(1932-1936) Mając lat dwanaście Manfred zadał ojcu kilka ważkich pytań, które go trapiły. Ojciec nie wahał się z odpowiedzią:
- Musisz dokładnie wiedzieć, czego chcesz. Dotrzeć do sedna swoich pragnień, poczuć ich moc. A potem wziąć sobie to, czego zapragnąłeś.
Chłopiec spróbował i odniósł porażkę.
Mając lat trzynaście i te same wątpliwości, zagadnął matkę. Ona też odpowiedziała bez wahania:
- Musisz wiedzieć, czego chcesz, synku. Dokładnie wiedzieć, czego chcesz. A potem... czekać. Czas pokaże. Pragnienia są niebezpieczne, sprawiają ból. Lepiej uzbroić się w cierpliwość i czekać.
Manfred czekał więc.
*
Ojciec Manfreda tak bardzo bał się ciemności, że jego życie było ciągłym pościgiem za światłem dnia. Latem wstawał o czwartej i kładł się przed zmrokiem, pospiesznie, by zdążyć przed nocą. Zimy, gdy mrok dłużył się nieznośnie, wprawiały go w panikę, której nie potrafił ukryć. Cała rodzina musiała się dostosowywać do tego obłąkańczego rozkładu dnia, którego rytm dyktowała fobia. Paradoksalnie może właśnie dzięki temu Manfred i jego dwaj bracia nigdy nie bali się ciemności, nawet kiedy byli mali. Pokochali noc, bo jakimś cudem budziła w ojcu trwogę; namiętnie pragnęli wydrzeć jej ten sekret. Ojciec widział to i lękał się, że zaczną nim pogardzać, toteż stał się bardziej szorstki, częściej demonstrował swą niepewną męskość. Łajał i zrzędził. Chłopcy rośli, ojciec pochylał się i kurczył. Mówił więc coraz głośniej i coraz bardziej się bał.
Matka była kiedyś figlarną, rozchichotaną dziewczynką. Jej pogodna natura przysparzała rodzinie wielu zmartwień. Nim skończyła szesnaście lat, stała się sławna na niektórych odcinkach Mile End Road. Opowiadano, jak zagrała na nosie najbardziej poważanemu rabinowi w Londynie, gdy przyłapał ją na niewybaczalnym występku palenia papierosów w szabas. Wydając ją za mąż rodzice mieli nadzieję, że małżeństwo nieco ją przytemperuje, bo też czas był najwyższy. Jak się okazało, mieli rację. Poza tym, że kategorycznie odmówiła przywdziania ślubnej peruki i jeszcze parokrotnie sprzeciwiała się mężowi w różnych drobnych sprawach, buntowniczy diablik najwyraźniej ją opuścił. Zastąpiła go próżność tak ortodoksyjna i niewzruszona, że niemal rabiniczna.
Każdy zaoszczędzony grosz przeznaczała na poprawę wyglądu, poświęcała masę czasu garderobie, wspinając się na szczyty pomysłowości. Gardziła mężczyznami, nie lubiła Żydów i otwarcie wyśmiewała brodatych młodych chasydów w pejsach zwisających spod wytłuszczonych kapeluszy. Swe odstępstwo od norm, bolesny dopust dla męża, traktowała jako powód do dumy, wyróżniało ją bowiem spośród innych. Uważała się za Angielkę, o swoim żydostwie pamiętała tylko w rzadkich chwilach wzruszenia albo gdy ją obraził jakiś bezczelny goj. Naśladowała amerykańską modę i podziwiała chrześcijanki, których kobiecość rozkwitała znacznie pełniej. Nie musiały wkładać idiotycznych peruk ani wstydzić się swojej płci jak Żydówki. Były dumne z tego, że są kobietami, i – co miało dla niej zasadnicze znaczenie – hojnie za to nagradzane.
Nosiła woalki, które chwytały blade światło. Zarówno ona, jak i jej synowie poddani byli woli pana domu, ale to matka trzymała ster. Jej chrapliwy głos działał pobudzająco, komentował i tylko udawał podległość. Manfred obserwował, jak ten obcy ptak krząta się lub odpoczywa pośród swej rodziny. Z cieniem wstydu przyglądał się małżeństwu rodziców. Był świadkiem drobnych rebelii i kompromisów.
