Trwa ładowanie...
fragment
07-07-2015 23:23

Białe zęby

Białe zębyŹródło: Inne
d1hmds9
d1hmds9
  1. Korzenie Alfreda Archibalda Jonesa i Samada Miaha Iqbala

A propos: to całe pouczenie Alsany, żeby przyjrzeć się sprawom z bliska, spojrzeć na nie bez mrugnięcia okiem, śmiałym, uczciwym spojrzeniem, dokonać metodycznej i drobiazgowej inspekcji, docierając do samego sedna, do szpiku i dalej, aż do korzeni, to bardzo dobra rada – pytanie tylko, jak daleko chce się sięgnąć wstecz. Ile nam wystarczy? Pojawia się tu stare amerykańskie pytanie: czego chcesz – mojej krwi? Najprawdopodobniej trzeba czegoś więcej niż krwi: świadectwa wygłaszanych szeptem uwag na boku, zapomnianych rozmów, odznaczeń i zdjęć, wykazów i dokumentów, pożółkłych papierów z wyblakłym, zrudziałym drukiem. Sięgania w przeszłość coraz bardziej zamierzchłą.

No więc dobrze. Cofnijmy się do czasów, kiedy siedemnastoletni Archie, wypucowany, różowiutki i błyszczący, stanął przed komisją wojskową i kiedy dzięki temu, że wyglądał dojrzale jak na swój wiek, udało mu się oszukać facetów uzbrojonych w ołówki i centymetr krawiecki. Cofnijmy się do o dwa lata starszego Samada, którego skóra miała ciepły kolor dobrze wypieczonego chleba. Cofnijmy się do dnia, kiedy zostali sobie niejako przypisani, Samad Miah Iqbal (drugi szereg, do mnie, szeregowy!) i Alfred Archibald Jones (ruszać się, ruszać, żwawiej!), do dnia, kiedy Archie zapomniał mimo woli o najbardziej podstawowej angielskiej zasadzie dobrego wychowania.

Zapatrzył się po prostu. Stali obok siebie na skrawku czarnej, zapylonej rosyjskiej drogi, identycznie ubrani, w trójkątnych, przypominających papierowe łódki czapeczkach na czubku głowy, w takich samych standardowych mundurach z szorstkiego sukna, a ich przemarznięte paluchy tkwiły w takich samych czarnych butach, pokrytych takim samym kurzem. Ale Archie nie mógł się powstrzymać, żeby się nie gapić. Samad zaś jakoś to znosił, czekał i czekał, kiedy to gapienie się skończy, aż po tygodniu spędzonym w klatce czołgu, zgrzany, na pół uduszony z braku powietrza i przewiercany upartym spojrzeniem Archiego, nawet on, który mógł znieść wiele, nie wytrzymał.

d1hmds9

– Co jest we mnie takiego cholernie tajemniczego, przyjacielu, że tak cię to podnieca?
– Że co? – zapytał Archie, nieco spłoszony, bo nie należał do tych, którzy wdają się w wojsku w prywatne pogaduszki. – Nic mnie... to znaczy nic – chodzi o to... że... właściwie o co ci chodzi?
Mówili obaj półgłosem, bo znajdowali się wraz z dwoma innymi żołnierzami i dowódcą w pięcioosobowym churchillu, który toczył się przez Ateny w stronę Salonik. Był 1 kwietnia 1945 roku. Archie Jones był kierowcą czołgu, Samad radiotelegrafistą, Roy Mackintosh drugim kierowcą, Will Johnson, działonowy, tkwił skurczony w wieżyczce, a Thomas Dickinson-Smith siedział na lekko podwyższonym metalowym krzesełku z głową wbitą w żelazne sklepienie, bo duma ze świeżo uzyskanego stopnia kapitana nie pozwalała mu zmienić pozycji na wygodniejszą. Żaden z nich nie widział od trzech tygodni nikogo oprócz kolegów z załogi.

