Tamtego lata w kuchni unosił się zapach anyżku, przyprawy do marynat i jagód jałowca. Dżem arbuzowy, galaretki z lawendy i kandyzowany koper włoski stygły powoli na półkach w spiżarni. Pikle z mango i cebuli, takie jak dawniej w Londynie, dojrzewały w słoikach, które wyniósł do piwniczki na wina. Plastry wosku ułożone w miskach na kredensie obsychały i czekały, aż – przetopione – staną się świeczkami lub, po wymieszaniu z oliwą z oliwek i sprasowaniu, posłużą za mydło. Gwałtowne burze trafiły do puszek wraz z powidłami.
Wspomnienia skapywały na sosnową podłogę. Łzy zmieniały się w krople potu. Escoffier nie zwracał na to uwagi. Był zbyt zajęty spisywaniem swoich wspomnień. Monte Carlo na nowo rozkwitło, a wraz z nim, niespodziewanie, również La Villa Fernand. Monte Carlo było niczym skalista wyspa niesiona przez nieskazitelny błękit wód Lazurowego Wybrzeża w stronę Prowansji. Ozdobione willami i rezydencjami tonącymi w kwiatach bugenwilli było fortecą, magicznym deserem, surrealistycznym tortem weselnym zwieńczonym pozłacanymi kasynami, hotelami i kawiarniami, które rozjaśniały noc, jakby utkane z cukru i zbłąkanych gwiazd. Należąca do Escoffiera La Villa Fernand, okazała rezydencja z kamienia, rozciągała się wzdłuż krętej linii wybrzeża. Każdego wieczoru nad horyzontem zbierały się chmury i spychały różowe słońce w przejmujący szum błękitu, prosto do morza. (…)