Miałem trzy, może cztery lata. Leżałem w łóżku w mieszkaniu rodziców na Innsbruckerstrasse. Była noc, zawsze była noc – mnóstwo moich wspomnień dotyczy nocy. Moja niania, czyli Kinderfräulein, przygotowywała się do wyjścia i była półnaga. Siedziała w halce przed lustrem. W moim pokoju nad lustrem była lampa. Niania się malowała i wyglądała prześlicznie. To wtedy po raz pierwszy widziałem półnagą kobietę przed lustrem i zapamiętałem ten obraz.
Moi rodzice często wychodzili wieczorami na przyjęcia i do nocnych klubów. Mama zawsze zaglądała do mnie, powiedzieć mi dobranoc. Pamiętam, że kiedy dotykałem jej nagich ramion – często miała na sobie suknię koktajlową albo wieczorową – czułem rosnącą ekscytację. Ale wtedy uważałem, że mama jest przepiękną kobietą i najbardziej godną pożądania osobą na świecie.
Przy moim łóżku stała mała lampka, rzucająca miękkie światło. Czasami mama zachodziła do mnie przed włożeniem sukni. Miała na sobie perły, halkę, a pod nią stanik. Halka była jedwabna, w kolorze cielistym. Zawsze miała taką właśnie barwę, nigdy nie była czarna. Mama wchodziła i siadała przy moim łóżku. Ładnie pachniała. Używała niezmiennie Chanel nr 5. Pamiętam, jak obejmowałem ją ramionami i czułem jej skórę.
Była dość postawna. Miała wielkie piersi i krągłe ramiona, i była już niezbyt młoda, ponieważ urodziła mnie dość późno, i to też mnie podniecało. Uwielbiałem moją mamę, kochałem ją bezgranicznie.
Mawiała, że jestem podrzutkiem, że wcale nie jestem ich dzieckiem. Że znaleźli mnie na schodach dla służby, zawiniętego w kawałek tkaniny z wyszytą siedmiopałkową koroną i jakimiś arystokratycznymi inicjałami.
Pamiętam poranki, kiedy wstawałem wcześniej, by wykonać zlecenie – zachodziłem na kawę do małej kawiarenki na rogu. W Paryżu są miliony narożnych kafejek. Powiedzmy, że jest siódma rano i jest lato, a czysta woda płynie w rynsztoku. Francuzi wykładają te śmieszne kawałki dywanów, które robią małe zapory, by pokierować wodą – ta piękna rzeka płynie rynsztokiem i ulicą. Wszystko jest czyste, wszystko pachnie pięknie świeżością, słońce wychodzi – światło jest przecudowne – a ja stoję przy barze i piję kawę. Wchodzą poranni pracownicy i proszą o un petit blanc, czyli małą czarną i piją pierwszy kieliszek białego wina i kolejną petit blanc, zanim ruszą do pracy. To są robotnicy z niebieskimi kołnierzami. Wszyscy mieszają się ze sobą. Robotnicy z niebieskimi kołnierzami mieszają się z ludźmi idącymi do biura, z dziewczętami.
Przepełnia mnie radość, jakbym był we francuskim filmie. Nigdy nie chciałem być w filmie angielskim.
Ponieważ jestem fotografem, potrzebne mi było oglądanie tego życia. Byłem w świecie, który uwielbiałem. Uwielbiałem hałas ruchu ulicznego, nawet widok samochodów, nawet autobusy – autobusy miały z tyłu pomost. Zapach gitanów. Każdy najmniejsza drobinka paryskiego życia była dla mnie radością. Uczyłem się mody od Francuzów – jak oni się z nią rodzą, jak się ubierają.
Jak już wcześniej wspomniałem, zawsze bardzo mnie interesowała prostytucja, odkąd jako siedmiolatek zobaczyłem Ognistą Ernę. W kupowaniu kobiety jest coś, co mnie podnieca. Jak afrodyzjak działa na mnie to sprowadzenie kobiety do rangi zwyczajnego towaru – w środku dnia można się przechadzać ulicą, na której prezentuje się dwieście czy trzysta prostytutek, z czego sto pięćdziesiąt jest zdecydowanie godnych pożądania, a dookoła toczy się codzienne życie.
St.-Denis to ulica kurew i hotelików. Każde drzwi, każda kawiarnia, każdy mały bar jest pełen kurew. Ulica jest bardzo, bardzo długa, a kurwy i hotele są po obu jej stronach. Nie przypomina to dzielnicy czerwonych latarni – tu trwa normalne życie. Ludzie mieszkają w małych budynkach mieszkalnych, nie wszystkie to hotele. Jakaś kobieta idzie na zakupy z dzieckiem, mija setki kurew – tak to się właśnie dzieje i nikt się tym nie przejmuje. Mieszanka normalnego, codziennego życia i grzechu.
