Prolog Święci, terroryści, krew i woda święcona
Dygotałem z zimna, poruszając się po omacku. Celowo wybrałem tę straszną porę, jeszcze przed świtem, żeby odwiedzić monastyr w Peciu, w Starej Serbii. W Kościele prawosławnym ćwiczenia duchowe wymagają fizycznego wysiłku, za który nagrodą jest objawienie równie namacalnego piekła i raju. Jeśli intruz z Zachodu nie jest gotów odczuwać całym swoim jestestwem, to niech pożegna się z nadzieją, że cokolwiek zrozumie.
W cerkwi Świętych Apostołów z freskami z 1250 roku moje oczy potrzebowały czasu. Minuty się dłużyły i były, niczym minione stulecia, pełne niepowodzeń. Nie miałem ze sobą latarki ani świeczki. Nic tak nie mobilizuje woli jak ślepota.
„Ślepcowi oczy nie są zawadą;/ zawsze trzyma się tej samej drogi,/ jak pijany płota” — pisał Piotr II Petrović-Niegosz w Górskim wieńcu, arcydziele literatury serbskiej. Masakra licznych islamskich konwertytów opisana w tym poemacie jest tam usprawiedliwiana jako jedna z metod walki z muzułmańskimi Turkami . Ciemność właśnie zaczęła się rozrzedzać, a do mnie w ulotnym przebłysku zrozumienia dotarło, czym mogą być prawdziwa walka, rozpacz i nienawiść.
Wytężając wzrok, uświadomiłem sobie pierwszą zasadę narodowego przetrwania, że cały świat może zostać stworzony z jednego małego światełka. Trzeba było jeszcze minuty, żeby z półmroku wychynęły twarze — straszne, wyniszczone głodem, twarze z przedświadomej serbskiej przeszłości, emanujące duchowością i prymitywizmem, które Zachód najlepiej poznał dzięki bohaterom Fiodora Dostojewskiego. Miałem wrażenie, jakbym znalazł się we wnętrzu czaszki, w której wytrawiono ogniem zbiorowe wspomnienia narodu.
Sny oblekają się w kształty, halucynacje: Święty Mikołaj w purpurowej szacie i z czarnymi, świdrującymi oczami; Święty Sawa, patron Serbii i budowniczy tej cerkwi, zstępujący z wyblakłych przestworzy, by rozdzielać dary miłosierdzia i natchnienia; Chrystus Tryumfujący, odczłowieczony wiejski Bóg, który ma już za sobą ostatni etap fizycznego cierpienia, straszniejszy niż jakikolwiek zdobywca czy jakakolwiek ziemska ideologia.
Apostołowie i święci mieszają się ze średniowiecznymi serbskimi królami i arcybiskupami. Wszyscy, jakby odbici w krzywym lustrze wiary: z wydłużonymi torsami, z olbrzymimi rękami i głowami. Wielu świętych ma wydrapane oczy. Wieśniacy wierzą, że zaprawa i farba z tych miejsc, gdzie znajdowały się oczy świętych, mogą uleczyć ślepotę. Przesąd? Bałwochwalstwo? Tak oceniłaby tę wiarę umysłowość zachodnia.
Umysłowość, której brak — mówiąc słowami Josepha Conrada — „odziedziczonej i osobistej świadomości środków, jakimi historyczna autokracja zwalcza idee, strzeże swej władzy i broni swego istnienia”. Człowiek Zachodu — powiada dalej Conrad — „tylko w malignie [...] wpadłby na pomysł, że mogłaby go spotkać chłosta jako normalny środek śledztwa czy kary”.
Cerkiew ostrzegała: im głębsza ciemność, tym bardziej irracjonalny i straszny opór.
„W Bułgarii i Grecji, w Jugosławii i we wszystkich krajach europejskich, które niegdyś znajdowały się pod panowaniem tureckim, jest tak samo — lamentowała w więzieniu madame Dełczew, ofiara czystki stalinowskiej opisana w Judgement on Deltchev Erica Amblera. — Potem nasz naród żył w swoich ścianach, w małych światach iluzji [...]. Wymalowano na tych ścianach sceny z życia narodowego [...]. A teraz, kiedy ponownie mieszkamy we własnych ścianach, zwyczaje naszych rodziców i naszego dzieciństwa powracają”.
Odległość, jaką te monumentalne formy musiały przebyć, gdy moje oczy przyzwyczajały się do ciemności, była niezmierzona: poprzez stulecia osmańskie, najkrwawsze wojny i rządy komunistów. Tutaj, w świątyni dogmatu, mistyki i dzikiego piękna tliło się życie narodowe. I tylko z tego miejsca mogło kiedyś wybuchnąć żywym płomieniem.