Któregoś dnia poszli wszyscy na spacer do parku, żeby w miarę możliwości zażyć nieco słońca. Na trawniku leżała para rozebranych młodych ludzi. Kobieta miała na sobie błękitny kostium kąpielowy (ojciec Manfreda dostrzegł to z odległości stu jardów i nie krył oburzenia). Jasnowłosy mężczyzna był w samych spodenkach; leżał na brzuchu, a kobieta smarowała mu olejkiem gładkie jasne plecy. Matka zmierzyła smutnym wzrokiem przystojną parę. Ojciec zrzędził pod nosem, zły i onieśmielony. Kiedy mijali tamtych, odwrócił twarz od żony. Nagle młody człowiek roześmiał się głośno. Był to zdrowy, rześki śmiech, który Manfreda na równi przestraszył i oczarował. Twarz ojca skurczyła się konwulsyjnie. Matka spuściła głowę i delikatnie, współczująco ujęła go za rękę.
Matka nie była piękna i Manfred wiedział, że to ją boli. Tęskniła za urodą rozdawaną przez Stwórcę w sposób tak arbitralny. Idąc z nią ulicą, chłopiec czuł, jak rani ją obojętność przechodzących mężczyzn. Miał nieodparte wrażenie, iż w jakiś sposób wini za to męża. Manfred i jego bracia pieczołowicie udawali, że wierzą w jej urodę. Ona zaś nazywała ich swoimi małymi mężczyznami i oczekiwała, że będą składać jej hołdy, do jakich dorośli nie byli skorzy.
Zdarzały się jednak chwile, kiedy naprawdę można było podziwiać jej wygląd. Ilekroć ojciec był poza domem, zwlekała z zapaleniem lamp, póki nie ściemniło się zupełnie. Siadała wtedy przy oknie, w gasnącym świetle manipulując igłami, szpilkami i dziecięcymi ubrankami, jej twarz zanurzała się w półmroku, rysy miękły i chłopiec nagle odkrywał, że jest piękna. Czuł się dziwnie podniośle, obserwując niewyraźne postacie matki i braci, wyróżniające się z tła tylko gestami i głośnym dziecięcym oddechem. Nikt się nie odzywał, wszyscy zgodnie milczeli, snując własne marzenia.
Świat poza domem wydawał mu się bajką: gra w kostki z brzydkimi dziewczynkami z sąsiedztwa; gromkie „Alleluja” dolatujące z kościołów w dni chrześcijańskich szabasów (goje bardzo hałaśliwie wyznawali swoją wiarę); pan Adler i stadko jego bladych córek. Manfred kochał się w nich na zabój, starał się je uwodzić ciasteczkami i śmiechem.
Kiedy tylko mógł, wymykał się z Whitechapel w dalsze rejony miasta. Na bogatszych ulicach obserwował witające się zdawkowymi pocałunkami eleganckie żony przemysłowców. Przyglądał się ojcom-gojom i synom-gojom. Czuł się tam nędzarzem, lecz poza tym szczęśliwcem. To że mógł istnieć taki świat, samo w sobie było cudem, szczęśliwym zrządzeniem losu. Manfred miał wrażenie, iż sam jest częścią Boga.
On i jego bracia pobierali nauki w brudnym chederze przy Fashion Street. Przez długie nudne lata wkuwali Talmud pod okiem starców mamroczących modlitwy, których nie rozumieli. Później dwaj starsi poszli do żydowskiej szkoły publicznej, któregoś wszakże wieczoru matka i ojciec straszliwie się pokłócili, skutkiem czego chłopców przeniesiono do gojowskiego przybytku edukacji w pobliżu Hanbury Street. Posłano tam i Manfreda, kiedy podrósł. On i jego bracia byli jedynymi Żydami w szkole.
Bracia Manfreda bardzo się zmienili. Zmężnieli i nabrali śmiałości, pełnymi garściami czerpali nieznane dotąd przyjemności chrześcijańskiego modelu wychowania. Bez mrugnięcia stawiali czoło tym, którzy natrząsali się z ich żydostwa. Wkrótce sami stali się tak agresywni, że inni chłopcy przestali się ich czepiać. Odważnie brali udział w najdzikszych awanturach gojowskiego dzieciństwa. Bili się, łgali, oszukiwali i wspinali na drzewa lepiej niż ktokolwiek inny. Niechęć kolegów wkrótce przeistoczyła się w podziw.
