie tak jest.
Można powiedzieć, że żyje Pan ze smutku.
Janusz Leon Wiśniewski:(śmiech) Chyba nie aż tak skomercjalizowałem ten smutek. Smutek mnie zatrzymuje i smutkiem się interesuję. Nawet jako chemik pracuję także w projektach, które służą również tworzeniu substancji chemicznych, które mają się przeciwstawić smutkowi, ale to osobny temat. Smutek ma bardzo dużo odcieni i barw, ma ich całe widmo. Szczęście jest monochromatyczne i trudno coś ciekawego o szczęściu napisać. Wszyscy przeżywają szczęście niezwykle podobnie. Zresztą ludzie szczęśliwi nie piszą książek – są tak strasznie zajęci swoim szczęściem, że nie mają po prostu – i słusznie - na to czasu.
Krótko mówiąc – szczęście jest nudne?
Janusz Leon Wiśniewski:W literackim sensie na pewno. Poza tym, całe nasze życie jest taką sinusoidą raczej melancholii, smutku, nudy z pewnymi pikami szczęścia. Być może jest w tym moim opisywaniu tragedii i smutków pewien niezamierzony koniunkturalizm z mojej strony – otóż, na ich tle smutki i tragedie moich czytelników wydają się być mniejsze, są relatywizowane. „O, mi jest źle”, „zostałam opuszczona”, „zostałam zdradzona”, ale temu facetowi, o, jemu to jest dopiero źle! I ja tak naprawdę – strasznie to zabrzmi pozytywistycznie – piszę ku pokrzepieniu serc.
Przyzna Pan, że to jednak dość okrutne – pocieszanie się nieszczęściami i traumami innych? Terapia dramatami innych?
Janusz Leon Wiśniewski:Ale tak jest, nawet jeżeli czytelnicy nie czynią tego świadomie. Na podobnej zasadzie działają wszystkie media – only bad news is good news. Nie robię tego z wyrachowania. Sam też tak funkcjonuję, sam siebie również tak pocieszam, i tak samo widzą to inni ludzie. Nie mam do pierwszego, już mi się pieniądze skończyły, ale w tej Afryce jeszcze ciągle nie mają co jeść, więc moje problemu są w efekcie trywialne i minimalne.
A skąd w Pana książkach tyle tragedii, wypadków, traum i katastrof? Czytelnik myśli sobie pewnie: „Boże, chyba nikt na świecie nie ma aż tak źle, jak bohaterowie Wiśniewskiego!”.
Janusz Leon Wiśniewski:(zaduma) Nie jest chyba aż tak źle. Niech Pan weźmie tę najnowszą małą książeczkę, „Moją bliskość największą”. Celowo do tych felietonów wybieram historie, które mają zatrzymać. A historie, które zatrzymują są związane najczęściej z jakąś stratą, porażką, z jakimś ogromnym dysonansem, smutkiem. Jak się tak na to popatrzy, to się myśli – dlaczego ten Wiśniewski chociaż w co trzecim felietonie nie napisze czegoś radosnego?
Gdzie jest jego optymizm? Czy ten człowiek wciąż, mimo tak wielkiego sukcesu i popularności, jest nieszczęśliwy? Co z nim jest nie tak?
Janusz Leon Wiśniewski:(śmiech) Ja mam naturę melancholiczną i w zasadzie, żeby zacząć pisać, muszę się w ten stan w jakiś sposób wprowadzić. Albo Jesieninem, albo Leśmianem, albo muzyką Cohena, do której w sprzedaży też powinno dodawać się brzytwę do płyty. Doprowadzam się do tego stanu i w takim stanie melancholii piszę. Ale musi też Pan przyznać, że jest w mojej twórczości sporo humoru, ironii, sarkazmu. Szczególnie w tej ostatniej książce napisanej wspólnie z Iradą Wownenko, gdzie duża część akcji odbywa się w psychiatryku w Berlinie Wschodnim, gdzie jest strasznie dużo czarnego bo czarnego, ale humoru i mnóstwo prześmiewczego sarkazmu.
Ale jednak wciąż – szpital psychiatryczny, osoby doświadczone przez los, znów nagromadzenie chorób, tragedii i traum.