Kurwy ubierają się nadzwyczajnie. Nawet one mają wrodzone poczucie stylu, widać go w strojach, które wkładają, by przyciągnąć klientów – w pewien sposób przez swoje ubranie pokazują, jaka jest ich specjalność.
Doskonale pamiętam jedną, która rzuciła mnie na kolana, bo była ubrana w białą suknię ślubną z welonem. Wiele zakłada kozaki – naprawdę wysokie kozaki, jak buty wojskowe – ma pejcz i łańcuchy na szyi i na ramionach. Niektóre z kolei ubierają się bardzo elegancko. Mnóstwo jest starych kurew, które robią bardzo dobry biznes – kobiet pięćdziesięcioletnich, wyglądających na mocno zużyte. One też nieźle zarabiają. Wielu mężczyzn woli skorzystać z takich kobiet, ponieważ przypominają im żony albo matki, czy coś w tym rodzaju. Czasami i ja szedłem z jedną czy dwiema kobietami, ponieważ to mnie bardzo interesowało. Widziałem wnętrza ich pokoi, niebywale biednych, koślawych i maleńkich, ze śmiesznymi starymi kapami w kwiaty.
Nie było burdeli. Tylko hotele. Klient wybierał towar i płacił za pokój. Dziewczyna brała ręcznik od konsjerżki, która kasowała pieniądze za pokój. W tamtych czasach wszystko kosztowało bardzo mało. Nie wiem, jaka cena jest teraz – nie bywam.
Chociaż dookoła są policjanci, bardziej pilnują bezpieczeństwa dziewczyn niż klientów. Nie wolno robić zdjęć – nie mówią „Nie rób zdjęć”, ale pamiętam, że kiedyś próbowałem i dowiedziałem się, że dostanę w bęcki, szybko więc spakowałem aparat. Lepiej było wpaść w ręce gliniarzy niż dziewczyn, które na pewno by mnie stłukły, gdybym upierał się przy swoim. To dlatego, że wiele z tych dziewczyn pochodziło z prowincji i nie chciały, żeby ich rodziny wiedziały, czym one się zajmują.
Kiedy mieliśmy gości z zagranicy, zwykle zabieraliśmy ich na kolację, po czym wsadzaliśmy do samochodu i pokazywaliśmy im widoki Paryża. June uważa, że to nadzwyczajne, że nigdy jej nie wyznałem, jak często chodziłem tam sam. To jest świat, który mnie wciągał bez pamięci. Te przechadzki były więc bardzo częste, ale bardzo osobiste.
Manekiny sklepowe
Moje zainteresowanie manekinami sklepowymi, lalkami i tym podobnym zrodziło się w 1968 roku, kiedy angielski „Vogue” opublikował pierwszą serię moich zdjęć z manekinami. Przedstawiały moją ulubioną modelkę, Willie Van Rooy, zestawioną z manekinem sklepowym ubranym tak jak ona. W parze tworzyły coś w rodzaju Doppelgänger.
Użycie tych manekinów pozwoliło mi na zorganizowanie raczej śmiałego tableaux dla francuskiego „Vogue’a”. Z żywymi modelkami byłoby to zbyt ryzykowne.
Paryż, 1978
Stoję na moście Aleksandra III. Jest piąta po południu, ciemno choć oko wykol, mroźno, zacinający deszcz. Czas kolekcji couture. Tak to wygląda niezmiennie przez ostatnie dwadzieścia cztery lata: fotografuję te cieniuteńkie sukienki w tej straszliwej porze roku. Wiem, że zawsze mogę iść do studia, ale kiedy stoję w obliczu tła z białego papieru, zacinam się całkowicie i nie wiem, co robić. To nie jest śmieszne. Tym razem zdecydowałem, że zrobię fotki dla francuskiego „Vogue’a” na sklepowych manekinach. W taką pogodę nie mogę chyba zabrać na dwór żywych dziewczyn. Ani nie zmuszę ich, żeby stały na balustradzie mostu, nie w tej wichurze. Stłoczeni w ciężarówce czekamy, aż wichura zelżeje.
Zaczynamy ubierać manekiny. To robota dla specjalisty. Mam dziewczynę czarodziejkę z „Au Printemps”, która z pomocą kartonu i zgniecionych gazet ustawi te manekiny w najcudowniejszych realistycznych pozycjach. Moja część zabawy to zmusić je, by wyglądały jak najbardziej realnie.
Zabawa manekinami jest fascynująca. Każdy ma inną osobowość. Często nadaję im imiona. Jeden jest naprawdę sexy, ma uległe spojrzenie. Nadaję mu imię Georgette. Zawsze wychodzi wspaniale na zdjęciach. Inną nazywam Le Con, co znaczy idiotka. Jakkolwiek ją ustawię, spojrzenie ma tępe. Nie mogę zrobić nic, by ją ożywić. Postanawiam z niej zrezygnować. Na szczęście mogę wybierać z pięciu innych piękności schowanych w ciężarówce. Mam też do wyboru dziesięć par różnych nóg, ramion i rąk.