Barack Obama wspomina czasy studenckie: "Pierwszą noc na Manhattanie spędziłem zwinięty w kłębek w jakiejś bocznej ulicy"
Brak pieniędzy, konflikt z ojcem i poszukiwanie korzeni. Droga młodego studenta do polityki była wyboista i kręta. Książka, w której opisał swoje dzieje, została uznana za jeden z najważniejszych tytułów non-fiction XX wieku.
12 lutego nakładem Wydawnictwa Agora ukazało się wznowienie książki Baracka Obamy "Odziedziczone marzenia. Spadek po moim ojcu" w tłumaczeniu Piotra Szymczaka. Książka byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych nie schodzi z list amerykańskich bestsellerów od 25 lat. Czytając poniższy fragment, trudno uwierzyć, jak długą drogę musiał przebyć czarnoskóry młody chłopak, aby stać się głową światowej potęgi.
Zobacz zwiastun filmu o młodym Baracku Obamie:
"Odziedziczone marzenia. Spadek po moim ojcu"
Rozdział szósty (fragmenty)
Pierwszą noc na Manhattanie spędziłem zwinięty w kłębek w jakiejś bocznej ulicy. Nie zrobiłem tego z wyboru; jeszcze w Los Angeles dowiedziałem się, że koleżanka koleżanki wyprowadza się z mieszkania w hiszpańskojęzycznej części Harlemu niedaleko Uniwersytetu Columbia, a ze względu na ożywiony ruch na nowojorskim rynku najmu najlepiej będzie, jeśli szybko chwycę taką okazję.
Dogadaliśmy się, uprzedziłem telegraficznie o dacie przyjazdu w sierpniu, a następnie przewlokłem swoje bagaże przez lotnisko, tunele metra, Times Square, a następnie Sto Dziewiątą ulicą od Broadwayu aż po Amsterdam Avenue i parę minut po dwudziestej drugiej stanąłem wreszcie przed bramą.
Naciskałem dzwonek raz za razem, ale nikt nie odbierał. Ulica była pusta, zabite deskami budynki po obu jej stronach wyglądały jak przysadziste, prostokątne cienie. W końcu z kamienicy wyszła młoda Portorykanka i rzuciła na mnie nerwowo okiem, zanim ruszyła ulicą.
Podbiegłem, żeby złapać drzwi, zanim się znowu zatrzasną, i wciągnąłem bagaże do klatki. Wszedłem po schodach, żeby zapukać – a następnie załomotać – do mieszkania. Znowu żadnej odpowiedzi, tylko gdzieś w głębi korytarza usłyszałem dźwięk zasuwanego rygla.
Nowy Jork. Tak właśnie go sobie wyobrażałem. Zajrzałem do portfela – na nocleg w motelu nie wystarczy. Miałem w Nowym Jorku jednego znajomego imieniem Sadik, którego poznałem w Los Angeles, ale kiedy do niego wcześniej dzwoniłem, wyjaśnił, że właśnie wrócił do domu po całej nocy przepracowanej w barze. Mogąc tylko czekać, zaniosłem bagaże z powrotem na dół i usiadłem na schodkach przed wejściem do budynku. Po chwili wyciągnąłem z tylnej kieszeni list, który nosiłem ze sobą, odkąd wyjechałem z Los Angeles.
Drogi Synu,
Bardzo mile zaskoczył mnie Twój list po tak długim czasie. Miewam się świetnie i wykonuję pracę, której – jak Ci wiadomo – potrzebuje mój kraj. Wróciłem właśnie z delegacji do Londynu, gdzie zajmowałem się różnymi sprawami rządowymi, negocjacjami, finansami itd. To przez te podróże tak rzadko do Ciebie piszę. W każdym razie teraz postaram się poprawić.
Uważaj na siebie. Na pewno ucieszysz się na wieść, że Twoje rodzeństwo ma się dobrze i wszyscy Cię pozdrawiają. Tak samo jak ja akceptują Twoją decyzję, żebyś przyjechał do domu po ukończeniu studiów. Kiedy przyjedziesz, razem pomyślimy, jak długo będziesz chciał zostać. Barry, choćbyś miał przyjechać nawet na parę dni, ważne jest, żebyś poznał swoich krewnych i wiedział, gdzie jest twoje miejsce. [...] pozdrów mamę, Tutu i Stanleya. Czekam na list.
Całuję,
Tata
Starannie złożyłem list z powrotem i wsadziłem go do kieszeni. Nie było łatwo napisać do ojca; w ostatnich latach nasza korespondencja prawie zamarła. Zabierałem się do pisania kilkakrotnie, wykreślając całe linijki, poszukując odpowiedniego tonu, opierając się impulsowi, żeby od razu wyjaśniać zbyt wiele. "Drogi Ojcze”. "Drogi Tato”. "Szanowny Panie”.
A teraz mi odpisał – pogodny i spokojny list. "Żebyś wiedział, gdzie jest twoje miejsce”, poradził mi. W jego słowach zabrzmiało to tak prosto, jakby wystarczyło zadzwonić do biura numerów.
– Informacja telefoniczna, dzień dobry. Nazwa miasta?
– Eee... Nie jestem pewien. Liczyłem, że pani mi powie. Nazwisko Obama. Gdzie ja właściwie jestem u siebie?
Może dla ojca to rzeczywiście właśnie takie proste. Wyobraziłem sobie, jak siedzi przy biurku w Nairobi – wielka figura z ministerstwa, urzędnicy i sekretarki przynoszą mu do podpisania różne papiery, minister pyta o radę, w domu czeka kochająca żona z dziećmi, a wieś jego ojca jest oddalona zaledwie o dzień jazdy.