Janusz Leon Wiśniewski:No tak, ale gdzie mam obserwować tych swoich bohaterów? W szpitalu psychiatrycznym przeważnie lądują ludzie niezwykle wrażliwi. Niektórzy przez tę wrażliwość postradali na jakiś czas zmysły. Zagubieni, z przetrąconymi duszami, dotknięci zdradą, niezrozumieniem, bólem, tęsknotami nie do opanowania, znękani niespełnieniem, opuszczeni, samotni. To przecież doskonałe miejsce, aby konstruować fabuły. Nie trzeba przy tym nic wymyślać. Wystarczy słuchać. Ja zawsze, jako naukowiec, miałem i mam problemy z fikcją. Literacką także.
Może więc Janusz Leon Wiśniewski powinien napisać jakąś książkę o emocjach, życiu i śmierci, miłości, samotności i innych dysonansach, której akcja dzieje się w wesołym miasteczku?
Janusz Leon Wiśniewski:Wygląda na to, że był Pan w Disneylandach. Wie Pan więc, że i tam również byłoby wiele tragedii, bo przecież rodzice nie mają tylu pieniędzy, żeby zapewnić swoim dzieciom wszystkie atrakcje.
A może, jak niektórzy pisarze nie potrafią pisać na trzeźwo, a inni pod wpływem alkoholem, tak Pan nie potrafi pisać będąc w dobrym humorze? Brzytwa obok pióra?
Janusz Leon Wiśniewski:Nie, jeśli już to obok klawiatury. (śmiech) To nie jest tak, że wprowadzam się przed pisaniem w smutek i jestem na granicy łez. Wprowadzam się w pewien refleksyjny nastrój, dlatego że do głowy przychodzą mi lepsze retrospekcje. Ale, jak mówię, jest też dużo humoru w moich książkach. Nie chcę tutaj nikogo odstraszać – pogoda się zmienia, listopad nadchodzi, a jeszcze Wiśniewski do tego, to już w ogóle się pociąć tylko.
Ale z tego, co wiem wielu czytelników miało Panu za złe na przykład pesymistyczne zakończenie Pana najsłynniejszej książki, czyli „Samotności w Sieci”?
Janusz Leon Wiśniewski:Zgadza się, dostałem za to zakończenie tęgie baty, ale to wynikało z nastroju czytelników, a nie z mojego. Opisałem prawdziwą historię, która się komuś zdarzyła. Najchętniej do każdego zdania dodawałbym przypisy…
…i wzory chemiczne.
Janusz Leon Wiśniewski:Tak, i wzory. Po to, aby prawdy, które opisuję miały swoje udokomentowane źródło. To zakończenie także miałoby swój obszerny, udokumentowany przypis. Bo tak pisze się artykuły naukowe. Tylko tak naprawdę mój główny bohater nie skacze pod pociąg, o czym czytelnicy mogą dowiedzieć się z książki „Samotność w sieci. Tryptyk”, która ma swój rozdział „15 minut później”, gdzie piszę o tym, co się z nim stało w drodze na ten peron jedenasty dworca Berlin Lichtenberg. Wcześniej, przy pierwszym wydaniu, wydawnictwo, z niezrozumiałych dla mnie względów, to prawdziwe zakończenie odrzuciło. Uznali, że jeśli zakończę książkę znakiem zapytania, to będzie to lepiej przyjęte i faktycznie tak się stało – to zakończenie porusza wszystkich czytelników. Może nie jest hollywoodzkie, nie takie jak w filmie Witolda Adamka, ale na pewno jest opisem samobójstwa.
Z perspektywy czasu wciąż podoba się Panu ekranizacja „Samotności w Sieci”?
Janusz Leon Wiśniewski:Jako byt równoległy do książki – tak, podoba mi się. Bo jest dobrze, profesjonalnie zrobiony, bo jest ze świetną obsadą, bo są przepiękne zdjęcia, bo jest nastrojowy, bo jest przepiękna muzyka, bo jest Paryż i Nowy Orlean i piekna Warszawa. Ale to nie jest adaptacja mojej książki.
