Pieprzony Batman
Oleg podszedł do królującego na biurku laptopa i, odwróciwszy go w moją stronę, odtworzył film. Całość trwała może trzydzieści sekund, może mniej. Kamera pokazała szerokie plecy zbliżającego się do wysokiego ogrodzenia mężczyzny, na chwilę uchwyciła tył jego głowy i kark. Gdzieś z brzegu kadru mignął niesiony przez nieznajomego ni to worek, ni to plecak.
– To wszystko, co mamy – poinformował Dżuma. – Ta kamera w zasadzie nie powinna działać, jednak jakimś cudem włączyła się na chwilę. Nie będę wdawał się w detale, i tak się na tym nie znasz, ale mówiąc krótko: facet, którego widziałeś na filmie, unieszkodliwił wszystkie systemy obronne, rozwalił całą, no, prawie całą elektronikę, zabił trzech ludzi i porwał Ludę. Ludmiłę Biełową – wyjaśnił, widząc mój pytający wzrok. – Miała... ma dwadzieścia trzy lata.
– Gdzie to się stało?
– Tutaj, na terenie rezydencji.
– I ochrona niczego nie zauważyła? Przecież ktoś musiał śledzić obraz z kamer, jeśli ten się urwał...
– Nie urwał się. Gość zmontował nagrania z paru ostatnich tygodni i przekazał je do centrali monitoringu jako aktualne. Do dziś nie wiemy, w jaki sposób, bo to jedna z bardziej znanych sztuczek w tej branży, system ma zabezpieczenia przeciwko takim numerom. Tyle że ten gnojek je pokonał.
– A ci ludzie? – spytałem. – Na ile byli dobrzy?
Dżuma wydął wargi, postukał palcami w stół – pierwsza oznaka zdenerwowania, jaką u niego widziałem.
– Ujmę to tak – powiedział. – Jeśli spróbowałbym ich zabić, dałbym radę tylko dlatego, że oni mnie znali. Miałbym przewagę zaskoczenia, byłem jedyną osobą, której ufali na tyle, że pozwoliliby mi się zbliżyć z bronią, ale prawie na pewno zostałbym ranny. Cały czas mam na myśli dwóch obstawiających z zewnątrz budynek, w którym znajdowała się Luda. Ten w środku był równie dobry. Musiał dostać sygnał, że sytuacja jest podbramkowa, a mimo to dał się zaskoczyć i zabić.
– Dlaczego od razu zaskoczyć?
– Bo zabito go jednym strzałem w podbródek, z przyłożenia. Prawdopodobnie doszło do walki wręcz. A przecież te chipy... – urwał, zagryzając wargi.
– Tak?
– Każdy z ochroniarzy ma mikrochip informujący o aktualnej pozycji, dane są na bieżąco nanoszone na mapę, i monitorujący funkcje ciała. W przypadku zatrzymania akcji serca następuje natychmiastowy alarm. To zadziałało, odebraliśmy sygnał w centrali, nie ma mowy, żeby ochroniarz wewnątrz budynku przeoczył coś takiego. On, co prawda, nie był na służbie, pewnie nawinął się Ludzie i poprosiła go o pomoc w pakowaniu albo wyniesieniu bagaży, ale odebrałby sygnał alarmu na pager.
– Chwileczkę, czyli on nie miał aktywnego chipu?
– Nie. Sygnał ma zasięg kilkunastu kilometrów, nie prowadzimy monitoringu poza pracą, ludzie mają prawo do prywatności.
– I co się stało, kiedy odebraliście sygnał?
– Wszystko działo się według opracowanej wcześniej procedury: zamknięto bramy, rozpoczęto kontrolę systemów alarmowych i przeszukiwanie terenu posiadłości, a do domku, w którym przebywała Luda, ruszył oddział alarmowy – odpowiedział Biełow. – Niestety, przybyli za późno...
Pokręciłem z niedowierzaniem głową.
– Trudno w to uwierzyć – mruknąłem. – To jakiś Batman. Albo ktoś, kogo wasi ludzie znali...
