Ludzie mówią, że przychodzą zawsze o świcie, bo zorza przypomina im łuny pożarów. Miał nadzieję, że upili się na jednej z niezliczonych uczt swego pana.
Czarny Książę skinął na swoich, aby stanęli przy murze, lecz cóż to było? Zaledwie kilka warstw kamieni poukładanych byle jak. Chaty też nie dawały schronienia. Niedźwiedź parskał i stękał. Po chwili z mroku wyłonili się jeźdźcy. Było ich co najmniej dziesięciu; na piersiach nosili nowy herb Ombry: bazyliszka na czerwonym tle. Byli zaskoczeni widokiem mężczyzn. Spodziewali się zastać w wiosce płaczące kobiety, wrzeszczące bachory, ale nie mężczyzn, i to w dodatku uzbrojonych. Zdumieni wstrzymali konie.
Tak, byli pijani. To dobrze, nie będą tacy sprawni.
Ich wahanie nie trwało jednak długo. Szybko się zorientowali, że są lepiej uzbrojeni od tych obdartusów. W dodatku mieli konie.
Głupcy! Umrą, nim zdążą zrozumieć, że dobre uzbrojenie to nie wszystko.
– Sójko! – powiedział Drab do Mo ochrypłym szeptem. – Musimy zabić wszystkich. Mam nadzieję, że twoje dobre serce wie o tym. Jeśli choć jeden z nich wróci do Ombry, jutro cała wieś stanie w płomieniach.
Mo w milczeniu skinął głową. Tak jakby nie wiedział!
Konie zarżały donośnie, kiedy jeźdźcy dźgnęli je ostrogami i ruszyli ku zbójcom. Mo ogarnęło takie samo uczucie jak wtedy na Żmijowej Górze, kiedy zabił Bastę. Uczynił to z zimną krwią. Tak zimną jak szron pod stopami. Nie czuł strachu, tylko lęk przed samym sobą. A potem usłyszał krzyki. Jęki. Zobaczył krew. Czuł bicie własnego serca, o wiele za szybkie i za głośne. Kłuć, dźgać, wyciągać miecz z ciała innego człowieka, widzieć cudzą krew na własnym ubraniu, twarze wykrzywione nienawiścią (a może strachem). Na szczęście pod hełmami żołnierzy trudno było dostrzec twarze. Byli tacy młodzi! Poharatane członki, poharatane ciała. Uważaj, za tobą! Zabij! Szybko! Żaden nie może ujść z życiem!
Sójka.
Jeden z żołnierzy wyszeptał to imię, nim Mo przebił go mieczem. Może w ostatniej chwili zdążył jeszcze pomyśleć o srebrze, jakie otrzymałby na zamku w Ombrze za jego zwłoki, więcej srebra, niż żołnierz zdoła zrabować przez całe życie. Mo wyciągnął miecz z jego piersi. Byli bez pancerzy. Po co pancerze przeciwko kobietom i dzieciom? Jaki chłód ogarniał człowieka od zabijania, choć skóra paliła, a krew pulsowała w żyłach jak w gorączce.
Tak, zabili wszystkich. W chatach panowała przeraźliwa cisza, kiedy zrzucali trupy w przepaść. Wśród nich były ciała ich dwóch towarzyszy, których kości zmieszają się z kośćmi wroga. Nie było czasu na pochówek.
Czarny Książę miał paskudną ranę na ramieniu. Mo obandażował je, jak umiał, podczas gdy niedźwiedź siedział zmartwiony obok. Z jednej z chat wybiegło dziecko, ta sama dziewczynka, która przedtem podwinęła mu rękaw. Z daleka wyglądała rzeczywiście jak Meggie. Meggie, Resa – miał nadzieję, że po powrocie zastanie je śpiące. Inaczej jak by wytłumaczył tę krew? Tyle krwi.
„Kiedyś w końcu noc okryje kirem także dni, Mortimerze” – pomyślał. Krwawe noce, radosne dni. Cudowne dni, kiedy Meggie pokazywała mu to wszystko, o czym na Zamku Żmijogłowego mogła mu tylko opowiadać. Nimfy o skórze pokrytej łuskami, mieszkające w stawach pod wodą, po której powierzchni pływały najpiękniejsze kwiaty, ślady stóp olbrzymów, którzy dawno stąd odeszli, kwiaty śpiewające, kiedy się ich dotknęło, drzewa sięgające niemal nieba, mszanki ukazujące się między korzeniami, jakby dopiero co wylęgły się z kory... Spokojne dni. Krwawe noce.