A skoro już mówimy o „Samotności w Sieci”, to bardzo mnie ciekawi fakt, że tę książkę opublikowało akurat wydawnictwo Czarne. Jak doszło do tego, że wysłał Pan swoją pierwszą powieść właśnie do Moniki Sznajderman i Andrzeja Stasiuka? Czarne nie publikuje literatury popularnej, a tu nagle taka niespodzianka?
Janusz Leon Wiśniewski:(śmiech) Tę historię opowiedział najlepiej w jednym z wywiadów sam Stasiuk. Mieszkałem wtedy we Frankfurcie nad Menem i kompletnie nic nie wiedziałem o polskim rynku wydawniczym. Leszek Bugajski dostał ode mnie przypadkowo fragment „Samotności w Sieci” i opublikował to „Playboy” w numerze z rozebraną piosenkarka Shazzą. Potem Bugajski gorliwie mnie przekonywał, żebym opublikował całą książkę. Z Internetu wydrukowałem sobie listę wszystkich wydawnictw, od Amber do Zysku, i któreś na liście, niedaleko szczytu było Czarne. Zapakowałem w kopertę manuskrypt i wysłałem do Wołowca. Po tygodniu zadzwoniłem i pani Monika Sznajderman powiedziała mi, że manuskrypt dotarł i że oni to wydają.
Potem dowiedziałem się, że Andrzej Stasiuk z pół litrem wódki poszedł na górę, przeczytał tę książkę, popłakał się, zszedł rano na dół i powiedział: „wydajemy”. Ale ponieważ było to wydawnictwo, które wydawało literaturę niszową, np. albańską, ukraińską czy rumuńską (za co im chwała), pomyśleli, że oni sami sobie z tym nie poradzą, więc zadzwonili do swoich znajomych z Prószyńskiego, i namówili się, by podjąć wspólnie ryzyko finansowe i razem to wydali. Sam Andrzej Stasiuk (w jednym z wywiadów do „Playboya”) opowiedział, że dzięki tej książce udało im się potem wydać w Polsce bardzo dużo literatury albańskiej czy ukraińskiej, za co on Bogu dziękuje.
A propos wydawnictw, nie należy Pan do tych autorów, którzy są wierni tylko jednej oficynie. Pańskie książki publikuje u nas m.in. Prószyński, Świat Książki, Wydawnictwo Literackie, Nasza Księgarnia, Wielka Litera czy ostatnio Znak. Współpracuje Pan więc z kilkoma wydawcami. Nie chciałby się Pan ograniczyć do jednego? Z czego to wynika? Ze względów finansowych?
Janusz Leon Wiśniewski:Względy finansowe akurat są najmniej istotne. Ja żyję z pisania, ale programów komputerowych. I nie muszę pisać książek, żeby zapłacić czynsz czy kupić sobie bagietkę i wino. Nic wielkiego w moim życiu, by się nie stało, gdybym przestał pisać i nie miał żadnych dochodów z książek, dlatego że godziwie zarabiam za swoją bardzo ciężką pracę i za udostępnianie mojego mózgu, który przez 10 godzin na dobę ofiarowuję swojej korporacji. Pan to ładnie nazwał, że współpracuję z różnymi wydawnictwami. Niektórzy ludzie na tym rynku nazwali mnie dosłownie „wydawniczą prostytutką”. Nie widzę żadnego powodu, bym miał wydawać tylko w jednym miejscu. To samo dotyczy Rosji, w Rosji też nie mam jednego wydawnictwa, na Ukrainie tak samo. Jeśli w danym momencie pewne wydawnictwo bardziej mi odpowiada niż inne, nie tylko finansowo, ale na przykład gwarantuje lepszą dopasowanie do tematu utworu lub lepsza promocję i bardziej tym samym bardziej książki, to dlaczego nie?
Bolą Pana takie opinie, że jest Pan „wydawniczą prostytutką”?
Janusz Leon Wiśniewski:Nie, dlaczego mają mnie boleć? Po pierwsze to tylko mięsisty i dosadny skrót myślowy, a po drugie zabawny, ale nieistotny dla odbiorców mojej prozy. Czytelnik raczej nie zwraca na to uwagi, więc mnie to nie boli. Czytelnika interesuje autor, tytuł, okładka i czy książka jest dobrze wydana. A ja mam szczęście do wydawnictw, które wydają je dobrze.
