RODZIAŁ I
Mała senna stacyjka tonęła w czerwcowym słońcu. Budynek z czerwonej cegły, pamiętający czasy dwudziestolecia międzywojennego rzucał krótki cień, w którym - na ławce niedawno odmalowanej siłami mieszkańców wioski – przycupnęli podróżni, oczekujący na pociąg. Daleko na horyzoncie, gdzie tory zbiegają się w jeden punkt, właśnie pojawiły się światła parowozu – tak, tak, tutaj jedyny pociąg w ciągu dnia, łączący wieś z wielkim światem, ciągnęła wiekowa lokomotywa na węgiel. Dodawało to temu miejscu uroku i turyści, którzy pojawią się za kilka dni, chętnie będą się z dymiącą ciuchcią fotografować. Dla mieszkańców Koniecdrogi był to jedynie element wpisany w krajobraz. Taki sam jak płowe drogi, wijące się między wzgórzami, złoto dojrzewających zbóż, srebro rzeczek, strumyków, jeziorek i stawów, których w okolicy było pełno, czy jak ciemna zieleń lasów, w których nadal nieostrożnych podróżnych zwodziły na manowce strzygi i rusałki – tak przynajmniej opowiadano dzieciakom, by nie zapuszczały się w w leśne ostępy.
Oczywiście dzisiejsze dzieci w leśne upiory tak łatwo by nie uwierzyły, ale że od czasu do czasu ktoś w lasach otaczających Koniecdrogę ginął i niekiedy się odnajdował, a kiedy indziej nie. Przez co w tym miejscu, zapomnianym przez śpieszący się świat, stare legendy miały się całkiem dobrze.
Lokomotywa wtoczyła się na stacyjkę, sapiąc i poświstując. Teraz zawróci, maszynista podczepi ją do ostatniego wagonu, który stanie się pierwszym i pociąg odjedzie z powrotem do wielkiego świata, by wrócić nazajutrz. Podróżni, którzy podnieśli się z ławki narzekając na upał, wrócą do Koniecdrogi jutro, a może nie wrócą wcale, któż to wie? Ci zaś, którzy przyjechali, szybko przeszli wzdłuż peronu na wyjeżdżoną łączkę, gdzie rano, jadąc do pracy w Szczecinku, gdzie pozostawili swoje samochody. Biedne to były autka i stare jak świat, bo i wieś była niebogata, ale ludziom spieszącym do domów zdawało się to nie sprawiać różnicy, czy dojadą za trzecią górkę starym polonezem, czy nowym audi. Byle w ogóle dojechać.
Lokomotywa zagwizdała po raz ostatni. Z komina buchnął siwy dym. Wagony, pociągnięte przez parowóz posłusznie zaturkotały kołami i zaczęły oddalać się od stacyjki, zostawiając za sobą budynek z czerwonej cegły, ławkę stojącą w cieniu i pasażera, który przyjechał popołudniowym pociągiem wraz z innymi, ale w przeciwieństwie do tamtych, pozostał na peronie, nie bardzo wiedząc, co dalej ze sobą zrobić.
Bileterka, która wraz z odjazdem pociągu skończyła dyżur, zamknęła okienko, zatrzasnęła drzwi dworcowego budynku i zamierzała wyciągnąć z komórki rower, którym codziennie jeździła do pracy, na widok owego pasażera zatrzymała się w pół kroku.
- A ty dziecko do kogo? – zapytała.
Dziewczynka, tak na oko ośmio- czy dziewięcioletnia, rozglądająca się dookoła z ciekawością w dużych, jasnozielonych oczach, teraz odwróciła się przestraszona ostrym tonem, ale widok kobiety w kolejarskim mundurze przywołał na delikatną twarz dziecka nieśmiały uśmiech.
- Czekam na pana Edwarda Jabłonowskiego. To mój rodzony dziadek!
- Dziadek?! – wykrzyknęła kobieta. Gdyby dziecko oznajmiło, że Edward Jabłonowski jest przybyszem z obcej planety i tylko się tutaj, wśród Ziemian kamufluje, przyjęłaby niemal ze zrozumieniem, ale ten drań Jabłonowski, przystojniak tuż po czterdziestce, i wnuczka?! Musiałby najpierw mieć jakąś córkę, czy syna! No nie… Matylda Kotyra żyła w tej wsi już czterdzieści lat, ale zatwardziałego kawalera, który sam jeden mieszkał w pięknym starym domu na Jabłoniowym Wzgórzu jako czyjegokolwiek ojca sobie nie wyobrażała. Ani jako dziadka tej dziewczynki. Coś się musiało małej pokiełbasić i… właściwie nie był to problem Matyldy, ale dziecka samego na stacji przecież nie zostawi.