Na tej aprobacie skorzystał Manfred, któremu utorowali drogę. Czasem tylko starsi chłopcy prześladowali go pogróżkami i piosenkami:
Rzekł Pan: żydków nie lubię,
Niech mają nosy długie
I jeszcze z woli Jehowy
Pysk kwadratowy.
Mówili do niego: „Te, żydek”, czasem zarobił sójkę lub kopniaka. Jego bracia nie interweniowali. Za dużo wysiłku kosztowało ich zdobycie pozycji w gojowskim świecie, aby mieli ją narażać dla obrony Manfreda. Zwykle jednak chłopiec traktowany był nieźle, a czasem nawet lubiany. Chętnie robiono mu dowcipy, bo był mały i głupi – i z tego też powodu reszta chłopaków przeważnie zostawiała go w spokoju.
Zapamiętał z tamtych lat namiętne dyskusje o kowbojach i piłce nożnej; budynki o wysokich fasadach mierzące go niewzruszonym spojrzeniem surowych okien; baldachim rozłożystego dębu nad żeliwnym ogrodzeniem; sny o kobiecych piersiach. Sława była w zasięgu ręki: Billy Kozioł zyskał ją dzięki swoim Niesamowitym Piętnastosekundowym Ogłuszającym Pierdnięciom – zweryfikowanym ze stoperem w ręku przez niezależnych obserwatorów. Śmierdziel Watson był sławny, ponieważ jego ojciec siedział w więzieniu za włamanie (później wyszło na jaw, ku wiecznej hańbie Śmierdziela, że to nie było włamanie, tylko drobne oszustwo). J.J. Russell słynął po prostu tym, że był najwyższym chłopcem w szkole, a ponadto mówiono, że przeżył bójkę z wychowankiem poprawczaka przy Bethnal Green.
Do szkoły uczęszczało kilkuset smarkaczy o zakutych łbach, w których z trudem można by się doszukać rozumu, wypełnionych za to chwiejnym i nie ugruntowanym jeszcze męskim ego. Bystry, umiejący płynnie czytać i zdrowy psychicznie Manfred był tu względnie cennym nabytkiem, a jego przyszłość rysowała się dość jasno. Matka miała poczucie, że jej pogarda dla żydowskiego szkolnictwa okazała się słuszna, i triumfowała nad mężem.
Szkołę zapamiętał jako niezliczony ciąg dni rozświetlonych nieskalanym blaskiem. Jako precyzyjnie zorganizowany teatr, w którym grał jedną z ról. Nagrodą miały być owoce zebrane na starość. Chłopcu wydawało się, że świat został upieczony na kształt tortu i ilekroć zgłodnieje, będzie mógł sobie odkroić kawałek.
Urodził się w karłowatym miesiącu lutym. Jeden z braci wmawiał mu, że zwiastuje to szaleństwo i gwałtowną śmierć. Drugi twierdził, że tak naprawdę Manfred jest znajdą, gojem, jednym z pary bliźniaków znalezionych w Durbanie, a rodzice dostają dwa szylingi tygodniowo za chowanie go do szesnastego roku życia. Ale kiedy Manfred usłyszał od nich, co mężczyźni robią z kobietami, w ogóle przestał im wierzyć.
Ponieważ ojciec nie zarabiał pieniędzy, które zdaniem Manfreda powinien zarabiać, dom zaczynał podupadać. Stare meble, spadek po poprzednich, roztropniejszych pokoleniach, znikały z różnych kątów. Rzadko zastępowały je nowe, a jeżeli – to tanie i toporne. Wkrótce w domu zapanowała schizofreniczna atmosfera. Pozostałości świetniejszych czasów walczyły o supremację z intruzami. Magiczne ciemne lśnienie mahoniu i dębu pierzchało pod naporem wulgarnego połysku nowoczesnych oklein.