Wspomniał Pan o Rosji. Pan jest tam wielką literacką gwiazdą, prawda? Jeśli się nie mylę, sprzedał tam Pan już ponad milion egzemplarzy swoich książek?
Janusz Leon Wiśniewski:Zaraz gwiazda! W zeszłym roku jeden z niezależnych portali zrobił listę najpopularniejszych pisarzy w Rosji. Byłem na siódmym miejscu. Jaka więc gwiazda (śmiech). Nie ma mojej książki, która by nie została tam wydana, a najnowsza powieść, „Miłość oraz inne dysonanse” miała premierę w Rosji rok temu. Czyli najpierw tam, a dopiero teraz w Polsce. Znak musiał kupić prawa do tej książki od Rosjan.
A propos „Miłości oraz innych dysonansów” – skąd w ogóle taki pomysł, by napisać powieść we dwoje, razem z rosyjską pisarką, Iradą Wownenko?
Janusz Leon Wiśniewski:Pomysł był od Wownenko. Przepiękna kobieta przyszła na spotkanie ze mną w księgarni Dom Knigi na Newskim Prospekcie w Sankt Petersburgu i zapytała, czy napiszę z nią książkę. Tak po po prostu. Miała swoją biografię literacką, miała wolę i siłę przekonywania. Wywołała we mnie ogromną ciekawość. Zgodziłem się. Wownenko pisała do tej pory powieści obyczajowe i bajki dla dzieci. Jest niezwykle wykształcona, jest doktorem historii sztuki i germanistką. Wydawało mi się, że napisanie z Rosjanka o Rosji, w której jestem obecny od kilku lat, jest ciekawe dla mnie i może okazać się ciekawe dla polskiego Czytelnika. O ile się nie mylę, nie było dotąd takiego eksperymentu, że polski pisarz z rosyjską autorką napisali wspólnie powieść.
Książka dzieje się współcześnie – to nie jest spojrzenie na XIX-wieczną Rosję czy początek XX wieku. To jest spojrzenie na Polskę oczami Rosjanki dzisiaj, nawet tragedia w Smoleńsku jest ujęta, co jest bardzo ciekawe, bo dotyczy obu krajów. Jest to spojrzenie na te same wydarzenia z punktu widzenia i kobiety. Co myśli kobieta po erotycznym kontakcie, a co myśli mężczyzna? Co myśli współczesna, wykształcona i inteligentna Rosjanka o Polsce, a co Polak o Rosji? W powieści jest bardzo, bardzo dużo muzyki, jest to niezwykle naładowana emocjami historia miłosna, jest erotyka, jest Okudżawa i Wysocki, jest chodzenie po Moskwie, jest poszukiwanie szczęście, jest o sensie życia, cierpieniu, granicach zdrady, jest trochę historii…
…czyli jest tam wszystko, cały wszechświat? (śmiech)
Janusz Leon Wiśniewski:Dla mnie każda książka, która piszę przenosi mnie do Wszechświata tej książki. Przy pierwszym słowie wkraczam do niego. I to nie jest, proszę Pana, w tej chwili patetyczne. To jest prawda. Nawet jeśli z tego wyniknie książka na ‘p’, popularna, czyli pogardzana przez autorów książek na ‘n’, czyli tak zwanych niszowych. A Pana śmiech? Pana śmiech pochodzi ze Wszechświata równoległego. Niesłyszalnego w tamtym moim (śmiech). Ja go nie dosłyszałem. Ja mam też za sobą kilka niszowych książek. Nie wywołują we mnie żadnej specjalnej dumy. I na dodatek moje córki nie mogą sobie z honorariów za nie kupić nowych butów. Nad czym ubolewamy we troje. Chociaż one bardziej...
Bardzo dużo w swoich książkach pisze Pan o związkach, o miłości, wszelkiego rodzaju emocjach i uczuciach. Czy umiałby Pan podać swoim czytelnikom jakiś sprawdzony przepis na udany związek? Czy można by w ogóle coś takiego, taką receptę na dobry związek, stworzyć? Jak to się w ogóle dzieje, że jedne związki działają, a inne nie? I gdzie szukać odpowiedzi na te pytania – w nauce? W życiu? W powieściach Wiśniewskiego?
