Autor głośnego "Świadka" o Rosji: Osoby LGBTQIA pozbawione są tutaj prawa do szacunku
Robert Rient - rocznik 80. Pisarz, dziennikarz, weganin, były wyznawca Jehowy. Autor głośnego "Świadka", w którym obnaża instytucję "kościoła" świadków Jehowy. Jego najnowsza książka "Przebłysk" to zapis podróży po Rosji, Tajlandii, Malezji, Nowej Zelandii, Peru i Wyspach Wielkanocnych. Zapis nie tyle miejsc, co wewnętrznych poszukiwań sensu życia.
Poruszająca i intymna opowieść Rienta prowadzi przez intensywny lęk, sen o przebudzeniu i najgłębsze pragnienia, za które gotowi jesteśmy zapłacić każdą cenę. To również sensualna kronika egzotycznych smaków, zapachów, fotografii, wzruszeń i najważniejszego - pojednania. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Wielka Litera prezentujemy fragment nowej książki Robert Rienta, "Przebłysk. Dookoła świata, dookoła siebie".
1.Rozpoznanie
Wyprowadzam się dzisiaj i nigdzie nie wprowadzam. Nie mam mieszkania, samochodu, kredytu, żadnych stałych rachunków do opłacania, poza tym za telefon komórkowy. Za miesięczny czynsz w Warszawie można kupić bilet na koniec świata. Odkładałem na tę podróż od trzech lat. Wiem tyle, że chcę pojechać koleją transsyberyjską, stracić adres i nie wiedzieć, gdzie będę mieszkał, gdy wrócę. Umysł obraca również myśl, by nie wrócić.
Jest 31 stycznia 2016 roku. Dwudziesta druga wyprowadzka. Dobytek dzielę na cztery kategorie: umiłowane, praktyczne, doczesne i niezbędne. Umiłowane jest stare drewniane biurko, przy którym piszę, i półtorametrowe drzewko cytrynowe. Wyrosło osiem lat temu z pestki wsadzonej do doniczki. Umiłowane bierze pod opiekę przyjaciółka z Wrocławia. Kartony z książkami, ubrania na każdą porę roku, garnki, talerze, sztućce i mnóstwo innych sprzętów tak zwanego gospodarstwa domowego zwożę siedem pięter w dół. Doczesne ląduje w piwnicy u Sherondy, od której wynajmowałem mieszkanie. Rzeczy praktyczne, do których należą głównie dokumenty, zawożę do rodziców w Szklarskiej Porębie. Niezbędne zabieram ze sobą. Całość waży dziewiętnaście kilogramów, z czego niemal ćwierć to wysokie czarne wojskowe buty i zimowa kurtka. Poza tym ubrania, komputer, aparat fotograficzny, telefon, paszport, lekarstwa, kosmetyki, jedna, za to ważąca ponad kilogram książka, czytnik e-booków, notatnik, długopisy, stopery do uszu. Niezbędne okazuje się niezwykle lekkie w porównaniu z doczesnym. Pakuję niezbędne do dwóch plecaków, podróżnego i podręcznego, który ze względu na dwa sprytne uchwyty z powodzeniem udaje torbę. Gdybym jednak zapragnął mieć wolne ręce, ten podróżny założę na plecy, a mniejszy na klatkę piersiową. Wygodna, odrobinę ciężka wolność.
W Szklarskiej Porębie Średniej wsiadam do pociągu, który zawiezie mnie do Warszawy. Tam przesiądę się w kolejny, jadący przez Białoruś do Moskwy. Za oknem wszystko i wszystko w ruchu. Odcinek do Górzyńca wije się wśród wzgórz za obrzeżami Karkonoskiego Parku Narodowego. Tory układają się w serpentynę biegnącą przez skalny tunel, most nad Małą Kamienną, niewielkie urwiska i las świerkowo-bukowy, w którym można wypatrzyć sarny. Niebo zagarniają Sudety z wyraźnie odznaczającym się szczytem Szrenicy i postrzępionymi wierzchołkami Śnieżnych Kotłów. W tym miejscu, od lat, odkładam najbardziej wciągającą książkę i patrzę za okno. Siedzę nieruchomo, uśmiechnięty, tyle świata, żaden mój.
Jest jeszcze jeden powód podróży, który miałem przemilczeć. Czasami, wciąż, chcę umrzeć. *Myśl o unicestwieniu przeszywa codzienność, którą od lat nazywam dobrą. Nie jest to opowieść o smutku, ukrytej rozpaczy, wypartych traumach. Pomysł o śmierci – to krótkie, zimne pragnienie – powraca, gdy czuję się wyrwany, gdy doświadczam pustki. Czasami jest to pragnienie snu, zniknięcia, ucieczki, czasami pragnienie Boga, bycia uratowanym, porwanym, przebudzonym. Głód zespolenia przy jednoczesnym unikaniu grup, porzuceniu religii, wspólnot i wszelkich zorganizowanych społeczności. Od lat, gdy podróżuję autobusem albo samolotem, wraca do mnie ta sama fantazja. Ja i nieznani sobie nawzajem pasażerowie zostajemy uprowadzeni, wyrwani z codzienności i bliskich relacji, zmuszeni do życia razem na odległej wyspie albo w innej zamkniętej przestrzeni. Mamy równe szanse i to samo przeznaczenie: być rozpoznanym. Nie poznanym czy uznanym, wybitnym liderem albo sprawnym podwładnym. *Być naprawdę rozpoznanym, ostatecznie wolnym.