Ojciec kompletnie nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu się nie powiodło. Czuł się tym osobiście urażony. Dla Manfreda było jasne, że gdy ojciec patrzy w lustro, widzi w nim kogoś zupełnie innego niż w rzeczywistości. Lustro opowiadało mu fantastyczne baśnie o dostatku i szacunku; tymczasem rzeczywistość odbiegała coraz dalej od tego, o czym mówiło lustro, a ojciec słabł i wpadał w coraz większą depresję. Bar micwa Manfreda była żałośnie nędzna. Inni ojcowie kręcili nosami zażenowani. Inni synowie patrzyli na niego z pogardą. W prezencie otrzymał parę tanich gratów z wyprzedaży: kałamarz, używane komentarze do Tory, dwa zestawy modlitewników, kilka drobnych monet i banknot jednofuntowy.
Ojciec zaczął snuć plany powrotu do Berlina. Jego bracia nadal tam mieszkali i obu powodziło się w interesach. Popełnił błąd sądząc, że Anglia będzie dlań Ziemią Obiecaną. Przeżył tu prawie czterdzieści lat i nic nie zyskał. W tym martwym kraju nie było miejsca dla Żydów. Wciąż miał niemieckie obywatelstwo. Hitler nie utrzyma się długo u władzy. Będą mogli wszyscy wrócić do Niemiec. Tam będzie im znacznie lepiej. Matka zbywała te rojenia pogardliwym machnięciem ręki. Przy tobie, warczała, będziemy równie biedni w Niemczech jak gdzie indziej.
Matka z ponurą miną dokonywała cudów, żeby związać koniec z końcem. Ilekroć brakowało pieniędzy, na jej twarzy tygodniami gościła gradowa chmura. Rozpaczała, że nie ma córki. Kiedy mąż przynosił jej nędzną wypłatę, brała pieniądze z jawną wzgardą. Prowadziła dom nieudolnie i niechętnie, mimo to z kuchni dolatywały czasem denerwująco smakowite zapachy: smażonej ryby, gotowanego kurczęcia, pieczeni, siekanej wątróbki. Przez okrągły rok jedli macę, ale nikt poza matką nie czuł się ubogi. Gdy jednak dieta stawała się skąpa, matka piekliła się o byle co, a ojciec się garbił pod ciężarem wstydu.
Przed dotkliwą świadomością własnego nieudacznictwa chroniły go porażki innych. Kilka lat musiało minąć, nim Manfred zauważył, że ojciec zawsze znajduje pretekst, by zerwać znajomość z każdym, komu zaczynało się dobrze powodzić. Kiedy chłopiec w końcu przejrzał tę taktykę, czuł bolesny wstyd za każdym razem, gdy ojciec skreślał kolejnego przyjaciela, który zdradził go odnosząc sukces. Wymówki, jakimi się posługiwał – rzekome występki lub upadek moralny – napełniały Manfreda odrazą. Zaczął gardzić człowiekiem, który go spłodził.
Lubił jednak wielu jego znajomych i często ich widywał. Ojciec był mimo wszystko gościnny, toteż jego „totumfaccy”, jak nazywała ich żona, godzinami u nich przesiadywali. Manfred upodobał sobie dwóch Tomaszów, najbliższych przyjaciół ojca – Tomasza Hulakę i Tomasza Pyskacza. Przybyli z Niemiec, jak ojciec, obaj byli chudzi i gadatliwi o złośliwym poczuciu humoru. Bawiąc u nich z wizytą, serdecznie tolerowali towarzystwo chłopców, gospodyni wszakże ich przerażała – widzieli w niej niepoprawną bezbożnicę. Zawsze nerwowo oglądali się na drzwi, w których mogła się pojawić wysoka kobieta będąca zaprzeczeniem wszelkich cnót prawej małżonki. Pewnego razu, rozzłoszczony jakąś niedawną utarczką, ojciec Manfreda dał się ponieść goryczy i zaczął odsądzać żonę od czci i wiary.
- Skaranie boskie z tą babą – mruczał. – Dałem się nabrać, niech mi Bóg wybaczy. Robiła wszystko, żeby złapać męża. Cichy ślub, a potem głośny wstyd. A teraz, człeku, cierp!
Zapalał się coraz bardziej, na twarz wystąpiły mu rumieńce. Opowiadał o swych małżeńskich krzywdach, nocnych kłótniach, eksmisjach do drugiego pokoju, gdzie odtrącony sypiał na kanapie. Tomasz Hulaka mrugnął do Manfreda, Tomasz Pyskacz natomiast przybrał ton cenzora. Dzieci nie powinny słuchać takich rzeczy. Cóż, dodał, takie czasy. Wojna sprowadziła kobiety na złą drogę.