Janusz Leon Wiśniewski:Gdybym znał receptę na udany związek, to nie byłoby mnie tutaj z Panem. Nie ruszałbym się nigdy z mojej własnej wyspy na Polinezji Francuskiej w pobliżu Bora Bora i wysłałbym po Pana łódkę, gdyby Wirtualna Polska zdecydowała się wysłać Pana na rozmowę ze mną. I na dodatek na swój koszt zorganizowałbym Targi Książki w Krakowie na mojej wyspie. Na ten czas nazwałbym ją „Cracow Island”. I gwarantuję Panu, że byłaby tam klimatyzacja. I nie byłoby tej duchoty. Ale nie znam tej magicznej recepty. I wcale nie chcę poznać. To byłaby największa zdrada wobec wszystkich poetów i pisarzy. Ja ciągle pragnę pisać. A tak nie byłoby już o czym…
Jak Pan przyjmuje krytykę swoich książek? Czy śledzi Pan recenzje i bardzo się nimi przejmuje? Co Pan na przykład sądzi o tekście Elizy Szybowicz opublikowanym w „Książkach”?
Janusz Leon Wiśniewski:Nie przywiązuję do tego wielkiej wagi. Latarniom też jest obojętne, jaki piesek na nie sika. Jednakże samą krytykę przyjmuję z należnym jej zainteresowaniem i wdzięcznością. Bo tylko z krytyki mogę się czegoś nauczyć. Z pochwał niczego specjalnego. Niestety, z krytyki p. Szybowicz niczego nauczyć się nie można. Pani magister Szybowicz Eliza prawdopodobnie bardzo chciała zaistnieć, bo robi doktorat z krytyki literackiej i każda publikacja jej się może przydać w tzw. „dorobku”. Jako doktor habilitowany, który sam promuje doktorów, wiem o tym doskonale. To tak jak publikacja miernego chemika w gazecie „Koks, smoła, gaz”, żadna to lista filadelfijska, trochę krótkotrwałego obciachu, ale jako sztuka się liczy.
Ponadto pisarzy tzw. popularnych, w tym Wiśniewskiego Janusza Leona, można bić z całych sił pałą. Głowę ma pustą, więc słychać pogłos pustoty w tzw. środowisku, i może być tak, że echo się rozniesie nawet poza Poznań. O tekście pani magister Elizy Szybowicz mam zdanie pozytywne. Podarowała mi tyle czasu, że innego zdania mieć nie mogę. Bo ja podarowany mi czas doceniam ogromnie. Poza tym Eliza to tak literackie imię, że trudno mieć ze względów czysto historycznych inne zdanie. Co kanon to kanon. Na dodatek Szybowicz Eliza robi mi w ten sposób reklamę. Zbędną, ale dziękuję.
Wiele osób chce się natychmiast przekonać, czy Szybowicz ma rację i po takim krytycznym tekście sięga po moje książki. I potem piszą do mnie. Także o tekście mgr Szybowicz. Ze względu na tajemnicę korespondencji i nadchodzący doktorat mgr Szybowicz nie powiem Panu, co piszą. Bo myślę, że jestem jednak gentelmanem. Zresztą to było tak dawno. A może Szybowicz jest już doktorem? A ja tutaj nieświadomy pełnej listy panteonu znawców literatury polskiej marudzę o koksie i smole. Jeśli tak, to ja gratuluję jak najbardziej serdecznie. Literackiej genezy imienia najbardziej. Tego atrybutu nie straci nigdy...
Na zakończenie nie mogę nie zapytać Janusza Leona Wiśniewskiego o największy fenomen literacki ostatnich miesięcy, czyli o trylogię sado-maso „50 Shades of Grey” E L James. Czytał Pan? Co Pan sądzi na ten temat?
Janusz Leon Wiśniewski:No, niestety, czytałem. Czytałem ją jeszcze po niemiecku. Absolutnie jestem rozczarowany brakiem pornografii w tej książce. W niemieckim tłumaczeniu także jej nie ma. Zdecydowanie nie jest to wielkie dzieło, ale na pewno niezwykły fenomen promocyjny.
Rozmawiał: Grzegorz Wysocki, WP.PL