Zabrali konie, a ślady walki zatarli, jak się dało. W słowach podziękowania, jakimi pożegnały ich kobiety, wyczuwało się lęk. Zobaczyły na własne oczy, że ich dobroczyńcy potrafią tak samo sprawnie zabijać jak ich prześladowcy.
Drab powrócił z końmi i większością ludzi do obozu. Prawie codziennie zmieniali miejsce noclegu. Teraz rozbili obóz w mrocznym wąwozie, tak mrocznym, że nawet za dnia było tam prawie tak samo ciemno jak w nocy. Poślą po Roksanę, żeby opatrzyła rannych. A Mo wróci tam, gdzie spały Resa i Meggie, do opuszczonej zagrody, którą wynalazł im Czarny Książę, bo Resa nie chciała nocować w obozach zbójców, a i Meggie po tylu tygodniach spędzonych pod gołym niebem pragnęła mieć namiastkę domu.
Czarny Książę towarzyszył mu, jak to miał w zwyczaju.
– Jasne – zakpił Drab, kiedy się rozstawali. – Sójka nie rusza się nigdzie bez świty! Mo, któremu serce wciąż jeszcze kołatało w piersi po tej strasznej rzezi, miał ochotę zwalić Draba z konia, ale książę powstrzymał go.
Wracali piechotą. Dla ich zmęczonych nóg była to tortura, ale w ten sposób trudniej będzie znaleźć ich ślady, niż gdyby jechali konno. A zagroda musiała pozostać bezpieczna. Było tam wszystko, co Mo kochał.
Dom i na wpół zrujnowane stajnie za każdym razem pojawiały się tak znienacka, jakby je ktoś zgubił pośród drzew. Po polach, które niegdyś żywiły mieszkańców zagrody, nie pozostał nawet ślad. Dawno też zniknęła droga, która kiedyś musiała prowadzić do najbliższej wsi. Las wszystko pochłonął. Tutaj nie nazywano go Nieprzebytym Lasem, które to miano nosił na południu. Miał tu tyle nazw, ile wiosek się w nim mieściło: Las Wróżek, Ciemny Las, Las Mszanek. A ten kawałek, gdzie mieściła się zagroda Sójki, jeśli wierzyć Siłaczowi, nazywał się Skowrończym Lasem. Meggie śmiała się z tego.
„Skowrończy Las? Bzdura. Siłacz wszystko nazywa ptasimi imionami! – mówiła. – U niego nawet wróżki noszą ptasie imiona, chociaż każdy wie, że one nie cierpią ptaków. Baptysta mówi, że on nosi nazwę Świetlisty Las. To o wiele lepiej do niego pasuje. Czy widziałeś gdziekolwiek tyle robaczków świętojańskich i ognistych elfów, nie mówiąc już o tych rojach świecących żuczków w koronach drzew...?”.
Niezależnie od tego, jak się las nazywał, Mo za każdym razem odczuwał pośród jego drzew błogosławiony spokój i przypominał sobie, że także to, a nie tylko żołnierze Szczapy, stanowi część Atramentowego Świata. Pierwsze promienie słońca przedarły się między konarami, rzucając złote cętki na pobliskie drzewa, a wróżki jak szalone wirowały w zimnym jesiennym słońcu. Wkręcały się niedźwiedziowi w łeb, aż musiał się od nich opędzać, a Czarny Książę złapał jedną z nich i z uśmiechem przytknął ją sobie do ucha, jakby rozumiał jej swarliwy język. „Czy w moim świecie było tak samo?” – myślał Mo.
Dlaczego nie mógł sobie przypomnieć? Czy tam życie również składało się z oszałamiających kontrastów – mroku i światła, okrucieństwa i piękna, tak oszałamiającego piękna, że czuł się jak pijany?
Czarny Książę kazał swoim ludziom dzień i noc strzec zagrody. Dzisiaj straż trzymał między innymi Gekon. Kiedy ukazali się zza drzew, Gekon z ponurą miną wyszedł z walącej się stajni. Był to ruchliwy, niewysoki człowieczek z wyłupiastymi oczami, i stąd wzięło się jego przezwisko. Na ramieniu siedziała mu jedna z jego oswojonych wron. Książę używał ich czasem jako posłańców, ale zwykle kradły dla Gekona jedzenie na straganach. Mo za każdym razem nie mógł wyjść ze zdziwienia, jaką to zdobycz potrafią przynieść w dziobach.