– Chodzi mi o to, że najprawdopodobniej spędzimy uwięzieni w tej puszce kolejne dwa lata.
Jakiś głos zatrzeszczał w słuchawkach i Samad, nie chcąc narazić się na zarzut zaniedbywania obowiązków służbowych, odpowiedział sprawnie i wyczerpująco.
– No i co z tego? – zapytał Archie, kiedy już Samad podał położenie czołgu.
– To, że jak tak wodzisz za mną ślepiami, to po prostu trudno to zdzierżyć. Prowadzisz jakieś studia nad radiotelegrafistami czy po prostu podnieca cię mój tyłek?

Kapitan Dickson-Smith, którego rzeczywiście podniecał tyłek Samada (i nie tylko tyłek; także jego inteligencja, dwoje smukłych, muskularnych ramion, nadających się idealnie do tego, by otoczyć kochanka, oraz błyszczące jasnozielono-piwne oczy), uciął z miejsca tę dyskusję.
– Ick-ball! Jones! Dość tego. Nikt inny tak nie ględzi jak wy!
– Ja tylko protestowałem, sir. Strasznie trudno, sir, skupić się na tych wszystkich „f” jak fokstrot i „z” jak zebra, na tych wszystkich kropkach i kreskach, kiedy taki koleś-pekińczyk śledzi każdy ruch swoimi pekińskimi oczami. W Bengalu powiedzieliby od razu, że takie oczy może mieć tylko facet, który...
– Zamknij się, Sułtan, ty pedale – powiedział Roy, który nie cierpiał Samada i jego charakterystycznego dla radiotelegrafistów, lalusiowatego sposobu bycia.
– Mackintosh – powiedział Dickinson-Smith – bardzo was proszę, nie przerywajcie Sułtanowi. Mówcie dalej, Sułtan.

Aby uniknąć ewentualnego podejrzenia, że ma słabość do Samada, kapitan Dickinson-Smith zwykł był ochrzaniać go i używać znienawidzonego przez Samada przezwiska, ale nigdy nie robił tego we właściwy sposób; jego uwagi były zawsze wygłaszane zbyt miękkim tonem, językiem za bardzo zbliżonym do pysznego języka Samada i w rezultacie Roy oraz osiemdziesięciu innych Royów podlegających bezpośrednio kapitanowi znienawidziło Dickinsona-Smitha, ośmieszając go przy każdej okazji i otwarcie okazując mu brak szacunku. W kwietniu 1945 roku ich pogarda dla kapitana nie miała już granic, tak bardzo mierziły ich chłoptasiowato-zniewieściałe, pedalskie maniery dowódcy. Archie, nowicjusz w Pierwszym Pułku Szturmowym, dopiero zaczynał się w tym orientować.

d1hmds9

– Powiedziałem mu tylko, żeby się zamknął i powinien się zamknąć dla własnego dobra, ten indyjski, sułtański sukinkot – rzekł Roy. – Bez urazy, panie kapitanie – dodał grzecznie.
Dickinson-Smith wiedział, że w innych pułkach, w innych czołgach jest nie do pomyślenia, żeby żołnierze odszczekiwali się swoim przełożonym czy choćby się do nich odzywali. Nawet uprzejmość Roya była świadectwem porażki kapitana. W innych czołgach, w shermanach, churchillach i matildach rozsianych po bezkresnych przestrzeniach Europy niczym karaluchy, nie było w ogóle kwestii szacunku czy jego braku. Tam mówiło się tylko o subordynacji, niesubordynacji, karze.

– Sułtan... Sułtan... – zastanawiał się głośno Samad. – Wiesz, nie miałbym nic przeciwko temu przezwisku, Mackintosh, gdyby było przynajmniej trafne. Ale ono nie jest historycznie ścisłe. Nie jest ścisłe nawet w sensie geograficznym. Pewnie tłumaczyłem ci już, że jestem z Bengalu. Słowo „sułtan” odnosi się do ludzi z krajów arabskich, położonych od Bengalu setki mil na zachód. Nazywanie mnie Sułtanem jest więc w tym sensie akurat tak trafne, jak nazwanie ciebie tłustym szwabskim sukinsynem.
– A dla mnie jesteś Sułtan i będziesz Sułtan, kapujesz?
– Och, panie Mackintosh. Czy to naprawdę takie trudne, takie niemożliwe, żebyśmy obaj, ty i ja, siedząc w tym brytyjskim czołgu, walczyli zgodnie jako brytyjscy poddani?

