Wykłada język angielski w Irlandii, kraju wielkich narratorów. Pisze czarne powieści pod pseudonimem Benjamin Black, a wielu krytyków uznaje go za najlepszego współczesnego prozaika tworzącego w języku Szekspira .
John Banville zajmuje najgorsze miejsce przy najlepszym stoliku w jednej z restauracji Dublina. Przed sobą ma kieliszek białego wina. Wygląda na osobę bardzo poważną, statecznie się ubiera, na jego ustach gości powściągliwy uśmiech. I nie byłoby w nim nic groźnego, gdyby nie przeczucie graniczące z pewnością, że pewnych rzeczy nie wyjawi, choćby go torturowano. Świadomy tego Banville stara się zamaskować nieprzyjemne wrażenie czarnym, typowo irlandzkim poczuciem humoru i solidną porcją autoironii. Pisarz jest wprawdzie wegetarianinem, ale gorąco poleca mi jagnięce kotlety. Nie pali, ale nie ma też nic przeciwko temu, aby inni palili. W jego przypadku jednak tolerancja ta wydaje się mocno niepokojąca.
Banville przypomina mi Pamiętliwego Funesa, bohatera opowiadania Borgesa, który nie potrafił niczego zapomnieć. Funes terroryzował swoich rozmówców, którzy truchleli na samą myśl, że każde ich słowo, najciszej nawet wymamrotane, każdy błąd na zawsze pozostanie w jego pamięci. Kontakt z Banville'em budzi równie wielką trwogę. Pisarz przyznaje, że jeśli rozmówca go nie zainteresuje, patrzy na niego jak na maskę. W przeciwnym jednak razie rzuca się na swoją ofiarę, dookreśla ją za pomocą słów, by uczynić ją „prawdziwszą”. Tę samą metodę stosuje, budując postaci swoich bohaterów. Są fakty i jest prawda, która niekoniecznie się z nimi pokrywa. Od prawie pół wieku Banville rozkłada rzeczywistość na czynniki pierwsze w poszukiwaniu prawd ostatecznych.
Być może dlatego uważany jest za autora niszowego. Prawdą jest, że niektóre jego książki wydawane były początkowo w skromnym nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy. Banville jest szerzej znany jako redaktor literackiego dodatku do „The Irish Times” oraz recenzent, niekiedy bardzo surowy, amerykańskiego magazynu „The New York Review of Books”. Banville przyjaźni się z Claudiem Magrisem , ale potrafi też sypać jak z rękawa anegdotami o innych pisarzach, nawet jeśli publicznie nigdy się do tego nie przyzna. Lunch upływa nam w przyjemnej atmosferze, nad Dublinem świeci słońce, z okna widać mieniące się srebrem wody rzeki Liffey.
Enric González
Pełna wersja artykułu dostępna w aktualnym wydaniu „Forum”.