Gekon zbladł na widok ich zakrwawionych ubrań. Wyglądało jednak na to, że cienie Atramentowego Świata i tej nocy nie dosięgły samotnej zagrody w lesie.
Mo skierował się do studni. Słaniał się na nogach i Czarny Książę podtrzymał go pod ramię, choć sam ze zmęczenia ledwie powłóczył nogami.
– O mały włos – powiedział cicho, jakby jego słowa mogły spłoszyć spokój niby senną marę. – Jeśli nie będziemy ostrożniejsi, w następnej wiosce żołnierze już będą na nas czekać. Za cenę, jaką Żmija wyznaczył za twoją głowę, można by kupić całą Ombrę. Własnym ludziom już nie dowierzam, a w okolicznych wioskach rozpoznają cię nawet dzieci. Może powinieneś przez jakiś czas pozostać tu w ukryciu?
Mo odpędził wróżki, których chmary unosiły się nad studnią, i spuścił do środka drewniane wiadro.
– Bzdura. Ciebie też rozpoznają.
Woda w głębinie błyszczała srebrzyście, jakby to księżyc ukrył się w niej przed porankiem. „Przypomina studnię przed chatą czarownika Merlina – myślał Mo, opłukując twarz zimną wodą i przemywając ranę poniżej łokcia, którą zadał mu miecz któregoś z żołnierzy. – Brakuje tylko chatki na kurzej nóżce...”.
– Dlaczego się uśmiechasz? – spytał Czarny Książę, opierając się o cembrowinę. Niedźwiedź, pomrukując, rył nosem w wilgotnej ziemi.
– Przypomniała mi się pewna historia, którą dawno temu czytałem – odparł Mo, podsuwając niedźwiedziowi wiadro pełne wody. – Kiedyś ci ją opowiem. To bardzo piękna historia, chociaż źle się kończy.
Czarny Książę potrząsnął głową.
– Jeśli się źle kończy, to nie chcę, żebyś mi ją opowiadał – oświadczył, ocierając zmęczoną twarz.
Gekon nie był jedyną osobą pilnującą uśpionej chaty. Mo uśmiechnął się na widok Baptysty, który właśnie wyszedł z rozwalającej się szopy. Baptysta nie palił się do zabijania, ale ze wszystkich zbójców Mo najbardziej lubił właśnie jego i Siłacza i łatwiej mu było opuszczać nocą chatę, jeśli jeden z nich czuwał nad spokojnym snem Resy i Meggie. Baptysta nadal występował na jarmarkach w charakterze klauna, chociaż mało kto rzucał mu teraz miedziaka. Na drwiny Draba odpowiadał niezmiennie: „Nie chcę, żeby zupełnie zapomnieli o śmiechu!”. Lubił ukrywać zniekształconą ospą twarz za własnoręcznie wykonanymi maskami, śmiejącymi się lub płaczącymi, zależnie od jego nastroju. Ale kiedy podszedł do Mo stojącego u studni, podał mu nie maskę, lecz tobołek z czarnymi ubraniami.
– Witaj, Sójko – rzekł z głębokim ukłonem, jakim pozdrawiał publiczność. – Przepraszam, że tyle zwlekałem z zamówieniem, ale skończyły mi się nici. To teraz towar deficytowy w Ombrze, jak wszystko inne zresztą, na szczęście Gekon – złożył mu taki sam ukłon – wysłał jedną ze swych czarnych pierzastych przyjaciółek, a ta ukradła kilka szpulek jednemu z nielicznych kupców, którzy bogacą się z łaski nowego namiestnika.
Czarny Książę spojrzał pytająco na Mo.
– Czarne ubranie? Po co?
– Strój introligatora. To jest przecież mój prawdziwy zawód, nie pamiętasz? Poza tym nocą to dobry kamuflaż. A to – dodał, wskazując na zbroczoną krwią koszulę – też powinienem ufarbować na czarno, bo inaczej trzeba będzie ją wyrzucić. Książę patrzył na niego w zamyśleniu.