Will Johnson, chłopina raczej prosty, zdjął czapkę; czynił to zwykle, gdy padało słowo „brytyjski”.
– O czym ten pedzio gada? – zapytał Mackintosh, drapiąc się w tłusty brzuch.
– O niczym – powiedział Samad. – Ja tylko tak sobie mówię, żeby zażegnać, jak to się mówi, spór i powstrzymać tu obecnego Jonesa od wybałuszania na mnie gał – aż tyle i tylko tyle, choć mam wrażenie, że poniosłem porażkę na obu frontach.
Wyglądał na naprawdę urażonego i Archie poczuł nagle zgoła nie żołnierskie pragnienie, żeby uśmierzyć jego ból. Nie były to jednak odpowiednie ku temu miejsce ani czas.
– No dobrze. Wystarczy. Jones, sprawdźcie mapę – powiedział Dickinson-Smith.
Archie sprawdził mapę.

d1hmds9

Ich podróż była długa i nudna, rzadko przerywana jakąś akcją. Czołg Archiego brał udział w budowie mostów i wchodził w skład wyposażenia specjalnej jednostki, nieprzypisanej do żadnych większych struktur angielskiej armii ani niecharakteryzującej się określonym typem uzbrojenia spełniającej funkcje łącznikowe. Żołnierze tej jednostki przemieszczali się z kraju do kraju, zbierając po drodze uszkodzony sprzęt, stawiając mosty, przecierając wstępnie szlaki przed bitwą i budując drogi tam, gdzie zostały one zniszczone. Ich zadaniem był nie tyle bezpośredni udział w walce, ile zapewnienie gładkiego przebiegu operacji bojowych.

Zanim Archie znalazł się w sercu wojennego konfliktu, stało się jasne, że okrutne i krwawe rozstrzygnięcie nastąpi w powietrzu i nie ma na nie wpływu trzydziestocentymetrowa różnica w rozmiarach niemieckich i angielskich pocisków przeciwpancernych. Prawdziwa wojna, która powalała na kolana całe miasta, wojna, której skalę mierzono, stosując upiorne kryteria siły detonacji i liczebności populacji, rozgrywała się wysoko nad głową Archiego.

Tymczasem na ziemi ich ciężki, opancerzony pojazd miał prostsze zadanie: nie dać się wciągnąć w wojnę domową – wojnę w obrębie wojny – toczoną w górach pomiędzy EAM (Grecki Front Wyzwolenia Narodowego) i ELAS (Grecką Armią Ludowo-Wyzwoleńczą), dbać o to, by nie zasilić bezdusznych statystyk obrazujących straty w szeregach „młodego mięsa armatniego” i zapewnić niezakłóconą komunikację pomiędzy dwoma krańcami piekła.
– Zbombardowana fabryka amunicji jest dwadzieścia mil na południowy zachód, sir. Mamy zebrać to, co się da, sir. Szeregowy Ick-ball przekazał mi o 16.47 radiowy komunikat, że okolica, na ile można to ocenić z powietrza, jest wolna od nieprzyjaciela, sir – zameldował Archie.
– To nie jest wojna – powiedział cicho Samad.

d1hmds9

Dwa tygodnie później, kiedy Archie sprawdzał na mapie trasę do Sofii, Samad powiedział, nie kierując tego do nikogo konkretnego:
– To nie jest miejsce dla mnie. Jego uwaga została jak zwykle zignorowana; najbardziej ostentacyjnie przez Archiego, który akurat chciałby posłuchać.
– Rzecz w tym, że jestem wykształcony. Mam przygotowanie. Powinienem szybować na podniebnych szlakach, być w RAF-ie i zrzucać bomby z góry! Jestem oficerem! Nie jakimś mułłą ani sipajem, który zdarł sandały w ciężkiej służbie. Mój pradziadek Mangal Pande... – Samad potoczył dokoła wzrokiem, żeby sprawdzić, czy to nazwisko zrobiło odpowiednie wrażenie, ale widząc tępe, obojętne jak polne kamienie angielskie gęby, ciągnął dalej:
– ... był wielkim bohaterem indyjskiego buntu.
Milczenie.
– W 1857 roku! To on pierwszy wystrzelił w powietrze pierwszą znienawidzoną, posmarowaną świńskim sadłem kulę!
Dłuższe, jeszcze bardziej głuche milczenie.