2.Przez Moskwę
W dwudziestodwugodzinnej podróży do Moskwy najpiękniejsza jest szklanka, którą może wypożyczyć każdy pasażer. W metalowym uchwycie odbijają się wspomnienia dzieciństwa.
Nagle sentymentalny, pytam kierownika pociągu, czy szklankę można kupić. Można, za osiemset sześćdziesiąt rubli. To może kiedyś. W pociągu Polonez jest łazienka z prysznicem. Dziecko we mnie chce się wykąpać, ale dorosły jest czysty i odmawia. Na drzwiach w czteroosobowym przedziale znajduje się lustro, w które wmontowany jest wizjer. Napatrzeć się nie mogę. Jest nas trzech. Ja, rzeźnik Grzegorz i Cyryl, ojciec trójki synów, dumny, że przewozi w walizce komplet dziesięciu noży chirurgicznych. Wyciąga je i prezentuje, chociaż nikt o to nie prosi.
Granica Terespol–Brześć. Białoruskie celniczki sprawdzają paszporty i wizy. Pytają, czy przewozimy w bagażach nielegalne przedmioty. Nikt nic nie przewozi, żadnych noży. Otwierają plecaki i torby, macają od niechcenia, zamykają. Każą nam wyjść na korytarz. Z zapalonymi latarkami przeszukują przedział.
– Czyje lekarstwa leżą na podłodze? – pyta celniczka po białorusku.
Panowie zaprzeczają ruchem głowy. Naśladuję współpasażerów, bo nie zrozumiałem pytania. Gdy po raz trzeci nikt nie przyznaje się do pakunku, rzeźnik Grzegorz tłumaczy na polski, że pod moim siedzeniem leży reklamówka, a w niej mała papierowa torba z lekarstwami. Schylam się.
– Moje leki, no tak, ale to legalne, nie zrozumiałem pytania, musiały wypaść z plecaka.
Im szybciej wypowiadam słowa, tym mocniej czerwieni mi się twarz. Celniczki wołają koleżankę i kolegę. Otwierają każde opakowanie, wyciągają ulotki i czytają skład. Co chwila zerkają do grubego czarnego segregatora, by sprawdzić, czy lekarstwa nie zawierają zakazanych substancji.
Siedem lat temu rozbolało mnie gardło i nie przestało boleć przez następne dwa lata. Zwiedziłem gabinety laryngologów, lekarzy medycyny chińskiej i naturalnej. Leczyłem się na zapalenie gardła, refluks, zatoki, paciorkowce, gronkowce, grzyby i inne, nieistniejące choroby. Zgodziłem się, by wyrwano mi migdałki, i nic. Gardło zaczęło boleć akurat wtedy, gdy skończył się mój wieloletni związek, gdy rzuciłem dwie prace, a z trzeciej mnie wyrzucono, gdy po dziesięciu latach spędzonych w Poznaniu wyprowadziłem się do Wrocławia. Poszedłem więc na terapie w różnych nurtach i formach, by leczyć się z powodów psychosomatycznych. Szukałem tego, co nie zostało wyrażone i zalega w gardle, szukałem niepotrzebnie wykrzyczanego, które zraniło, i nic. Ból odzywał się co kilkanaście tygodni i zostawał, czasami na długie miesiące. Wrócił w grudniu, dwa miesiące przed podróżą. Ponowne wizyty u lekarzy, antybiotyki, pędzlowanie gardła szałwią, gencjaną, solą, srebrem koloidalnym, wodą utlenioną, wysuszanie i nawilżanie, zmiana diety, wywar z brzozy, kuracje witaminami, tabletki, syropy, spreje, reiki, ssanie wszystkiego, co koncerny farmaceutyczne wypuściły do ssania. I nic. To właśnie z powodu bólu gardła zabrałem ze sobą małą apteczkę.
Celniczki wczytują się w skład leków. Co chwila zerkają na mnie, kłamcę i prawdopodobnie narkomana. Uśmiecham się, jakbym stał w kolejce do lunaparku. Przybieram pozy i grymasy, które w mojej wyobraźni są naturalne i stoją w opozycji do póz i grymasów narkomana, co musi sprawiać wrażenie karykaturalnej sztuczności. Współpasażerowie zdają się zaciekawieni całą sytuacją, zwłaszcza nożownik Cyryl. Czytanie ulotek leków dobiega końca, celniczki zwracają mi podręczną apteczkę i każą ponownie otworzyć plecak. Wybebeszają go kilkoma pozbawionymi miłosierdzia ruchami. Znika misterna konstrukcja rzeczy różnych, układanych według planu i porządku, tak by najmniej potrzebne umieścić najniżej.