– Wiem, że moje zdanie cię nie interesuje, ale powtórzę jeszcze raz: zostań przez kilka dni tu w lesie. Zapomnij o świecie, tak jak świat zapomniał o tej zagrodzie.
Troska malująca się na śniadej twarzy przyjaciela tak bardzo wzruszyła Mo, że przez chwilę wahał się, czy przyjąć zawiniątko, które mu przyniósł Baptysta. Ale tylko przez chwilę. Po odejściu Czarnego Księcia Mo ukrył zakrwawioną koszulę i spodnie w dawniejszej piekarni, w której urządził sobie warsztat introligatorski, i włożył czarne ubranie. Leżało jak ulał. Tak przyodziany wśliznął się do domu – wraz z porankiem zaglądającym przez okienka bez szyb. Nie zawiódł się, Meggie i Resa jeszcze spały. Do izby Meggie zaplątała się samotna wróżka. Mo wabił ją cichym głosem, dopóki nie usiadła mu na ręce.
„Widzieliście coś takiego? – dziwił się za każdym razem Drab. – Nawet wróżki są zakochane w jego głosie. Chyba tylko ja nie ulegam jego czarowi”.
Mo wypuścił wróżkę na dwór, po czym podciągnął Meggie kołdrę na ramiona, jak czynił to dawniej, kiedy byli tylko we dwoje, i przyjrzał się jej twarzy. Przez sen wyglądała o wiele bardziej dziecinnie niż po przebudzeniu. Wyszeptała czyjeś imię. Farid. Czy pierwsze zakochanie oznacza, że jest się już zupełnie dorosłym?
– Gdzie byłeś?
Mo drgnął i odwrócił się. W drzwiach stała Resa, przecierając zaspane oczy.
– Oglądałem poranne tany wróżek. Noce są coraz zimniejsze. Wkrótce przestaną w ogóle opuszczać gniazda.
Nie było to do końca kłamstwo. A rękawy czarnego fartucha były na tyle długie, że ukrywały świeżą ranę.
– Chodź, bo obudzimy naszą dorosłą córeczkę. Pociągnął ją za sobą do izby, która służyła im za sypialnię.
– Co to za ubranie?
– Strój introligatora. Baptysta mi go uszył. Czarne jak atrament. Pasuje, co? Poprosiłem go, żeby uszył też coś dla ciebie i Meggie. Wkrótce będzie ci potrzebna nowa suknia.
Delikatnie położył dłoń na jej brzuchu. Jeszcze nic nie było znać. Dziecko ich pierwszego świata – ale spostrzegli się dopiero w tym świecie. Resa powiedziała mu o tym zaledwie tydzień temu.
– Co byś chciał, córeczkę czy synka?
– A mogę wybierać?
Próbował sobie wtedy wyobrazić, co poczuje, kiedy znów będzie trzymał w dłoni drobne paluszki, tak drobne, że z trudem obejmą jego kciuk. W samą porę, bo wkrótce Meggie naprawdę przestanie być dzieckiem.
– Coraz częściej mam nudności – powiedziała teraz Resa. – Jutro pojadę do Roksany, ona na pewno coś na to poradzi.
– Na pewno – zgodził się Mo, obejmując ją.
Radosne dni. Krwawe noce.
(…)
Życzysz sobie czego innego, niż pragniesz, mówi sen.
Zły sen. Ukarz go. Wypędź go z domu.
Każ go rozwłóczyć końmi.
Powieś go. Zasłużył sobie na to.
Nakarm go grzybami – trującymi.
Paavo Haavikko, Drzewa oddychają w ciszy
Przez całe dwa dni i dwie noce Mo z Baptystą i Czarnym Księciem szukali miejsca, gdzie można by ukryć setkę lub więcej dzieci. W końcu przy pomocy niedźwiedzia udało im się znaleźć jaskinię. Droga do niej była daleka, a ściana skalna, gdzie znajdowało się wejście, stroma i trudno dostępna, zwłaszcza dla dziecięcych nóżek, ponadto w sąsiedniej dolinie gnieździła się wataha wilków. Ale za to istniała nadzieja, że nie znajdą ich tam psy Szczapy ani pancerni Piszczałki. Tylko nadzieja...
Po raz pierwszy od wielu dni Mo zrobiło się lżej na sercu. Nic tak nie uskrzydla człowieka jak nadzieja, zwłaszcza nadzieja na zgotowanie Piszczałce niespodzianki, która go skompromituje w oczach jego nieśmiertelnego pana.
Na pewno nie zdołają ukryć wszystkich dzieci, ale większość tak. Jeśli zaś cała akcja przebiegnie zgodnie z planem, wkrótce w Ombrze nie będzie nie tylko mężczyzn, ale też prawie żadnych dzieci. A Piszczałka będzie musiał uganiać się po odległych wioskach, mając nadzieję, że tam jeszcze ludzie Czarnego Księcia nie zdążyli ich ukryć. O tak, jeśli uda im się umieścić dzieci Ombry w bezpiecznym miejscu, będzie to duży sukces. W drodze powrotnej Mo był w doskonałym humorze, ale jego radość ulotniła się na widok zatroskanej twarzy Meggie, która wybiegła mu na spotkanie. A więc znowu złe wieści!
Meggie drżącym głosem opowiedziała mu o ofercie, jaką Piszczałka złożył kobietom Ombry. Sójka za dzieci... Książę nie musiał mu tłumaczyć, co to oznacza. Zamiast ukrywać dzieci, będzie musiał sam się kryć przed każdą kobietą mającą potomstwo w odpowiednim wieku.
– Najlepiej zamieszkaj na drzewie! – wybełkotał Gekon. Był pijany. Pewnie upił się winem, które w zeszłym tygodniu ukradli paru myśliwcom Szczapy na polowaniu. – Możesz przecież pofrunąć jak ptak. Podobno w ten sposób umknąłeś z pracowni Balbulusa! Mo miał ochotę uderzyć Gekona w tę zapijaczoną twarz, ale Meggie złapała go za ramię. Przestraszone spojrzenie córki otrzeźwiło go i gniew, który ostatnio tak łatwo w nim wzbierał, uciszył się.
– I co teraz zrobisz, Mo? – szepnęła Meggie.
No właśnie, co? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wiedział tylko, że wolałby pojechać na zamek Żmijogłowego, niż ukrywać się. Szybko odwrócił głowę, aby Meggie nie odgadła jego myśli, ale ona znała go dobrze... za dobrze.
– A może Resa ma jednak rację – szepnęła.
Gekon nie spuszczał z niego nabiegłych krwią oczu. Nawet po Czarnym Księciu widać było, że się martwi.
– Może naprawdę powinniśmy wrócić, Mo! – dokończyła nieśmiało Meggie.
A więc słyszała jego kłótnię z Resą. Obejrzał się odruchowo, ale żony nie było w pobliżu. I co teraz zrobisz, Mo?
Właśnie, co? Czyżby ostatnia pieśń o Sójce miała brzmieć: Mimo usilnych starań nie udało im się złapać Sójki. Zniknął bez śladu, jakby nigdy nie istniał. Ale pozostawił księgę, słynną Pustą Księgę, którą sporządził dla Żmijogłowego, a wraz z nią – nieśmiertelną tyranię. Nie, tak nie może się kończyć ostatnia pieśń o Sójce. Naprawdę, Mortimerze? No to może tak: Pewnego dnia wydała Sójkę matka zatrwożona o los swych dzieci. I umarł najgorszą śmiercią, jaka trafiła się komukolwiek w Mrocznym Zamku. Czy to lepsze zakończenie? Czy może być lepsze? – Chodź! – powiedział Baptysta, kładąc mu rękę na ramieniu. – Proponuję, żebyśmy się najpierw upili, jeśli jeszcze coś pozostało z wina odebranego Szczapie. Zapomnij o Piszczałce, zapomnij o Żmijogłowym, zapomnij o dzieciach w Ombrze, utop to wszystko w czerwonym winie.
Ale Mo nie miał na to ochoty, chociaż wino pewnie zagłuszyłoby ten głos, który od czasu kłótni z Resą ciągle słyszał w duszy: „Nie chcę wracać. Jeszcze nie teraz...”.
Gekon, zataczając się, podszedł do ogniska i wepchnął się między Draba i Krętacza. Pewnie zaraz się pobiją, jak zawsze kiedy są pijani.
– Idę spać, sen bardziej rozjaśnia w głowie niż wino – rzekł Czarny Książę do Mo. – Jutro pogadamy.
Niedźwiedź położył się przed wejściem do namiotu, w którym zniknął książę, i patrzył na Mo.
Jutro.
I co dalej, Mortimerze?
Z dnia na dzień robiło się zimniej. Wydychane powietrze zamieniało się w obłoczek pary wodnej. Mo rozglądał się dokoła, lecz Resy nigdzie nie było. Gdzie ona się podziała? Przyniósł jej rzadki kwiat – płaski i bladoniebieski – którego rysunku jeszcze nie miała w swoim zielniku. Kwiat nazywał się „lusterko wróżek”, a nazwa pochodziła stąd, że rankiem między miękkimi płatkami gromadziło się tyle rosy, iż wróżki przeglądały się w kwiatach jak w lusterkach.
– Meggie, widziałaś gdzieś mamę? – spytał.
Ale Meggie nie odpowiedziała. Doria przyniósł jej smakowity kawałek dziczyzny pieczonej na ognisku. Chłopak szeptał jej coś do ucha, a Meggie zarumieniła się. Tak się przynajmniej zdawało Mo. W każdym razie nie słyszała jego pytania.
– Meggie... wiesz może, gdzie jest Resa? – powtórzył Mo i uśmiechnął się mimo woli, gdy Doria rzucił mu spłoszone spojrzenie.
Był to przystojny chłopak, nieco niższy od Farida, ale lepiej zbudowany. Pewnie zastanawiał się właśnie, czy pieśni mówią prawdę, że Sójka strzeże swej córeczki jak źrenicy oka.
„Chyba raczej jak najpiękniejszej księgi świata – myślał Mo. – I mam nadzieję, że nie będzie przez ciebie cierpiała tyle co przez Farida, w przeciwnym razie Sójka rzuci cię niedźwiedziowi na pożarcie!”.
Na szczęście tym razem Meggie nie czytała w jego myślach.
– Resa? – zdziwiła się, próbując pieczeni i uśmiechając się z wdzięcznością do Dorii. – Pojechała do Roksany.
– Do Roksany? Roksana jest tutaj! – zawołał Mo.
Przed wejściem do namiotu, w którym skręcał się z bólu jeden ze zbójców – pewnie najadł się trujących grzybów – Roksana rozmawiała z dwiema kobietami opiekującymi się chorym. Meggie patrzyła na nią, nic nie rozumiejąc.
– Ale Resa powiedziała, że jest umówiona z Roksaną!
Mo przypiął jej do sukienki kwiat przyniesiony dla żony.
– Jak długo już jej nie ma? – spytał, siląc się na obojętność, ale nie udało mu się zmylić Meggie.
– Wyjechała w południe! Jeśli nie ma jej z Roksaną, to gdzie może być? Patrzyła na niego bezradnie. Nie miała pojęcia, co się mogło wydarzyć. Mo uświadomił sobie, że Meggie zna Resę dużo gorzej niż jego. Rok to za mało, by poznać człowieka, nawet jeśli jest nim własna matka.
„Zapomniałaś o naszej kłótni? Pojechała do Fenoglia” – pomyślał, ale nie powiedział tego głośno.
Strach ścisnął go za gardło. Jakże chętnie by uwierzył, że to lęk o Resę, ale nie potrafił się oszukiwać, tak jak nie potrafił oszukiwać innych. O nie, nie bał się o żonę, lecz o to, że w Ombrze ktoś właśnie czyta słowa mające odesłać go do jego starego świata... jak rybę, którą wyłowiono z rzeki i wrzucono do śmierdzącej sadzawki, w której się urodziła. „Nie bądź głupi. Mortimerze! – pomyślał ze złością. Kto miałby czytać te słowa, choćby nawet Fenoglio napisał je dla Resy?”.
„Jak to kto?” – szeptał jakiś głos w jego sercu.
Orfeusz...
Meggie wciąż patrzyła na niego zatroskana, a Doria stał obok niezdecydowany, nie mogąc oderwać od niej oczu.
– Zaraz wrócę – powiedział Mo, zbierając się do odejścia.
– Dokąd idziesz, Mo? – zawołała Meggie i pobiegła za nim, gdy zauważyła, że idzie w stronę koni.
„Co ci się tak spieszy, Mortimerze? – usłyszał drwiący głos w sercu. – Sądzisz, że koń poniesie cię szybciej, niż spłyną słowa z usłużnego języka Orfeusza?”.
Ciemność spadła na ziemię jak płat czarnego sukna, tłumiąc kolory i głosy. Resa... Gdzie ona jest? Jeszcze w Ombrze czy może już w drodze powrotnej? Przeraził się na myśl o rozbójnikach, nocnych strzygach i martwej kobiecie, którą onegdaj znaleźli w krzakach. Czy zabrała chociaż ze sobą Siłacza? Mo zaklął cicho. Oczywiście, że nie! Siłacz siedział pijany przy ognisku z Baptystą i Włóczęgą i wyśpiewywał piosenki.
Powinien był się tego spodziewać, kiedy Resa tak przycichła po ich kłótni. Przecież wiedział, co ta cisza oznacza. Ale wolał iść na wyprawę z Czarnym Księciem, zamiast jeszcze raz z nią o tym porozmawiać.
– Mo! Co ty chcesz zrobić? – zawołała Meggie głosem załamującym się ze strachu. Doria poszedł za nimi. Meggie powiedziała coś do niego szeptem i chłopak pobiegł do namiotu Czarnego Księcia.
– Meggie, o co chodzi, do licha? – złościł się Mo, dociągając popręg. Ręce mu drżały ze zdenerwowania.
– Gdzie chcesz jej szukać? Nie możesz wyjechać! Zapomniałeś o Piszczałce? Meggie złapała go za rękę, nadbiegł Doria i książę z niedźwiedziem. Mo zaklął, przerzucając wodze przez łeb konia.
– Co robisz? – spytał Czarny Książę.
– Muszę jechać do Ombry.
Książę delikatnie odsunął Meggie i złapał konia za uzdę. – Do Ombry?
Co miał mu odpowiedzieć? „Książę, moja żona chce prosić Fenoglia o napisanie słów, które sprawią, że zniknę na twoich oczach, które uczynią z Sójki to, czym był niegdyś – garścią słów wymyślonych przez starca, znikających równie łatwo, jak powstają...”.
– To samobójstwo! Nie jesteś nieśmiertelny, jak głoszą pieśni o tobie. To jest prawdziwe życie, nie zapominaj o tym.
Prawdziwe życie. Co to właściwie jest, książę?
– Resa pojechała do Ombry kilka godzin temu. Jest sama, w nocy, muszę jechać po nią. ...a przy okazji sprawdzić, czy te słowa już zostały napisane, a może i przeczytane...
– Ale tam jest Piszczałka! Chcesz mu zrobić prezent z siebie? Poślę po nią paru ludzi!
– Kogo? Wszyscy są pijani!
Mo wsłuchiwał się w noc. Zdawało mu się, że jego uszu dochodzą słowa odsyłające go do domu, równie potężne jak te, które niegdyś wyrwały go z rąk białych dam. Wiatr szeleścił zwiędłymi liśćmi, od strony ogniska dobiegały głosy pijanych zbójców. W powietrzu unosił się zapach żywicy, jesiennych liści i wonnego mchu rosnącego w lesie Fenoglia. Mimo późnej jesieni utkany był wciąż drobnymi białymi kwiatami pachnącymi miodem, gdy się je rozcierało w palcach.
„Nie chcę wracać, Reso...”.
W oddali rozległo się wycie wilka. Meggie z przestrachem odwróciła głowę. Bała się wilków tak panicznie jak jej matka.
„Mam nadzieję, że została w Ombrze” – pomyślał Mo. Choć to by oznaczało, że musi zmylić straże.
„Proszę cię, Mo, wracajmy do domu!”.
Dosiadł konia. Nim zdążył cokolwiek zrobić, Meggie siedziała na siodle za nim. Zdecydowana, jak jej matka... Objęła go tak mocno ramionami, że nawet nie próbował jej namawiać do pozostania w obozie.
– Widzisz, niedźwiedziu? – odezwał się Czarny Książę. – Wiesz, co to oznacza? Że wkrótce poznamy nową pieśń o uporze Sójki i o tym, że Czarny Książę musi go bronić przed nim samym.
Znalazło się jeszcze dwóch ludzi wystarczająco trzeźwych, by im towarzyszyć. Doria także się z nimi zabrał. Bez słowa dosiadł się do księcia. U boku miał miecz za duży dla niego, lecz potrafił nim nieźle wywijać, a przy tym był nieustraszony jak Farid. Dotrą do Ombry przed świtem, chociaż księżyc stoi już wysoko na niebie. Ale słowa są o wiele szybsze od konia.