Brytyjczycy "zachowali spokój i robili swoje". Po roku pochowali 225 tys. osób
Pandemia koronawirusa przypomina nam o tragedii sprzed 100 lat, gdy na hiszpankę zmarło 50-100 mln ludzi. Francuzi zamykali szkoły, ale tysiące zgonów nie zniechęciły ich do wizyt w kawiarni. A Brytyjczycy, tak jak dzisiaj, wyznawali zasadę: "Zachowaj spokój i rób swoje".
Postawa Brytyjczyków sprawiła, że żniwo pandemii było ogromne. "Do czasu jej wygaśnięcia zaraziła się jedna czwarta populacji na Wyspach. Zmarło ponad 225 tysięcy osób" – wylicza Jeremy Brown. Autor książki "Grypa. Sto lat walki", w której przedstawił cztery teorie tłumaczące tak ogromną skuteczność wirusa. Ale nawet one nie wyjaśniają wszystkich tajemnic hiszpanki.
Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego publikujemy fragment książki "Grypa. Sto lat walki" Jeremy'ego Browna, która ukazała się na polskim rynku.
Rozdział 3. "Coś potwornego" – hiszpanka z 1918 roku
W 1918 roku Filadelfia miała ponad 1,7 miliona mieszkańców. Jak w większości rozwijających się miast na początku XX wieku, mieszkali oni przeważnie w przeludnionych kamienicach czynszowych. Byli szczególnie narażeni na grypę, ponieważ większość filadelfijskich lekarzy i pielęgniarek przebywała za oceanem, zajmując się ofiarami wojny. Kiedy wybuchła epidemia, na obszarze wielkiego miasta pozostawała tylko garstka specjalistów. Nie byli oni przygotowani na to, co miało nastąpić.
Grypa najprawdopodobniej uderzyła w Filadelfię w połowie września 1918 roku, gazety donosiły w owym czasie, że wirus przedostał się z koszar w cywilne sąsiedztwo. Równie szybko rozprzestrzeniały się plotki, że chorobę wywołały wyładowane zarazkami niemieckie okręty podwodne. One jednak nie miały z tym nic wspólnego, lecz Filadelfijska Stocznia Marynarki Wojennej z całą pewnością – tak.
Z załogą 45 tysięcy marynarzy stocznia stała się największą bazą marynarki w Stanach Zjednoczonych. Siódmego września 1918 roku powitała 300 nowych marynarzy, przywiezionych z Bostonu. Można przypuszczać, że kilku z nich było zarażonych wirusem grypy. Dwa tygodnie później chorowało ponad 900 marynarzy. Przełożeni utrzymywali, że nie ma powodów do obaw. Zarazek był ich zdaniem niczym innym, jak zwykłym sezonowym wirusem ukrytym pod nową nazwą.
Tymczasem wirus szykował się do wielkiego skoku na cywilów, a częściową winę ponosiły za to obligacje skarbowe. Już w kwietniu 1918 roku w Nowym Jorku odbyła się wielka parada, propagująca obligacje wojenne, znane pod nazwą Liberty Bonds. Do tłumu uczestników stojących ramię przy ramieniu przemówił gwiazdor filmowy Douglas Fairbanks. Przystojny i pełen osobistego uroku, zachęcał do kupowania obligacji wspomagających wysiłek wojenny. Pięć miesięcy później nadszedł czas, by włączyła się Filadelfia.
Na niedzielę, 28 września, miasto zaplanowało imprezę inaugurującą czwartą kampanię na rzecz Liberty Bonds. Oczekiwano 3 tysięcy dzielnych mężczyzn i "dzielnych kobiet, gdy zajdzie potrzeba" – jak napisano w "Philadelphia Inquirer". Miały się do nich przyłączyć setki robotników fabrycznych, a także marszałkowie parady, odpowiedzialni za wspólny śpiew. To wszystko organizowano podczas szalejącej w mieście epidemii grypy. Nie przejmowano się tym, że wielkie zgromadzenie może sprzyjać szerzeniu się choroby, obawy ustępowały wobec patriotycznego entuzjazmu.