Pociąg wraz z pasażerami zostaje uniesiony – zmiana podwozia ze względu na szerszy rozstaw szyn na Białorusi. Trwa to prawie godzinę i wiąże się z koniecznością przyswojenia różnych przerażających dźwięków i doznań, głównie szarpania. Kładę się.
Nożownik Cyryl wysiada zaraz za granicą i zostaję z rzeźnikiem Grzegorzem. Nie przyznaję się, że nie jem mięsa, bo Grzegorz jedzie do pracy. Nigdy nie przypuszczał, że będzie pracował w Rosji, brał pod uwagę Niemcy, Szwecję i Norwegię, w których lepiej płacą. Ale okazało się, że w Rosji nie trzeba się przejmować związkami zawodowymi. Najdłużej pracował siedemdziesiąt osiem dni, ciągiem, po dwanaście godzin dziennie, dwanaście euro za godzinę. Można zarobić więcej niż na Zachodzie. Tylko że jak jego kolega miał wypadek, to szybko się dowiedział, że wypadek wydarzył się w domu, nie w pracy. Ale dla Grzegorza to drobiazg. Jest serdecznym rzeźnikiem; gdy mówi o pracy, uśmiecha się całą twarzą, a oczami najbardziej. Wysiada w Smoleńsku i zostaję sam.
Moskwa. Wynająłem pokój u Antona i jego żony, którzy mieszkają przy ulicy Skakowej. Tanio i blisko dworca. Zostawiam bagaże i biegnę na plac Czerwony. Przed wyruszeniem w podróż zwinąłem tęczową flagę w cienki rulon i spakowałem do plecaka, ale w ostatniej chwili stchórzyłem. Teraz, stojąc pod cerkwią Wasyla Błogosławionego z kolorowymi kopułami, żałuję, że flaga została w Polsce. Zrobiłbym sobie z nią zdjęcie, tak jak Tilda Swinton w odpowiedzi na homofobiczną ustawę wprowadzoną przez Putina .
Osoby LGBTQIA pozbawione są tutaj prawa do szacunku, godności, wyrażania swoich uczuć w miejscach publicznych, zawierania związków partnerskich czy małżeństw, a przede wszystkim podstawowego prawa do widzialności, obecności w przestrzeni publicznej i zazwyczaj również prywatnej. Rodzicom, nauczycielom czy psychologom, którzy wspierają dziecko homoseksualne, grożą kary finansowe i ostracyzm społeczny. Od 2013 roku dozwolone są tradycyjne kontakty seksualne, natomiast za propagowanie nietradycyjnych zachowań seksualnych można zostać ukaranym grzywną do pięćdziesięciu tysięcy rubli, a jeśli sprawcą jest osoba prawna, grzywna może wynieść nawet milion rubli. Jeśli obcokrajowiec zaprezentuje społeczności rosyjskiej symbol tęczy, może zostać deportowany, a przed deportacją skazany na piętnaście dni aresztu. Niektórzy w Rosji uważają, że osoby homoseksualne nie istnieją, władza natomiast pragnie, by nie istniały, czym zezwala na dyskryminację i przemoc.
Zapada noc. Spaceruję zamarzniętymi ulicami miasta. Wpatruję się w twarze kobiet i mężczyzn i próbuję odgadnąć, kto z nich musi się ukrywać. Jutro wyjeżdżam z Moskwy, nic mnie tu nie trzyma.
Jedna z dwunastu linii metra biegnie po okręgu wokół centrum stolicy. Nazywana jest pierścieniem albo obwodem, oznaczona kolorem brązowym i cyfrą pięć. Wysiadam na stacji Komsomolskaja. Barokowy hol, a w nim kolumny korynckie, malowidła, mozaiki i płaskorzeźby. Na żółtym suficie żyrandole. Mam ochotę włożyć kapcie. Wbiegam na schody ruchome, w uniesieniu. Za chwilę spełni się marzenie: pojadę koleją transsyberyjską. Wbiegam kolejne dwa schodki. Patrzy na mnie ponury mężczyzna, poważnie patrzy, możliwe, że życzy mi śmierci. To mnie zatrzymuje. Może być agentem Służb Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej. Jestem śledzony, od kiedy przekroczyłem granicę polsko-białoruską. Stoję, a umysł podrzuca myśl, że biegłbym dalej ruchomymi schodami, gdyby nie ciężki plecak. Zmniejsza to odrobinę dyskomfort związany z wyparciem prawdy, że od ciężkiego plecaka znacznie bardziej obciążają mnie obawy o to, jak będę
postrzegany przez zupełnie nieznanych mi ludzi, których prawdopodobnie nigdy już w życiu nie zobaczę.