Za mostem Szczytnickim, patrząc od placu Grunwaldzkiego, rozciągała się przed wojną ekskluzywna dzielnica willowa. Eksplozja nuklearna, która spustoszyła centrum Wrocławia, także tutaj odcisnęła swoje piętno, choć skutki konsekwencje wybuchu były znacznie mniejsze. Również głowica zdetonowana nad Brochowem nie zdołała zrównać z ziemią solidnych poniemieckich murów.
Boczne uliczki nadal były przejezdne. Część domów ocalała, choć szalejący ogień, który zamienił park Szczytnicki w wypalone do gołej ziemi pogorzelisko, pochłonął ich wnętrza i lokatorów w nie gaszonym przez nikogo, trwającym kilkanaście dni pożarze. Gruzy domów, które nie oparły się fali uderzeniowej – jedno-, dwupiętrowych – nie zablokowały chodników i krętych uliczek. Niewielkie ogrody okalające budynki przyjęły większość skruszonych ścian i zawalonych stropów.
Profesor z Mariuszem od dawna myszkowali w tej okolicy, sprawdzając ulicę po ulicy, ruinę po ruinie. Każdy przedmiot, który mógłby się przydać w Azylu, był skrzętnie wydobywany spośród odłamków cegieł, dachówek i zwęglonego drewna. Pomimo wielu tygodni wytężonej pracy nie znaleźli niestety niczego wartościowego z ich punktu widzenia. Trochę ubrań w jednej z zasypanych piwnic, kilkanaście słoików z kompotami w innej, pojedyncze konserwy, które traktowali z wielką ostrożnością, pamiętając o zabójczym promieniowaniu czyhającym w metalu. Większość rzeczy nie nadawała się do spożycia ani użytku, ale oni się nie zrażali, póki mogli przywieźć z takich wypraw cokolwiek. Każde najmniejsze nawet znalezisko dawało im nadzieję, że gdzieś, może wcale nie tak daleko, kryją się w trzewiach martwego miasta skarby, które pozwolą im przeżyć.
– Zostaw to. – Profesor podszedł do Mariusza, położył mu rękę na ramieniu i wskazał zegarek opinający jego przegub. – Już po piątej, zaraz zacznie się ściemniać.
Mariusz pokręcił głową, mimo że był to gest niewidoczny z zewnątrz, chyba że patrzyło się prosto w wizjer kulistego hełmu żółtego zestawu antyradiacyjnego. Profesor, stojąc z tyłu, nie mógł go zauważyć.
– Za kwadrans, kurna, dokopię się do nowej piwnicy... – Słowa w interkomie kombinezonu brzmiały dziwnie metalicznie.
– Daj spokój, przyjdziemy tu jutro. Nikt ci nie ukradnie tego, co się w niej znajduje.
Mariusz z niechęcią odłożył saperkę i podniósł się z kolan.
– I tak mieliśmy niezły dzień. Siedem kompotów, wszystkie nienaruszone, bez pleśni, klarowne. Mamy też trochę całkiem porządnych ciuchów i pół pudełka proszku do prania. Janusz będzie zadowolony.
Ruszyli w dół niewielkiego osypiska. Dotarł nim do niskiego płotu, który graniczył z uliczką wychodzącą wprost na park. Teraz, prócz spalonych wraków samochodów, stał na niej ich wózek. Przedziwna, koślawa konstrukcja z kół rowerowych i kilku desek. Wspólne dzieło Azylantów. Cały dzisiejszy urobek, wzbogacony o niepełne wiadro węgla wyniesionego z piwnicy sąsiedniej willi, znajdował się już w skrzyni pojazdu. Założyli sznury i ciągnąc dobytek, ruszyli w kierunku parku.
