Leśne Królestwo zasnuwała smolista, nieprzenikniona czerń, w której jedyną wyspą światła był jasny krąg obejmujący Leśny Zamek. W ciemności przemykały demony, ostrząc pazury na pniach obumierających drzew. Nad krainą nie świeciło już słońce, zaś blask księżyca żeglującego po granatowym sklepieniu, był zamglony, upiorny. Roślinność ginęła z braku światła słonecznego, zwierzyna cierpiała głód lub padała ofiarą nienasyconego apetytu demonów. Ziemię skuł lód, przysypał śnieg, a mróz wciskał się w każdą szparę, wysysając z niej ostatnią odrobinę ciepła. Ci ludzie, którym udało się znaleźć schronienia, barykadowali się w nich wraz z rodzinami, modląc się o świt, który nie nadchodził. Bezkresna noc, mroczna, zimna i bezlitosna, objęła władzę nad krainą. Przez Czarnobór przetoczył się naraz dźwięk, niski, donośny, niczym ton olbrzymiego dzwonu. Narastał, przechodząc w przeraźliwe wycie, które wdarło się w wieczną noc, wstrząsając ziemią, wprawiając w drżenie drzewa, rozpraszając ciszę. Przerażone potwory rzucały się
we wszystkie strony, usiłując przed nim pierzchnąć, ale głos zdawał się dochodzić znikąd i zewsząd jednocześnie, nie było przed nim ucieczki. Basowy grzmot osiągnął apogeum natężenia i zamilkł, pozostawiając po sobie szczelinę w przestrzeni, z której wylało się światło. Rupert wraz z drużyną wrócili do domu.
Książę wypłynął ze srebrzystego tunelu, oszołomiony. Zachwiał się, kiedy jego stopy uderzyły o twardy grunt. Był pewien, że przebywał w tunelu zaledwie kilka sekund, a jednak świat wokół zmienił się całkowicie. Nozdrza wypełnił znajomy fetor rozkładu, a obezwładniające uczucie przygnębienia opadło na niego niczym stary płaszcz. Chwycił mocniej wodze jednorożca przekonany, że Arcymag spartaczył zaklęcie, rzucając ich w sam środek Czarnoboru. Zaczął się rozglądać, ale właśnie ostatni żołnierz wylądował na ziemi i srebrzysty tunel zniknął, pogrążając ich w ciemnościach. Wzrok Ruperta przylgnął do jedynej plamy światła, która uwyraźniała się w nieprzeniknionej czerni – zamglonej łuny otaczającej Leśny Zamek.
Oddech uwiązł Rupertowi w gardle, krew się ścięła w żyłach. Przecież dotarł do Posępnej Wieży na czas... Niemożliwe, żeby granica bezkresnej nocy przesunęła się aż tak daleko w głąb Leśnego Królestwa. Jednak widział stojący nieopodal bielejący śnieżną okrywą zamek. Z okien oraz wieżyczek zwisały spiczaste sople, fosa zamarzła całkowicie. Na blankach migotały rozstawione w równych odstępach pochodnie, ale ich przytłumiony, pomarańczowy blask był za słaby, żeby utrzymać napierającą noc. Rupert wzdrygnął się mimowolnie i to nie z powodu przenikliwego zimna. Przeprawa przez Czarnobór w drodze do Arcymaga to jedno, ale widok tego samego niebezpieczeństwa tutaj, tuż obok domu... Czarnobór istniał od zawsze, zawsze był groźny, znajdował się jednak na tyle daleko, że nie wydawał się realnym zagrożeniem. Do tej pory nawet w głowie by mu nie postało, że siedziba trzynastu pokoleń królów mogłaby paść pod naporem ciemności. To niemożliwe... Rupert zdołał zwalczyć ogarniającą go histerię. Umysł pracował gorączkowo,
próbując znaleźć wyjaśnienie takiego stanu rzeczy. Co się stało? Jakim sposobem Czarnobór mógł rozprzestrzeniać się aż tak szybko? I w końcu spojrzał w górę.
Dokładnie nad jego głową, na czarnym, bezgwiezdnym niebie, jaśniała tarcza księżyca, dysk niczym trędowaty skażony wykwitami. Nastał czas błękitnej pełni.
W Czarnoborze czas płynął inaczej. Rupert odwrócił się powoli do Arcymaga.
– Coś ty zrobił? – szepnął, ledwie dobywając głos ze ściśniętego gardła. – Coś ty, do cholery, zrobił?
Mag z trudem przełknął ślinę.
– Nie wiem – wykrztusił, sam pobladły z przerażenia. – Coś musiało zakłócić moje zaklęcie teleportacyjne. To odpowiednie miejsce, ale nie ten czas. Nic nie rozumiem...
– Zostawmy wyjaśnienia na później – rzekł Czempion. Choć głos miał spokojny, knykcie jego zaciśniętych na stylisku labrysa palców pobielały. – Wszędzie pełno demonów. Nasze przybycie je zaskoczyło, ale szybko się otrząsną. Lepiej chodźmy, póki jeszcze możemy.
Książę spojrzał na żołnierzy, którzy nie czekając na rozkaz, stanęli w kręgu, przyjmując pozycje obronne. Kiwnął głową. Ta oznaka ich zdyscyplinowania i wyszkolenia pokrzepiła go, pomagając stłamsić ostatnie iskry czającej się w nim paniki.
– Masz rację, sir Czempionie, lepiej ruszajmy. My dwaj pójdziemy przodem, Arcymag zabezpieczy tyły. Chyba na tyle potrafi sz się posługiwać swoją magią?
Czarodziej żachnął się, ale sztywno przytaknął. Rupert dobył miecza, zważył go w ręku i zwrócił się do gwardzistów.
– Trzymajcie się razem, bądźcie czujni i nie zatrzymujcie się pod żadnym pozorem. Do zamku mamy raptem kilkaset metrów, a po tym co przeszliśmy, nie damy się zatrzymać byle bandzie demonów!
Ostatni przy bramie stawia piwo!
Książę zdawał sobie sprawę, że to raczej kiepska przemowa, ale żołnierze stanęli na wysokości zadania, wznosząc pojedyncze okrzyki radości. Rupert uśmiechnął się dumny z ich niezłomnego ducha i odwrócił szybko, żeby nie widzieli napływających mu do oczu łez. Ścisnął mocniej wodze jednorożca i ruszył naprzód, nie spiesząc się, ale też nie zwlekając. Uznawszy, że ludzie uciekają, demony zaatakowałyby niechybnie. Widok poruszającego się pewnie oddziału mógłby je na chwilę powstrzymać, dając drużynie czas na przebycie kilku cennych metrów.
W tej sytuacji liczyła się każda sekunda. Rupert zerkał spod rzęs na boki. Idący obok Czempion niósł wielki labrys tak, jakby nic nie ważył. Żołnierze oraz Arcymag postępowali za nimi zbici w ciasną grupkę, czujnie przeczesując wzrokiem ciemność. Czarodziej robił więcej hałasu niż cały oddział razem wzięty.
Książę nie słyszał posuwających się za nimi demonów, ale raz po raz dostrzegał w ciemności błysk czerwonego ślepia, przypominający rozżarzony węgielek, lub ruch niekształtnego cienia poruszającego się pomiędzy drzewami.