– Gdyby nie ta pieprzona ręka... – tu Samad, przeklinając w duchu krótką pamięć historyczną Anglików, podniósł pięć martwych, przykurczonych palców, odrywając je od miejsca na piersi, gdzie zwykle spoczywały – ... ta zasrana ręka, prezent od beznadziejnej indyjskiej armii w podzięce za moje wojenne trudy, dorównałbym mu bohaterstwem. A dlaczego jestem kaleką? Ponieważ armia indyjska zna się lepiej na całowaniu w dupę niż na piekle i znoju walki! Nigdy nie jedźcie do Indii, szeregowy Jones, drogi przyjacielu, to miejsce dla durniów i kretynów. Takich jak hindusi, sikhowie i ci z Pendżabu. Teraz podnosi się tam cały ten szmerek o niepodległości – a ja mówię, Archie, dajcie niepodległość Bengalowi – resztę Indii zostawcie Brytyjczykom, jeśli ta reszta tak ich kocha.

Ramię opadło bezwładnie i ciężko wzdłuż boku i znieruchomiało, niczym staruszek po napadzie furii. Samad zawsze zwracał się do Archiego, jakby byli sprzymierzeni przeciw całej reszcie załogi czołgu. Bez względu na to, jak bardzo Archie go teraz unikał, te cztery dni nieustannego wodzenia za nim wzrokiem wytworzyły łączącą ich pajęczą nić, za którą Samad pociągał przy każdej sprzyjającej okazji.

d1hmds9

– Bo widzisz, Jones – ciągnął teraz – prawdziwym błędem wicekróla było to, że zapewnił mocną pozycję sikhom, rozumiesz? Tylko dlatego, że odnieśli pewien skromny sukces z czarnuchami w Afryce, powiedział im: „Tak, mister sikh, ze swoją spoconą, tłustą gębą, swoim kretyńskim wąsem ŕ la Anglik i swoim pagri, które chwieje ci się na czubku głowy jak wielka kupa gówna, możesz być oficerem. »Zindianizujemy« armię – idź i walcz we Włoszech, risaldarze majorze Pugri, dafadarze Pugri, walcz razem z moimi wspaniałymi starymi angielskimi wiarusami!”. Błąd! A potem wzięli mnie, bohatera północnobengalskiej kawalerii powietrznej, bohatera bengalskiego korpusu lotniczego i mówią: „Samad Miah Iqbal, Samad, zamierzamy cię uhonorować. Będziesz walczył na kontynencie europejskim – zamiast zdychać z głodu i pić własne szczyny w Egipcie czy na Malajach. O nie – ty będziesz tępił Szkopów tam, gdzie ich na pewno znajdziesz. W ich własnych domach, szeregowy Jones, w ich własnym gnieździe”. A więc poszedłem na wojnę! Włochy,
pomyślałem, no dobra, tam pokażę angielskiej armii, że muzułmanie z Bengalu mogą walczyć tak samo dobrze jak każdy sikh. Lepiej. Bardziej zaciekle! I są lepiej wykształceni, mają lepszą krew, są idealnym materiałem na oficerów.
– Indyjscy oficerowie? To by był, kurwa, koniec świata – wtrącił Roy.
– Pierwszego dnia – ciągnął Samad – zniszczyłem faszystowską kryjówkę z powietrza, spadając jak jastrząb z nieba.
– Gówno prawda – mruknął Roy.
– Drugiego dnia ostrzelałem z powietrza pozycje nieprzyjacielskie, kiedy Niemcy zbliżyli się do linii gotów, forsując przełęcz Argenta i wypierając aliantów z doliny Padu. Miał mi składać gratulacje sam lord Mountbatten, osobiście. Miał ucisnąć tę rękę. Ale los do tego nie dopuścił. Wiecie, co się stało trzeciego dnia, szeregowy Jones? Wiecie, w jaki sposób zostałem okaleczony? Ja, młody, tryskający zdrowiem człowiek?
– Nie – powiedział cicho Archie.
– Przez sukinsyna sikha, szeregowy Jones, przez sukinsyńskiego durnia. Kiedy staliśmy w okopie, jego karabin sam wypalił i przestrzelił mi rękę w przegubie. Ale nie dałem jej sobie amputować. Każda cząstka mojego ciała pochodzi od Allaha. I wszystkie co do jednej wrócą do niego.