Zanim dotarli do mostu Zwierzynieckiego, Mariusz się zatrzymał. Pyły wciąż unoszące się w atmosferze sprawiały, że nie mogli dojrzeć czystego nieba, słońca, gwiazd. Noc była tylko morzem czerni, a najjaśniejszy dzień przypominał burzową pogodę sprzed wojny. Czasem jednak, tak jak dzisiaj, silny wiatr rozwiewał nieco tumany i widzieli niewielki skrawek błękitu, niestety nie tak niebieski, jak by się chciało.
Zaskoczony Profesor najpierw spojrzał na kompana, a potem w górę. Obłoki skondensowanego pyłu powoli zamykały trójkątną wyrwę, ale była jeszcze na tyle szeroka, by dało się zobaczyć jasnoniebieską, prawie siną płaszczyznę przeciętą... białą smugą kondensacyjną.
– Co to, kurna, jest?! – jęknął w mikrofon Mariusz.
– Sądząc z kształtu smugi, rakieta.
– Rakieta?! Przecież, kurna, ta pieprzona wojna już dawno się skończyła.
– Dla ciebie. – Rozbawiony uwagą Profesor przeniósł wzrok z zasklepiającej się właśnie pokrywy chmur na Mariusza. – Tamci, jak widać, nie mają dość. – Podniósł sznur i przełożył go przez ramię.
– Zbierajmy się, bo nie dojdziemy przed zmierzchem – powiedział dość głośno, ale w jego głosie nie było ponaglenia.
A spóźnienie mogło być bolesne. W egipskich ciemnościach nocy musieli używać świateł, co kosztowało. Nie traktowali tego jednak jako kary, raczej jako obowiązek. Wyczerpanie baterii w reflektorach skazywało ich użytkownika na kilka godzin kręcenia dynamem. Tej roboty nie dało się zrzucić na Małego, chłopak był zbyt słaby.
Mariusz wiedział, co go czeka, ale wciąż stał jak przymurowany.
– Cieszmy się, że nie była przeznaczona dla nas. – Profesor klepnął go w ramię i podał sznur. – Obudź się wreszcie i chodźmy stąd, do zachodu zostało tylko kilkanaście minut.
– Tak sobie, kurna, pomyślałem – Mariusz założył swoje chomąto – że to mogła być, ta, kurna, Kasandra.
Ruszyli. Pozbawione opon koła wózka zaturkotały miarowo po granitowej kostce brukowej. – Kasandra to mit – odezwał się po chwili Profesor. – Nikt nigdy nie dowiódł, że istnieje.
– A jednak, kurna, sam widziałeś.
– Widziałem ślad po latającym obiekcie. Może to był samolot?
– Sam, kurna, powiedziałeś, że to, kurna, rakieta.
– Rakieta nie znaczy Kasandra. – Profesor uciął dyskusję.
– A ja tam, kurna, wierzę, że ona istnieje – nie dawał za wygraną Mariusz.
Za mostem teren opadał, a szeroka jezdnia prowadziła wprost na plac Grunwaldzki. Teraz szło im się o wiele lepiej. Obaj milczeli i rozmyślali nad tym, co przed chwilą zostało powiedziane.
– Przecież to absurd. – Ciszę pierwszy przerwał Profesor. – Skomplikowany system rakietowy, który ma dobijać takich nieszczęśników, jak my?
– A co w tym takiego, kurna, absurdalnego. – Mariusz nagle się zatrzymał i omal nie wywrócił, gdy wózek uderzył go w nogi.
– Wiesz, ile kosztuje taka rakieta? Nie wiesz. No to ci powiem. Miliony dolców, dziesiątki milionów, a cały system z satelitami odpornymi na impuls elektromagnetyczny to koszt rzędu miliardów dolarów. Miliardów, człowieku. Wydałbyś takie pieniądze, żeby załatwić paru facetów zbierających po wypalonych ruinach resztki jedzenia? Ja z pewnością nie inwestowałbym w takie gówno...
– Ale tyle się, kurna, mówiło o tym przed wojną. To miało być odstraszanie, kurna, taka broń ostateczna, żeby nikt nie myślał, że przeżyje.