Wyobrażenie to wywołało we mnie niejasne poczucie złości i spróbowałem je od siebie odsunąć, koncentrując się na dźwiękach salsy dobiegających z otwartego okna parę domów dalej. Jednak te same myśli wracały do mnie przez cały czas, uporczywe jak bicie serca.
Gdzie ja jestem u siebie? Owszem, rozmowa z Reginą tamtego wieczoru po wiecu zapoczątkowała we mnie jakąś zmianę; napełniła mnie ciepłem i dobrymi intencjami. Ale byłem jak pijak wychodzący z długiej i bolesnej pijatyki, szybko poczułem, że świeżo zdobyta pewność umyka mi, gubi kierunek i cel. Na dwa lata przed końcem studiów nie miałem pojęcia, co zrobię ze swoim życiem ani nawet gdzie będę mieszkał.
Hawaje pozostawiłem za sobą jak sen z dzieciństwa, nie potrafiłbym już wyobrazić sobie życia na wyspach. Cokolwiek powiedziałby ojciec, miałem poczucie, że jest za późno, abym kiedyś rzeczywiście zdołał uznać Afrykę za własny dom.
I choć wprawdzie zdążyłem zrozumieć, że jestem czarnym Amerykaninem i tak właśnie jestem odbierany, świadomość ta nie była zakotwiczona w jakimś określonym miejscu na ziemi. Zdałem sobie sprawę, że potrzebuję społeczności: wspólnoty, która wykraczałaby poza uczucie smutku, z którym zazwyczaj czytaliśmy z czarnymi znajomymi najnowsze statystyki na temat przestępczości; czegoś głębszego niż piątki przybijane na koszykarskim parkiecie. Potrzebowałem fizycznego miejsca, gdzie mógłbym się zaangażować i wypróbować własną stałość.
Kiedy więc usłyszałem o programie wymiany międzyuczelnianej pomiędzy moją macierzystą uczelnią a nowojorskim Uniwersytetem Columbia, zgłosiłem się szybko. Uznałem, że nawet jeśli na nowym uniwersytecie nie będzie więcej czarnych studentów niż w Los Angeles, to przynajmniej znajdę się w sercu autentycznego miasta, gdzie w pobliżu będą czarne dzielnice.
W Los Angeles zatrzymywało mnie niewiele. Tamtego roku większość znajomych ukończyła studia; Hasan wyjechał do pracy u rodziny w Londynie, Regina pojechała do Andaluzji, żeby studiować kulturę hiszpańskich Romów.
A Marcus? Nie byłem pewien, co się u niego wydarzyło. Miał jeszcze przed sobą cały rok studiów, ale w połowie przedostatniego roku coś go zniechęciło; zdołałem to zauważyć, choć nie umiałby dokładnie określić, co się stało. Przypominam sobie, jak pewnego wieczoru, zanim postanowił rzucić studia, siedzieliśmy razem w bibliotece. Przy tym samym biurku naprzeciwko nas siedział student z Iranu – starszy, łysiejący facet ze szklanym okiem – który zauważył, że Marcus czyta książkę na temat gospodarczych aspektów niewolnictwa. Wprawdzie sztuczne oko nadawało mu cokolwiek złowrogi wygląd, jednak Irańczyk okazał się przyjacielskim człowiekiem o ciekawym umyśle. Po pewnym czasie pochylił się nad biurkiem i zadał Marcusowi pytanie na temat jego książki.
– Powiedz – zaczął mężczyzna – jak myślisz, jak do tego doszło, żeby coś takiego jak niewolnictwo mogło przetrwać tak długo?
– Biali nie dostrzegali w nas ludzi – powiedział Marcus. – Po prostu. Większość z nich do dzisiaj nie widzi w nas ludzi.
– Owszem, rozumiem. Ale chodziło mi o to, dlaczego czarni nie walczyli?
– Walczyli. Nat Turner, Denmark Vescey...
– Bunty niewolników – przerwał mu Irańczyk. – Tak, trochę o tym czytałem. To byli bardzo odważni ludzie. Ale ich było tak niewielu, wiesz o co mi chodzi? Gdybym to ja był niewolnikiem i widział, jak ci ludzie krzywdzą moją żonę, dzieci... no to ja wolałbym śmierć. Tego właśnie nie mogę zrozumieć, dlaczego tylu ludzi w ogóle nie walczyło. Wiesz, o co mi chodzi, o walkę na śmierć i życie.
Spojrzałem na Marcusa, czekając, aż odpowie, on jednak milczał. Wpatrywał się w jeden punkt na blacie biurka i miał nie tyle gniewny, ile nieobecny wyraz twarzy. Jego brak odpowiedzi zbił mnie z tropu, ale po chwilowej pauzie sam podjąłem atak.
Zapytałem Irańczyka, czy może zna imiona tysięcy zapomnianych ludzi, którzy woleli się rzucić do morza pełnego rekinów, zanim jeszcze wiozące ich statki więzienne dotarły do Ameryki; zapytałem, czy gdyby jego statek dotarł do celu, to nadal wolałby śmierć, wiedząc, że bunt sprowadzi tylko kolejne cierpienia na kobiety i dzieci. Czy kolaboranci wśród niewolników różnili się czymś od Irańczyków, którzy bezczynnie przyglądali się, jak siepacze Sawaku mordują i torturują przeciwników szacha? Jak można sądzić innych, dopóki sami nie znajdziemy się w ich sytuacji?