Nagle zapadła cisza. Trzej mężczyźni i trzej chłopcy obejrzeli się jak na komendę. W drzwiach stała matka, ubrudzoną węglem dłonią plamiąc biel framugi. Bez słowa podeszła do męża, który otworzył usta, jakby chciał się wytłumaczyć, i z całej siły uderzyła go w twarz, zostawiając na niej czarny ślad. Potem obróciła się na pięcie i wyszła, wciąż w kompletnej ciszy. Ojciec zatrząsł się i ukrył twarz w dłoniach.
Obaj Tomasze byli bardziej zawstydzeni tym zdarzeniem niż ojciec Manfreda. Ale ich wstyd palił również jego. Chociaż pozostali przyjaciółmi, ani jeden, ani drugi nigdy się już u nich nie pokazał. Manfred czuł, że w ich oczach ojciec przestał być mężczyzną, przestał być Żydem. Matka też miała tę świadomość. ###* Jej dominacja nad mężem zwiększała się w miarę, jak synowie dorastali. Podkopana pozycja ojca rodziny szybko legła w gruzach, a kilka wątłych prób uratowania resztek autorytetu spełzło na niczym. Żona nie znosiła żadnego sprzeciwu. Staruszek mógł się zżymać – już nikt go nie słuchał. Jego bezsilność nie była dla Manfreda zaskoczeniem. Wiedział, że ma ona źródło w jakiejś starej ranie, jakiejś zastarzałej waśni między rodzicami. Ze słów padających w rozmaitych sprzeczkach wywnioskował, iż w początkowym okresie małżeństwa ojciec starał się podporządkować sobie żonę i najwyraźniej użył wobec niej przemocy. Był to błąd, o którym nigdy nie pozwoliła mu zapomnieć. Teraz Manfred już rozumiał znaczenie
zawoalowanych aluzji i pretensji, których jako dziecko nie potrafił pojąć. Wstyd mu było za nich oboje. ###* Pewnego wieczoru ojciec wrócił do domy poturbowany, brocząc krwią z rozbitego nosa i wielkiej rany na głowie. Był potwornie blady, a ręce trzęsły mu się tak, że nie umiał utrzymać kubka z brandy, którą podała mu żona. Przybiegł sąsiad, pan Adler, blady i przerażony. Ojciec zakazał im wzywać lekarza, ale kiedy nazajutrz rano zaczął pluć krwią, odwieźli go do szpitala.
W owym czasie takie incydenty były częste. Ojciec został pobity, bo był Żydem. Manfred uznał, że to istna głupota. Czemu uparł się być akurat Żydem? Chłopiec bał się o siebie. Przez głupotę ojca on także był Żydem. Nie chciał zostać pobity. Nie chciał być Żydem.
Od tamtej pory ojciec zaczął umierać. Nie odniósł poważniejszych obrażeń, nie był też chory. Po prostu uciekało zeń życie. Wieści o losie Żydów w Niemczech powaliły go jak ciosy. W miarę jak Hitler rósł w potęgę i głosił coraz większą nienawiść, znajomi stawali się coraz bardziej lękliwi i smutni. Chronili się w domach, krzepili ciepłem rodzinnych uczuć. Ojciec Manfreda nie miał takiej pociechy. Chłopcu było go prawie żal.
Zmarł przed Jom Kipur i leżał przez pięć dni w pokoju, w którym zaciągnięto zasłony. Synowie zmarłego chyłkiem przemykali się po domu, unikając siebie nawzajem, przytłoczeni podświadomym poczuciem winy. Na pogrzebie stary, nikomu nieznany mówca wywodził, że ojciec żyje poprzez synów. Manfred nie patrzył na braci, którzy stali obok niego nad zamkniętym w trumnie ciałem. Czuł wyraźnie, że powinien zachowywać się odpowiednio, ale nie bardzo wiedział jak. Pamiętał dzień, w którym pan Adler chował swoją żonę. Wdowiec szlochał w głos, padłszy na kolana. Inni żałobnicy byli wyraźnie zgorszeni tak ostentacyjnym bólem. Tylko Manfred miał poczucie, że to jedyna sensowna reakcja na śmierć – całkowite poddanie się rozpaczy. Nie był w stanie wykrzesać jej z siebie dla ojca.