– Wątpię – odparł Dżuma. – Najprawdopodobniej ktoś z wewnątrz zdradził, ale zabójstwo tamtych trzech to inna rzecz... Wykluczone – dodał po zastanowieniu.
– Dlaczego tak myślisz?
– To nie byli emeryci. Cały czas pracowali... w branży. Michaił Juriewicz – skinął w stronę Biełowa – zatrudniał ich okresowo. Oni nie stropiliby się tym, że ktoś z ich znajomych wyciągnął broń, nie zastanawialiby się, co robić. Ja jestem wyjątkiem, byłem ich dowódcą. Widząc kogokolwiek innego, nawet kogoś, kogo uważali za przyjaciela, po prostu zareagowaliby tak, jak ich wyszkolono. Nie tracąc ułamka sekundy. Oni nie żyli w normalnym rytmie, odparcie niespodziewanego ataku było dla nich rutyną, tak samo jak dla przeciętnego człowieka, bo ja wiem, naciśnięcie klamki, żeby otworzyć drzwi. Nie zastanawiasz się przecież nad kształtem klamki czy materiałem, z jakiego została wykonana, wiesz, co musisz zrobić, żeby wejść do pokoju. Naciskasz ją i tyle. – Wzruszył ramionami.
– Czyli jednak Batman?
– Na to wygląda – przytaknął posępnie Dżuma.
– Jak udało mu się uciec?
– To akurat żadna tajemnica. Domek, w którym mieszkała Luda, miał nie tylko wzmocnione ściany i kuloodporne okna, w piwnicy pod budynkiem znajduje się wejście do prowadzącego poza teren posiadłości tunelu. Z zewnątrz nie można się do niego dostać. – Uprzedził moje pytanie. – Chyba żeby zastosować materiały wybuchowe, a tego nikt nie zrobił. Natomiast od wewnątrz... To droga ewakuacji. Napastnik wszedł do budynku, w jakiś sposób musiał poradzić sobie z elektroniką, zabił ochroniarza, porwał Ludę i wydostał się tunelem. To najbardziej prawdopodobna wersja – dodał po namyśle.
– Trzech ludzi do ochrony pańskiej córki wewnątrz posiadłości to normalne? – zwróciłem się do Biełowa.
– Nie. Zakładamy... zakładaliśmy, że jest tu bezpiecznie. Luda miała lecieć do Moskwy, stąd eskorta. Dwóch czekało przy samochodzie, a Łarin wewnątrz.
Westchnąłem – sprawa wyglądała nieciekawie. Być może istniało jakieś oczywiste rozwiązanie, ale jak na razie nic nie przychodziło mi na myśl. Napastnicy, kimkolwiek by nie byli, dysponowali możliwościami, jakimi nie powinni dysponować; zaskoczyli i pokonali profesjonalną ochronę, to było jasne. Tylko dlaczego Dżuma wspominał wcześniej o archiwach?
– Do czego wam jestem potrzebny? – spytałem.
– Liczymy na niezależną opinię, może ta twoja cybernetyka pozwoli spojrzeć na fakty pod nieco innym kątem, ale jest też druga sprawa. Ochroniarze... kiedy ich znaleźliśmy, nie mieli serc. Ktoś wyciął je nożem. Dokładnie rzecz biorąc, okaleczeni zostali ci na zewnątrz, ochroniarz, który był z Ludą, nie. W materiałach miejscowej milicji jest odsyłacz do dokumentów dotyczących podobnej zbrodni, ponoć w czasie wojny grasowała tu sekta kanibali. W czasie blokady Leningradu – wyjaśnił Oleg Dubrow. – Ich znakiem firmowym była ta sztuczka z sercami. Akta, o ile się zachowały, będą w którymś z archiwów. Na pewno nie są wprowadzone do komputera ani zmikrofilmowane. Tam jest straszny burdel, potrzebujemy fachowca.
– To ma jakiś związek z porwaniem?
– Skąd mam wiedzieć? – odburknął. – Szczerze mówiąc, chwytamy się brzytwy. Z drugiej strony rytualne zabójstwa to rzadkość.