Parada zachęcająca do nabywania obligacji okazała się zwycięskim marszem wirusa grypy. Ulicą Broad Street ciągnęli marynarze wśród wiwatów wielkiej rzeszy widzów. "To niesamowicie imponująca parada" – głosił "Inquirer", który wyliczył, że na ulice wyległo ponad 100 tysięcy ludzi. Kiedy wyciągali szyje, by lepiej widzieć, przekazywali wirusa stojącym obok. Marsz ku wolności uwolnił przede wszystkim wirusa.
Zaledwie dwa dni po wspaniałej paradzie ponad 100 osób zmarło na grypę w ciągu doby. W krótkim czasie liczba ta zwiększyła się sześciokrotnie. Codziennie funkcjonariusze służby zdrowia ogłaszali, że epidemia ustępuje, a w ślad za tym szły coraz bardziej ponure statystyki. Dyrektor Filadelfijskiego Departamentu Zdrowia Publicznego, dr William Krusen zarządził zamknięcie szkół, kościołów i teatrów. Wydaje się, że gdyby zabronił parady, nie doszłoby do tak groźnej sytuacji. Na plakatach przypominano, że nie wolno pluć na ulicach. Niewiele to pomagało. Tylko jednego dnia zatrzymano 60 spluwaczy.
Przy takiej liczbie zachorowań sądy i urzędy miejskie zostały pozamykane, a inne ważne służby zmagały się z brakiem personelu. Policja i straż pożarna musiały radzić sobie przy zmniejszonej obsadzie. Wobec poważnych braków kadrowych przedsiębiorstwo telekomunikacyjne Bell Telephone Company z Pensylwanii zapowiedziało, że będzie obsługiwać wyłącznie rozmowy "niezbędnie konieczne ze względu na epidemię lub działania wojenne". Z powodu przepełnienia istniejących szpitali otwarto w mieście szpital awaryjny. W ciągu jednego dnia jego 500 łóżek zostało zajętych. Krusen nawoływał do zachowania spokoju i nieulegania panice z powodu przesadnych doniesień, lecz Filadelfia była wstrząśnięta tym, co zdawało się biblijną plagą.
(…)
To, co się zdarzyło w Filadelfii, powtarzało się w całych Stanach Zjednoczonych i na świecie. W San Francisco szczyt epidemii też nastąpił w październiku. W tym miesiącu zmarło ponad 1000 osób, niemal jeszcze raz tyle co normalnie. Grypa dotarła do Juneau na Alasce, gdzie próbowano zapobiec szerzeniu się choroby przez zarządzenie kwarantanny. Gubernator nakazał, aby wszyscy schodzący na ląd pasażerowie statków byli badani przez portowych lekarzy. Każdemu z objawami grypy odmawiano wstępu do Juneau. Nie zapobiegło to jednak napływowi zdrowo wyglądających osób, które nosiły w sobie wirusa, nie wykazując jeszcze objawów. Nosiciele ci wyruszyli z Seattle i zawinęli do Juneau po kilku dniach, jeszcze w okresie wylęgania się grypy. Po przyjeździe zostali pobieżnie zbadani przez czekającego na nich lekarza, który, nie widząc oznak choroby, pozwolił im zejść na ląd. Najprawdopodobniej w taki właśnie sposób wirus wkradł się do Juneau. Stamtąd rozprzestrzenił się na rdzenną ludność w Nome i Barrow oraz w kilkunastu dalekich wioskach.
Spustoszenia wśród miejscowych były jeszcze większe niż gdzie indziej. Rdzenni mieszkańcy, naturalnie izolowani od reszty populacji, nie wytworzyli nigdy przeciwciał przeciw grypie. Podczas pandemii 1918 roku zmarła połowa ludności Wales, miejscowości na zachodnim krańcu Alaski, liczącej pierwotnie 300 mieszkańców. W osadzie Brevig Mission, zamieszkiwanej przez 80 osób, przeżyło tylko 8.
Horror pod kołem podbiegunowym miał później dopomóc w zwalczaniu wirusa. Zmarłych grzebano w lodowatej ziemi, a miejsce spoczynku w wiecznej zmarzlinie konserwowało zwłoki. Po osiemdziesięciu latach umożliwiło to badaczom ekstrakcję próbek wirusa z 1918 roku (na zdjęciu) i zidentyfikowanie po raz pierwszy jego kodu genetycznego. Na razie jednak ciała musiały pozostać zamrożone w ziemi i w czasie.