Takim to sposobem Samad wylądował w mało prestiżowej dywizji saperskiej Armii Jego Królewskiej Mości razem z innymi przegranymi: z ludźmi takimi jak Archie, jak Dickinson-Smith (którego teczka zawierała adnotację: uwaga! homoseksualista), z takimi ofiarami lobotomii płata czołowego jak Mackintosh i Johnson. Z wojennymi odpadkami. W pieprzonym plutonie popaprańców, jak to czule określał Roy.

Największy problem tej zbieraniny wiązał się z osobą kapitana: Dickinson-Smith nie był żołnierzem. I z całą pewnością nie dowódcą, choć dowodzenie miał w genach. Wywleczono go wbrew woli z college’u jego ojca, zdarto z niego dziedziczoną po ojcu togę i tak jak wcześniej ojcu kazano iść na wojnę. A jeszcze wcześniej ojcu jego ojca i ojcu ojca jego ojca i tak dalej, ad infinitum.

d1hmds9

Młody Thomas pogodził się z losem i w ten sposób zainicjował długi (bo trwający już cztery lata) proces; wieńczyło go wpisanie się na nieustannie rozszerzaną listę Dickinson-Smithów, których imiona wyryte były na długiej kamiennej płycie nagrobnej we wsi Little Marlow, i spoczęcie na samym wierzchu w rodzinnym, ciasnym jak puszka sardynek grobowcu rodzinnym, królującym dumnie na historycznym wiejskim cmentarzyku.

Zabijani przez szkopów, makaroniarzy, żółtków, bambusów, żabojadów, szkotów, meksów, rozmaitych Zulusów, Indusów (tych z południa, ze wschodu i nawet przez Indian) Dickinson-Smithowie – z których jeden został podczas polowania w Nairobi wzięty omyłkowo przez jakiegoś Szweda za uciekające okapi – byli nienasyceni w swym pragnieniu przelewania krwi na obcej ziemi. A kiedy nie było wojny, Dickinson-Smithowie zajmowali się „sytuacją irlandzką”, co było dla tego rodu wakacyjnym wytchnieniem w zabójczym maratonie, który ciągnął się od 1600 roku i który najwyraźniej nie miał się nigdy zakończyć.

Ale umieranie to nie bułka z masłem. I chociaż okazje do konfrontacji z wszelkiego rodzaju śmiercionośnym orężem miały dla ich rodu od wieków magnetyczny urok, ten akurat Dickinson-Smith najwyraźniej sobie z tym nie radził. Pasja biednego Thomasa do egzotyki miała zupełnie inny charakter. Chciał te kraje poznać, nauczyć je czegoś, nauczyć się czegoś od nich, pokochać je. W grach wojennych był po prostu do niczego.

Przez dwa następne tygodnie Samad raz dziennie opowiadał Archiemu, niezależnie od tego, czy ten słuchał, czy nie, coraz to nowe wersje długiej i wciąż wzbogacanej historii swego upadku ze szczytów militarnych sukcesów w korpusie bengalskim i lądowania w plutonie pieprzonych popaprańców. Choć nudna, opowieść ta i tak błyszczała na tle historii innych porażek, historii, które wypełniały załodze czołgu długie noce i utrzymywały ją w wygodnym poczuciu braku motywacji i sensu oraz ogólnej beznadziei. Wyświechtany kanon obejmował między innymi historię Tragicznej Śmierci Narzeczonej Roya, fryzjerki, która pośliznęła się na wałku do włosów i wyrżnęła głową w zlew, zabijając się na miejscu; opowieść Archiego, jak to nie mógł iść do gimnazjum, bo matki nie było stać na kupienie mu mundurka, i opowiadania Dickinsona-Smitha o licznych zamordowanych krewniakach. Will Johnson zaś nie mówił nic za dnia, ale jęczał przez sen i wyraz jego twarzy był wymownym świadectwem tego, że jego niedole były takie, iż nikt nie ośmielił
się o nie dopytywać.