– Może to zmyłka? – powiedziałem niepewnie. – I dlaczego rytualne? Przecież porywacz i tak musiał zabić ochronę.
– Wycięcie serca to nie byle co – stwierdził Dżuma. – Trzeba otworzyć klatkę piersiową, podważyć...
– Może bez szczegółów technicznych – poprosiłem, krzywiąc się lekko.
– No więc to zajmuje trochę czasu. Jeżeli facet jest takim geniuszem, musiał wiedzieć, że czas leci. Każda zmarnowana sekunda to ryzyko. Nawet Batman skrzyżowany z Kapitanem Ameryką nie ryzykowałby bez powodu wymiany ognia z dwoma plutonami Specnazu. Dlatego sądzę, że te serca były dla niego ważne, bardzo ważne.
– To się nie trzyma kupy – oznajmiłem zniechęcony. – Jeśli to zawodowiec, to nie może być jednocześnie sekciarzem-kanibalem. Albo chciał porwać Ludę, albo polował na serca. Jedno z dwóch.
Zapadło milczenie, po chwili Biełow podniósł słuchawkę telefonu i zamówił kolację do gabinetu. Podano jesiotra z rusztu, kilka rodzajów sałatek, wreszcie jajecznicę z dodatkiem trufli i kawioru. Do tego Chablis i na moje życzenie zieloną herbatę – nie miałem ochoty na alkohol. Dżuma poczekał, aż ostatni kelner zamknie za sobą drzwi, frasobliwie zakołysał kieliszkiem wina.
– Masz rację – westchnął. – To jest całkiem popierdolone. Co prawda napastników mogło być więcej, teoretycznie, bo obrażenia zwłok ochroniarzy wskazują, że zostali zabici przez jedną osobę, ale nawet wtedy taka ekipa powinna mieć ten sam cel.
– Obrażenia?
– Ta sama broń, dziewięć milimetrów, dublety w głowę – odpowiedział zwięźle. – Ten w budynku zarobił z własnej spluwy. Jednym pociskiem.
Skrzywiłem się bezwiednie, dublety... Idea podwójnych strzałów powstała w czasach, kiedy powszechnie używano rewolwerów – pistolety zbyt często się zacinały, względnie te w miarę bezawaryjne zawierały mniej niż dziesięć pocisków w magazynku. Z jednej strony trzeba było oszczędzać amunicję, z drugiej – mieć pewność, że trafiony przeciwnik już się nie podniesie. Dzisiaj w starciu przy użyciu broni krótkiej strzela się rytmicznie, bez liczenia pocisków, do obalenia celu. Pozwalają na to pojemne, kilkunastonabojowe magazynki. Ktoś, kto strzela dubletami, musi być naprawdę dobry. No, ale to akurat żadna nowina.
– Hammer?
– Wiesz, trudno to stwierdzić po zwłokach – wycedził Oleg.
Westchnąłem. Hammer to technika, w której mierzony jest tylko pierwszy strzał, drugi następuje natychmiast po nim, bez korzystania z przyrządów celowniczych po to, by zwiększyć prawdopodobieństwo porażenia wroga. Przy starciu z więcej niż jednym przeciwnikiem w zasadzie nie używa się innej techniki.
– Trafienia były bardzo precyzyjne – stwierdził. – Tak jakby celował za każdym razem.
– Kontrolowana para?! W sytuacji kiedy walczył z dwoma zawodowcami?
Dżuma rozłożył bezradnie ręce.
– Tak to wyglądało – powiedział. – Tamci mieli broń w ręku, zdążyli wystrzelić.
– Ile razy?
– Dwa i jeden.
– Trafili go?
– Nie znaleziono żadnych śladów. Walka toczyła się na dystansie około dziesięciu metrów, ustaliliśmy to dokładnie, bo zostały łuski – dodał.
– Nie trafili go z dziesięciu metrów? – spytałem z niedowierzaniem. – Obaj?!
Oleg nie odpowiedział, potarł tylko znużonym gestem skronie. Nie było o czym mówić: pieprzony Batman...