(…)
Jak wielka wojna, która ogarnęła niemal wszystkie kraje w Europie, grypa szalała na całym kontynencie. W jednej z francuskich baz wojskowych z 1000 rekrutów 688 trafiło do szpitala, a 49 zmarło. W Paryżu zamknięto szkoły, lecz działały teatry i restauracje. Kawiarnie były czynne jeszcze wtedy, gdy zmarło 4 tysiące paryżan. Grypa przechodziła przez linie okopów. Cierpieli również Niemcy. "Ciężko było słuchać co rano, jak szefowie sztabu podają liczbę przypadków grypy i ubolewają nad słabością naszych żołnierzy wobec możliwości ponownego ataku Anglików" – pisał w owym czasie jeden z niemieckich dowódców.
W Wielkiej Brytanii panował nastrój, który można podsumować słowami "zachowaj spokój i rób swoje". Urodziłem się i dorastałem w Londynie, a choć większość życia spędzam już poza Wielką Brytanią, potrafię rozpoznać tę postawę. Opanowanie i kamienna twarz w obliczu przeciwności to coś, co doskonale znam od dzieciństwa. Widziałem, z jakim spokojem na twarzy opowiadała moja babka o ewakuacji z Londynu podczas blitzkriegu i dostrzegałem ten sam stosunek do epidemii hiszpanki pokolenie wcześniej. "Zachowaj spokój i rób swoje" to nie tylko propagandowe hasło, lecz składnik kulturowego DNA Brytyjczyków.
(…)
Niezależnie jednak od postawy Brytyjczyków, żniwo pandemii było ogromne. Do czasu jej wygaśnięcia zaraziła się jedna czwarta populacji. Zmarło ponad 225 tysięcy osób. W Indiach, będących nadal terytorium brytyjskim, grypa okazała się bardziej śmiertelna, współczynnik umieralności przekraczał średnią dla Imperium, wynoszącą 10 procent. Wśród hinduskich żołnierzy był dwukrotnie wyższy. Łącznie w wyniku pandemii grypy zmarło około 20 milionów Hindusów.
A prócz tego była Australia i Nowa Zelandia, Hiszpania i Japonia oraz kraje afrykańskie. Wszystkie ucierpiały, pozostawiając nam zatrważające, niemal apokaliptyczne statystyki: w sumie od 50 do 100 milionów ofiar śmiertelnych na całym świecie. Po tych masowych zgonach, kiedy opinia publiczna skupiała się na pytaniach "jak?" i "ile", naukowcy zastanawiali się "dlaczego?".
Czy to sam wirus – może jakaś superwersja grypy – czy też były inne przyczyny śmiertelnego przebiegu choroby? Mamy cztery różne wyjaśnienia, dlaczego doszło do tylu zgonów. Pewne dowody potwierdzają każdą z teorii, ale żadna nie jest w pełni satysfakcjonująca.
Pierwsza hipoteza zakłada, że na powierzchni wirusa znajduje się proteina uniemożliwiająca wytwarzanie interferonów, które sygnalizują układowi odpornościowemu ingerencję w obronę organizmu. Zdrowe komórki płucne transportujące tlen do krwiobiegu ulegają atakowi wirusa i rozpadają się wskutek procesu jego replikacji. Obumarłe komórki są zastępowane przez komórki zwłókniałe, niezdolne do transportowania tlenu, podobnie jak blizna powstająca wokół rany, która nigdy nie będzie wyglądać tak, jak przylegająca do niej zdrowa skóra. Sekcja zwłok amerykańskiego żołnierza Roscoe’a Vaughana w Południowej Karolinie, przeprowadzona kilka godzin po śmierci, wykazała w jednym płucu taki właśnie typ zmian zapalnych. Możliwe, że blokując interferony, wirus z 1918 roku wywoływał śmiertelne wirusowe zapalenie płuc.