Pieprzony pluton popaprańców ciągnął tak przez pewien czas, niczym snujący się bez celu po wschodniej Europie wędrowny cyrk kompletnie przegranych artystów, w którym nie było innych widzów oprócz nich samych. Na zmianę to występowali, to podziwiali swoje występy, aż w końcu nastąpił ów ważny dla czołgu dzień, którego jednak historia nie zachowała w pamięci. Pamięć nie uczyniła żadnego wysiłku, żeby zachować ową datę w swych zakamarkach. Kamień w wodę. Jak sztuczne zęby opadające w ciszy na dno szklanki. 6 maja 1945 roku.

Właśnie 6 maja 1945 roku około szóstej po południu coś w czołgu wysiadło z hukiem. Nie było to uderzenie pocisku, ale odgłos mechanicznej awarii, w każdym razie czołg zwolnił i stanął. Znajdowali się w jakiejś maleńkiej, położonej blisko granicy z Grecją i Turcją bułgarskiej wiosce, którą znudzona wojna opuściła jakiś czas temu, pozwalając jej mieszkańcom wrócić do niemal normalnej rutyny z czasów pokoju.

– No tak – powiedział Roy po wstępnym rozpoznaniu problemu.
– Wysiadł silnik i pękła jedna z gąsienic. Musimy wezwać przez radio pomoc, a potem przyczaić się, dopóki po nas nie przyjadą. Nic więcej nie da się zrobić.
– Nawet nie spróbujemy tego naprawić? – zapytał Samad.
– Nie – powiedział Dickinson-Smith. – Szeregowiec Mackintosh ma rację. Nie damy rady usunąć tego uszkodzenia narzędziami, jakie mamy pod ręką. Musimy czekać, aż nadejdzie pomoc.
– Ile to potrwa?
– Jeden dzień – zapiszczał Johnson. – Odsadziliśmy się od reszty.
– I mamy całą dobę siedzieć w tym pudle, panie kapitanie? – zapytał Samad, który cierpiał okrutnie z powodu braku osobistej higieny Roya i który drętwiał ze zgrozy na samą myśl o tym, że będzie musiał z nim spędzić parny wieczór w zaduchu czołgu.
– Jasne, że tak. A co myślisz, cholera, że dostaniesz przepustkę? – burknął Roy.
– Nie, nie... Nie widzę powodu, dlaczego nie mielibyście się troszeczkę przejść – przecież nie ma sensu, żebyśmy tu wszyscy tkwili. Wy z Jonesem pójdziecie, zorientujecie się w sytuacji i wrócicie, a wtedy pójdziemy my, szeregowy Mackintosh, Johnson i ja.

Samad i Archie poszli więc do wioski i spędzili tam trzy godziny, popijając mastikę i słuchając opowieści właściciela gospody o miniaturowej inwazji dwóch hitlerowców, którzy pojawili się we wsi, zjedli wszystkie jego zapasy, wychędożyli dwie wiejskie dziewuchy i zastrzelili wieśniaka, który nie wskazał im dostatecznie szybko drogi do sąsiedniego miasteczka.
– Jacyś straszni narwańcy – powiedział stary, kręcąc głową. Samad uregulował rachunek.
W drodze powrotnej Archie powiedział, żeby cokolwiek powiedzieć:
– O rany, naprawdę nie trzeba ich wielu, żeby zająć wieś i kompletnie ją złupić.
– Jeden mocny człowiek i jeden słaby to cała kolonia, szeregowy Jones – odparł Samad.

Kiedy Archie i Samad dotarli do czołgu, zastali tam trupy szeregowców Mackintosha i Johnsona i kapitana Thomasa Dickinsona-Smitha. Johnson był uduszony pętlą z drutu, Royowi strzelono w plecy. Miał wyrwane wszystkie srebrne zęby; kombinerki sterczały mu z rozdziawionych ust jak żelazny jęzor. Wyglądało na to, że Thomas Dickinson-Smith, widząc zbliżających się napastników, ubiegł przeznaczenie i strzelił sobie w łeb. Jedyny Dickinson-Smith, który zginął z rąk Anglika.

(Opublikowano za zgodą Wydawnictwa Znak)

d1hmds9
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1hmds9