„Nie wiesz, co to znaczy zabić młotkiem, gwoździami, pałkami, prawda?” Ismaił usiłował przekrzyczeć muzykę, jego twarz lśniła purpurowo w świetle migających jarzeniówek. Byłem wciąż w Peciu, w Starej Serbii, w dyskotece odwiedzanej przez albańskich muzułmanów, położonej nieopodal serbskiego monastyru.
„Wiesz, dlaczego nie lubię śliwowicy, dlaczego piję tylko piwo? Bo czetnicy [serbscy partyzanci w okresie drugiej wojny światowej] zawsze najpierw chlali śliwowicę, a potem brali się do mordowania. Wiesz, jak to jest rzucić niemowlę do góry i złapać je na ostrze bagnetu — na oczach jego matki? Być przywiązanym do płonącej kłody? Mieć dupę rozpłataną siekierą i błagać Serbów, błagać, żeby strzelili ci w głowę, ale nadaremno? A po wszystkim szli do cerkwi. Szli do swojej przeklętej cerkwi. Nie mam słów... — Ismaił się wzdrygnął. — Są rzeczy gorsze niż zło, po prostu nie da się o nich opowiedzieć”.
Mówił dalej, przekrzykując muzykę. Miał dwadzieścia sześć lat, nie pamiętał zdarzeń, które opisywał. Powiedział, że w jego domu zalęgły się szczury. Winił za to Serbów.
Była dziesiąta trzydzieści rano, 30 listopada 1940 roku. W Bukareszcie właśnie zaczął padać śnieg. W cerkwi Ilie Gorgani, wzniesionej w XVII wieku ku czci rumuńskiego generała, który walczył z Turkami, setki świec rozświetlały sklepienie kopuły z wizerunkiem Chrystusa w czerwonej szacie. Po obu stronach nawy stały rzędami trumny okryte zielonymi sztandarami ze złotym haftem. Ministranci wnieśli tace z coliva — kutią dla zmarłych. Czternastu członków Legionu Michała Archanioła — faszystowskiej Żelaznej Gwardii — w tym ich przywódca, Corneliu Zelea Codreanu — miało wkrótce zostać pogrzebanych i kanonizowanych jako „narodowi święci” przez duchownych rumuńskiej Cerkwi, którzy przez całą noc śpiewali pieśni żałobne, kołysząc kadzielnicami.
Dwa lata wcześniej, w 1938 roku, żandarmi króla Karola II udusili tych czternastu mężczyzn, rozebrali do naga, wrzucili do zbiorowej mogiły i przed przysypaniem ziemią oblali kwasem siarkowym, żeby przyśpieszyć rozkład zwłok. Tyle że u schyłku 1940 roku Karol abdykował i uciekł, a władzę w Rumunii przejęła Żelazna Gwardia. Szczątki ofiar, niewiele ponad garść prochów „na głowę”, zostały ekshumowane i złożone w czternastu trumnach, w których miały być jeszcze raz pochowane. Pod koniec nabożeństwa pogrzebowego wierni wysłuchali nagrania z przemówieniem zabitego przywódcy legionistów, Codreanu. „Wypatrujcie tego dnia — krzyczał — gdy pomścicie naszych męczenników!”
Pomścili kilka tygodni później. W nocy z 21 na 22 stycznia 1941 roku Legioniści Michała Archanioła — odśpiewawszy hymny prawosławne, zawiesiwszy na szyi woreczki z rumuńską ziemią, wypiwszy utoczoną wzajemnie krew i skropiwszy się wodą święconą — uprowadzili dwustu Żydów: mężczyzn, kobiet i dzieci. Załadowali ich do ciężarówek i zawieźli do miejskiej rzeźni w południowej części Bukaresztu, nieopodal rzeki Dymbowica. Tam, w lodowatych ciemnościach, kazali im się rozebrać do naga i wejść na czworakach na taśmociąg. Skowyczących z przerażenia przewieźli przez wszystkie etapy zautomatyzowanego uboju. Krew tryskała z bezgłowych, pozbawionych kończyn torsów, które legioniści nadziewali na rzeźnickie haki, opatrując pieczęcią: „Zdatne do spożycia przez ludzi”. Jak zapisał naoczny świadek odkrycia tej zbrodni następnego ranka, tułów pięcioletniej dziewczynki wisiał do góry nogami, „zbryzgany krwią... jak cielak”.
(...)