- A czy twój… dziadek wie, że przyjechałaś? – zapytała ostrożnie.
Dziewczynka spoważniała. Uśmiech, który jeszcze przed chwilą gościł w niezwykłych jasnozielonych oczach znikł.
- Moja mamusia napisała do dziadka list, ale… może go nie dostał?
- I wysłała cię w podróż, nie upewniwszy się, czy ktoś cię stąd odbierze?! – oburzyła się Matylda. – Co za wyrodna matka, no ludzie kocha…
- Proszę tak nie mówić o mojej mamusi! – krzyknęło dziecko z takim gniewem, aż kobieta umilkła w pół słowa. – Ja wcale nie muszę z panią rozmawiać! Idę do mojego dziadka, Edwarda Jabłonowskiego, i już!
Dziewczynka zarzuciła na wątłe ramionka plecak i z podniesioną głową ruszyła wzdłuż peronu.
- Jeśliś taka samodzielna, to na Jabłoniowe Wzgórze w odwrotnym kierunku - zauważyła z przekąsem Matylda. Trochę jej było wstyd tego wybuchu, nie wiedziała przecież nic o matce dziewczynki i na pewno nie miała prawa z góry jej osądzać, ale przecież nie przyzna się do tego tej małej… a właśnie: - Masz jakieś imię? – zapytała łagodniejszym tonem, gdy dziewczynka zawróciła na pięcie i właśnie kobietę mijała z nadal uniesionym podbródkiem. Stanowiłaby doprawdy uroczy i rozbrajający widok z tą swoją urażoną dumą, gdyby nie dwie łzy, błyszczące w kącikach oczu.
- Jestem Ania Kraska – odparła i zatrzymała się w pół kroku. Nie miała pojęcia, dokąd się udać, gdzie szukać domu dziadka i nagle poczuła, że jedyna jej nadzieja jest w kobiecie, która nazwała jej mamę wyrodną. – Czy mogłaby pani zadzwonić do dziadka i powiedzieć mu, że na niego czekam? – w głosie dziecka zabrzmiała pokora. I śmiertelne zmęczenie.
Matylda wyjęła z torebki mosiężny stary klucz i włożyła go w zamek.
- Usiądź na ławce i poczekaj chwilę.
Otworzyła na powrót drzwi dworcowego budynku i zniknęła w jego chłodnym wnętrzu. Ania przysiadła tam, gdzie jej wskazano, położyła plecak na kolanach i znów pogodna i ciekawa świata zaczęła się rozglądać. Szczególnie fascynowały ją błyszczące w słońcu tory, które biegły tam, skąd przyjechała. Po drugiej stronie peronu zaczynał się las, więc niewiele mogła zobaczyć, zaś wzgórza i rozsypane między nimi domki Koniecdrogi, a każdy z pobielonymi ścianami i dachem krytym czerwoną dachówką, skrywały się za dworcowym budynkiem. Ze swego miejsca nie mogła ich widzieć, a szkoda, miałaby się czym zachwycać…
Z wnętrza dobiegł dziewczynkę podniesiony głos. Przymknęła oczy. Bała się myśleć, co czeka ją na końcu długiej podróży, bała się właśnie tego: że nikt jej nie będzie oczekiwał, bo – co wiedziała tylko ona sama – nikt nie miał prawa na nią czekać. Ale Ania, mimo że miała dopiero dziesięć lat – chociaż była tak drobna, że wyglądała na ośmiolatkę – i wiedziała jedno: tutaj jest jej miejsce, w domu dziadka, którego spotkała raz w życiu, gdy była bardzo mała i niczego nie pamięta. Wie tylko, że obie – i ona, i jej mama – zostały wtedy wyrzucone z Jabłoniowego Wzgórza, ale teraz Ania nie pozwoli się stąd odprawić z kwitkiem. Bo jedyna droga stąd prowadziła do domu dziecka. A ona nie pozwoli zamknąć w sierocińcu. Ot co!
Nagle podjęła decyzję – szybko zarzuciła plecak na ramiona i ruszyła biegiem w kierunku, który już wcześniej wskazała kobieta. Sama trafi pod podyktowany cichym głosem mamy adres: Koniecdroga 17. Jabłoniowe Wzgórze.
(Fragment książki)