Według drugiej teorii, jeśli nie zabiłby cię wirus z roku 1918, prawdopodobnie zrobiłoby to wtórne bakteryjne zapalenie płuc. Ofiary pandemii, z osłabionym organizmem i spustoszonymi płucami, zarażały się paciorkowcem i gronkowcem, a przed epoką antybiotyków takie zakażenia bakteryjne były śmiertelne. Dzisiaj uważamy, że większość zgonów podczas pandemii w 1918 roku spowodowały bakterie, a nie sam wirus. Zakażenie bakteryjne stwierdzono w drugim płucu żołnierza z Karoliny Południowej. Został zabity podwójnym ciosem zakażenia wirusem i bakteriami, które wtargnęły do organizmu, wykorzystując niesprawność obrony.
Trzecim wyjaśnieniem śmiertelności wirusa grypy w 1918 roku jest nadreaktywność układu odpornościowego, który zwraca się przeciwko własnemu organizmowi. Wyobraź sobie, że skaleczyłeś się w palec. Do rany przedostają się bakterie i wywołują zapalenie. Palec puchnie, staje się czerwony i gorący z powodu wzmożonego przepływu krwi w celu dostarczenia większej ilości białych ciałek zwalczających bakterie. Stanem zapalnym, który jest bolesny, lecz konieczny do zwalczenia infekcji, kierują wyspecjalizowane białka przekaźnikowe – cytokiny. Po przezwyciężeniu zapalenia komórki przestają wytwarzać cytokiny i układ odpornościowy powraca do zwykłego stanu czujności.
Ów powrót do normy nie nastąpił u wielu ofiar grypy z 1918 roku. W ich płuca uderzyła tak zwana burza cytokin, doszło do nadprodukcji protein przekaźnikowych. Wytwarzane w nadmiarze cytokiny zaczynają niszczyć nie tylko patogeny, ale i zdrowe komórki. Podczas burzy cytokin spirala odpowiedzi immunologicznej wymyka się spod kontroli. Burza pobudza więcej komórek odpornościowych, które uwalniają więcej cytokin, a te pobudzają więcej komórek odpornościowych i tak dalej. Z wycieńczonych walką płuc wylewają się znaczne ilości płynu. Zdrowe pęcherzyki płucne się zasklepiają i oddychanie jest coraz trudniejsze.
Nie wiadomo, dlaczego burza wystąpiła u tych, a nie u innych chorych i dlaczego zdarzała się szczególnie często u osób pomiędzy dwudziestym a czterdziestym rokiem życia. Specjaliści od chorób zakaźnych uważają, że to największa nierozwiązana tajemnica pandemii. Jeśli uda nam się ją rozwikłać, będziemy się mogli obronić przed kolejnym atakiem złośliwej grypy.
Czwarta teoria zwraca uwagę na warunki, w jakich dochodziło do zarażania się grypą. Pojawił się nowy wirus, pochodzący od ptaków. Przez pewien czas pozostawał w organizmie innego gospodarza, prawdopodobnie świń lub koni, zanim stał się zagrożeniem dla człowieka. Stało się to w epoce, w której ludzie mieszkali stłoczeni w kamienicach czynszowych lub koszarach, a jednocześnie byli wyjątkowo mobilni, bo wielka wojna rozpraszała zarażonych żołnierzy po Europie i poza jej granicami. W rodzinach robotniczych sypiano we wspólnych łóżkach. Żołnierze w koszarach spali na pryczach jeden przy drugim, a podróże na statkach odbywali w najtańszej klasie. Gdyby ludzie nie mieszali się ze sobą jak w kotle, wirus grypy, choć śmiercionośny, nie szerzyłby się tak szybko.
Dzisiaj grypa zabija mniej niż 0,1 procent chorych. Prawie wszyscy zdrowieją. Wprawdzie podczas pandemii w 1918 roku również wyzdrowiała większość, ale umieralność była dwadzieścia pięć razy większa. W Stanach Zjednoczonych wskutek wielkiej liczby zgonów przewidywana średnia długość życia w 1918 roku spadła z pięćdziesięciu jeden do trzydziestu dziewięciu lat.
Powyższy fragment pochodzi z książki "Grypa. Sto lat walki" Jeremy'ego Browna (tłum. Joanna Gilewicz), która ukazała się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.
WP Książki na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski