Zaczynało się już zmierzchać, a Orfeusz wciąż nie przychodził.
Faridowi serce mocniej biło w piersi, jak zawsze gdy odchodzący dzień zostawiał go sam na sam z ciemnością. Przeklęta Świecąca Gęba! Gdzie on się podziewał? W koronach drzew umilkły ptasie śpiewy, zdławione przez nadciągającą noc, a pobliskie góry poczerniały, jakby osmaliło je zachodzące słońce. Niebawem cały świat okryje się kirem, nawet trawa pod bosymi stopami Farida, a wokół zaczną się naszeptywania duchów. Farid znał tylko jedno miejsce, gdzie czuł się bezpieczny przed nimi: tuż za plecami Smolipalucha, tak bliziutko, że chłonął ciepło jego ciała. Smolipaluch nie bał się nocy. Kochał noc.
- No co, znowu je słyszysz? – spytał Smolipaluch, gdy Farid przysunął się bliżej. – Ile razy mam ci powtarzać, że w tym świecie nie ma duchów? To jedna z jego nielicznych zalet.
Zastygły w bezruchu, oparty o pień dębu, obserwował pustą szosę wznoszącą się stromo w górę. O kilkadziesiąt kroków dalej samotna latarnia oświetlała spękany asfalt, tam gdzie u podnóża pociemniałych wzgórz przycupnęło kilka domków, ścieśnionych, jakby się bały nocy, tak jak Farid. Świecąca Gęba mieszkał w najbliższym domu. W jednym z okien paliło się światło. Smolipaluch woatrywał się w nie od dobrej godziny. Farid próbował zachować taką samą nieruchomą postawę, ale jego stopy po prostu nie chciały tak długo ustać w miejscu.
- Pójdę i zobaczę, gdzie on się podziewa!
- Ani mi się waż!
Twarz Smolipalucha jak zwykle nie wyrażała żadnych uczuć, ale zdradziło go brzmienie głosu. Farid wyczuł w nim niecierpliwość... i nadzieję. Nadzieję, która nigdy w nim nie gasła, chociaż doznał już tylu rozczarowań.
- Jesteś pewien, że powiedział „piątek”?
- Najzupełniej! A dzisiaj jest przecież piątek.
Smolipaluch w milczeniu skinął głową, odgarniając z twarzy długie do ramion włosy. Farid próbował również zapuścić włosy, ale jego czarna czupryna mierzwiła się i skręcała tak dziko, że w końcu musiał je obciąć nożem.
- „Piątek, za wsią, o czwartej” – tak powiedział. A ten jego kundel przez cały czas warczał na mnie, jakby miał ochotę schrupać brunatnego chłopca!
Farid roztarł zmarznięte dłonie, czuł chłód wiatru pod cienkim swetrem. Ileż by dał w tej chwili za rozkoszny, cieplutki ogień, ale przy tym wietrze Smolipaluch nie pozwoliłby mu nawet zapalić zapałki. Miał być o czwartej... Farid, złorzecząc pod nosem, spojrzał w niebo. I bez zegarka wiedział, że jest już o wiele później.
- Mówię ci, że specjalnie każe nam czekać. Głupi pyszałek!
Wąskie wargi Smolipalucha wykrzywił uśmiech. Farid coraz częściej potrafił wywołać uśmiech na jego ustach. Może to dlatego Smolipaluch zgodził się zabrać go ze sobą, oczywiście pod warunkiem, że Świecąca Gęba naprawdę potrafi go odesłać do domu. Z powrotem do jego świata, stworzonego z papieru, farby drukarskiej i słów starego człowieka. „Ech!” – żachnął się w duchu Farid. Dlaczego właśnie ten Orfeusz miałby dokonać tego, co nie udało się tylu innym wcześniej? A przecież próbowali... i Jąkała, i Złote Oko, i Kruczy Język... Wszystko to byli oszuści wyłudzający pieniądze...
W oknie domu Orfeusza zgasło światło. Smolipaluch drgnął i wyprostował się gwałtownie. Usłyszeli trzaśnięcie drzwi, a potem kroki. Szybkie, nerwowe kroki w ciemności. Po chwili w świetle samotnej latarni ujrzeli Orfeusza, czyli Świecącą Gębę, jak go pogardliwie nazywał Farid, bo jego blada, nalana twarz pociła się, niczym plaster żółtego sera na słońcu. Sapiąc, Orfeusz schodził w dół stromą ulicą, a obok biegł ten jego piekielny pies, szpetny jak hiena. Spostrzegłszy Smolipalucha, Orfeusz zatrzymał się i pomachał mu ręką, uśmiechając się szeroko.
Farid złapał Smolipalucha za ramię.
- Spójrz na ten jego głupi uśmiech. Fałszywy i podstępny! – szepnął. – Nie rozumiem, jak możesz mu ufać!
- A kto mówi, że mu ufam? I co się w ogóle z tobą dzieje? Drżysz jak osika. Może jednak wolisz tu zostać? Samochody, ruchome obrazki, muzyka z puszki, światło przepędzające noc... – Smolipaluch przestąpił okalający drogę, wysoki do kolan murek. – Tobie się to wszystko podoba. Będziesz się nudził tam, dokąd ja chcę wrócić.
Co on gadał? Jakby nie wiedział, że Farid chce tylko jednego: być tam, gdzie on. Chłopiec miał już na końcu języka gniewną odpowiedź, kiedy gdzieś między drzewami usłyszał trzask, jakby ktoś twardym butem nadepnął na suchą gałąź. Odwrócił się gwałtownie.
Smolipaluch też usłyszał hałas. Znieruchomiał, nasłuchując. Ale wśród drzew nie widać było niczego podejrzanego, tylko wiatr poruszał gałęziami, a zabłąkana ćma, blada jak duch, uderzyła Farida w twarz.
- Przepraszam! Zrobiło się trochę późno! – zawołał z daleka Orfeusz.
Farid wciąż nie mógł uwierzyć, że z takich ust mógł wydobywać się taki głos. Kiedy w kilku wioskach usłyszeli o tym cudownym głosie, Smolipaluch zaraz udał się na poszukiwanie jego właściciela. Ale dopiero po miesiącu znaleźli Orfeusza w jakiejś podrzędnej bibliotece, gdzie czytał dzieciom bajki. Żaden z zasłuchanych maluchów nie zauważył ksrła, który pojawił się nagle za regałem pełnym zniszczonych książek. Ale Smolipaluch zobaczył Orfeusza. Toteż czekał na niego na zewnątrz, przy jego samochodzie, a gdy ten wreszcie się zjawił, pokazał mu książkę, którą Farid przeklinał częściej niż cokolwiek w świecie.
- O tak, znam dobrze tę książkę! – sapnął z przejęciem Orfeusz. – I ciebie... – dodał nabożnie, wpijając się chciwie wzrokiem w blizny na jego twarzy – ciebie też znam. Jesteś najlepszy z całej książki. Smolipaluch! Poskramiacz Ognia! Kto cię tu sprowadził, do tej najsmutniejszej historii, jaką czytałem? Nic nie mów! Chcesz wrócić do domu, prawda? Ale nie możesz znaleźć drzwi – drzwi pomiędzy literami! Nie szkodzi. Zrobię ci nowe drzwi, drzwi ze słów na miarę! Po znajomości, za umiarkowaną cenę... jeśli naprawdę jesteś tym, na kogo wyglądasz!
Umiarkowana cena! Akurat. Musieli mu obiecać prawie wszystkie pieniądze, jakie im jeszcze zostały. A teraz na dobitkę kazał im ileś godzin wyczekiwać w tej zakazanej okolicy, tego wietrznego wieczora pachnącego janowcem.
- Masz ze sobą kunę? – spytał Orfeusz, oświetlając latarką plecak Smolipalucha. – Wiesz, że mój pies jej nie lubi.
- Nie – odparł tamten, a jego spojrzenie powędrowało ku książce, którą Orfeusz trzymał pod pachą. – No jak... skończyłeś?
- Oczywiście!
Pies obnażył kły i wlepił w Farida krwiożerczy wzrok.
- Na początku słowa stawiały opór – mówił Orfeusz. - Może dlatego, że byłem tak bardzo zdenerwowany. Pamiętasz, co ci powiedziałem przy naszym pierwszym spotkaniu? Ta książka – tu przejechał palcem po grzbiecie trzymanego tomu – to moja ulubiona powieść z dzieciństwa. Gdy miałem jedenaście lat, widziałem ją po raz ostatni. Ktoś skradł ją z tej obskurnej biblioteki, skąd ją zawsze wypożyczałem. Ja sam byłem zbyt wielkim tchórzem, żeby to zrobić. Ale nigdy jej nie zapomniałem. To ona mnie nauczyła, że za pomocą słów można uciec przed światem! Że można znaleźć między stronicami przyjaciół, wspaniałych przyjaciół. Takich jak ty, Połykaczu Ognia, jak olbrzymy, wróżki... O, jak ja płakałem, czytając o twojej śmierci! A tymczasem ty żyjesz i teraz wszystko będzie już dobrze! Opowiesz na nowo tę historię...
- Ja? – z drwiącym uśmieszkiem przerwał Smolipaluch. – O, nie! Zapewniam cię, że zrobią to za mnie inni.
- No cóż, być może! – Orfeusz chrząknął zakłopotany, jakby wstydząc się swojej wylewności. – W każdym razie to okropne, że nie mogę odejść wraz z tobą – powiedział, podchodząc do murku. – Lektor musi pozostać na miejscu, to żelazna reguła. Czego to ja nie próbowałem, żeby się dostać do jakiejś opowieści! Wszystko na próżno.
Westchnąwszy, sięgnął do wewnętrznej kieszeni krzywo zapiętej kurtki i wyjął kartkę papieru.
- Proszę, oto słowa, które zamówiłeś – powiedział do Smolipalucha. – Cudowne słowa, tylko dla ciebie, droga ze słów, która zaprowadzi cię prosto do domu. Masz, czytaj!
Smolipaluch z wahaniem wziął kartkę pokrytą drobnymi pochyłymi literkami, zazębiającymi się jak szew krawiecki. Wolno przesuwał palcami po słowach, jakby musiał każde z osobna pokazać swoim oczom, nim je przeczyta, a Orfeusz przyglądał mu się w napięciu, niczym uczeń czekający na ocenę.
Smolipaluch wreszcie podniósł głowę i najwyraźniej zaskoczony odezwał się:
- Jak ty dobrze piszesz! Przepiękne słowa...
Ofreusz poczerwieniał, jakby ktoś oblał mu twarz sokiem z morwy.
- Cieszę się, że ci się podoba!
- O tak, bardzo mi się podoba. Wszystko jest takie, jak ci opowiedziałem, a nawet jeszcze ładniejsze.
Orfeusz wyjął mu kartkę z ręki, uśmiechając się z zakłopotaniem.
- Nie mogę obiecać, że pora dnia będzie się zgadzać – powiedział głosem drżącym z emocji. – Trudno zgłębić reguły mojej sztuki, ale zapewniam cię, że nikt nie wie na ten temat tyle co ja! Na przykład, kiedy chce się zmienić jakąś książkę lub napisać jej dalszy ciąg, można używać tylko tych słów, które w niej występują. Jeśli użyje się zbyt wielu obcych wyrazów, to może w ogóle nie zadziałać albo efekt będzie zgoła niezamierzony! Być może jest inaczej, kiedy to robi autor książki...
- Na wszystkie wróżki świata, w tobie jest więcej wyrazów niż w całej bibliotece! – przerwał mu niecierpliwie Smolipaluch. – Może byś zaczął wreszcie czytać!
Orfeusz umilkł w pół słowa, jakby połknął własny język.
- Jasne – bąknął lekko urażony. – Zobaczysz, książka przyjmie cię jak syna marnotrawnego, wsiąkniesz w nią, tak jak atrament wsiąka w papier!
Smolipaluch w milczeniu skinął głową, zapatrzony w pustą drogę. Farid bardzo chciał wierzyć Świecącej Gębie, a jednocześnie bał się kolejnego rozczarowania.
- A co ze mną? – spytał, przysuwając się do Smolipalucha. - Napisał coś o mnie? Sprawdziłeś?
Orfeusz rzucił mu mało życzliwe spojrzenie.
- Boże, ależ on jest do ciebie przywiązany! – powiedział drwiąco do Smolipalucha. - Skąd ty go wytrzasnąłeś? Wyciągnąłeś go z rowu?
- Niezupełnie – odparł spokojnie Smolipaluch. – Ściągnął go z jego historii człowiek, który i mnie wyświadczył tę samą przysługę.
- Ten... Czarodziejski Język? – Orfeusz wymówił to imię z taką dezaprobatą, jakby wątpił, by ktokolwiek na nie zasługiwał.
Smolipaluch nie potrafił ukryć zdziwienia.
- Tak. Tak się nazywa. Skąd o nim wiesz?
Pies obwąchiwał stopy Farida. Orfeusz wzruszył ramionami.
- Wcześniej czy później dowiadujemy się o każdym, kto potrafi sprawić, by litery zaczęły oddychać. - Ach tak? – bąknął Smolipaluch.