– Bujda na resorach. Pamiętasz, co mówiono o UFO, BSE, kręgach zbożowych...
– Jakich, kurna, kręgach? – zdziwił się Mariusz. – To jakaś choroba czy co?
– Skończ głupio gadać i zasuwaj – żachnął się Profesor, coraz bardziej poirytowany perspektywą pedałowania przez kilka godzin. – Już mamy przesrane bez tej twojej Kasandry.
– Ja tam, kurna, głupio nie gadam. – Mariusz posłusznie ruszył z miejsca, ale nie przestał mówić. – Chcemy zrobić, kurna, radio, a ta cholera namierza się, kurna, na fale radiowe.
– Dobrze, że nie na głupie gadanie, bo już byś miał drugą dziurę w dupie.
Zalewski czekał na nich przy wejściu do schronu. Siedział na stosie cegieł, który ułożyli nie tak dawno, oczyszczając teren wokół włazu. Zauważyli go, dopiero gdy podeszli na kilka kroków, on widział ich światła z daleka. Nie wykonał żadnego gestu, dopóki nie dociągnęli wózka w pobliże pryzmy.
– Co tak długo? – Wstał i otrzepał kombinezon z pyłu.
– Mariusz zauważył ślad na niebie. – Profesor zdjął sznur i zaczął rozmasowywać zdrętwiałe ramię. – Nie ślad, tylko, kurna, Kasandrę.
– Sam jesteś Kasandra. – Zalewski nie przejął się jego słowami. Bardziej zainteresował się zawartością wózka. – Co tam macie?
– Kilka weków i ubrania. – Profesor zaprezentował znaleziska. – Jest też węgiel, będzie z pięć kilo. – Znakomicie, znoście wszystko na dół. – Zalewski obejrzał słoiki w świetle reflektora. – Dajcie te dwa Niemcowi, niech je otworzy i sprawdzi, czy są jadalne.
– A ty? Nie idziesz z nami?
– Zaraz przyjdę. – Olbrzym odłożył słoiki na miejsce. – Mam tu jeszcze coś do załatwienia. Odprowadzili go wzrokiem. Gdy tylko zniknął za załomem muru, zaczęli rozładowywać wózek. Pracowali w milczeniu. Przenieśli wszystko w pobliże metalowej klapy włazu, po czym wstawili wózek do wnęki w stercie cegieł. Zabezpieczyli go kilkoma odłamkami betonu, by nocny huragan nie porwał lekkiej konstrukcji.
Zapanowały już kompletne ciemności. Przy takim stężeniu pyłów w atmosferze nie można było nawet marzyć o blasku księżyca i migotaniu gwiazd. O tym, iż Odra nadal płynie swoim korytem, wiedzieli tylko dlatego, że woda cicho szemrała przy filarach zawalonego mostu.
Profesor zapalił lampkę na kasku. Mariusz natychmiast zrobił to samo, zawsze naśladował partnerów.
– Zgaś to! – upomniał go Profesor. – Oszczędzaj baterię, wystarczy, że ja oświetlam drogę.
– Jasne, kurna – mruknął speszony Mariusz i zrobiło się ciemniej. – Szkoda, że Down nie potrafi pedałować jak inni, byłoby i lżej, i jaśniej.
– Dlaczego ty go tak nie lubisz?
Przez dłuższą chwilę w milczeniu opuszczali zdobycz na linie w głąb szybu zejściówki.
– Kogo, kurna? – odpowiedział w końcu pytaniem na pytanie Mariusz.
– Nie udawaj, że nie rozumiesz.
– Bo to, kurna, głupek...
– To nie jest powód.
– Dla mnie, kurna, jest. Zobaczysz. Jeszcze, kurna, ściągnie na nas jakieś nieszczęście. Może to i przesąd, ale lepiej na zimne dmuchać.
Profesor wspiął się na stopnie z cegieł, żeby światło jego lampki było widoczne z większej odległości. Wprawdzie Zalewski znał teren, ale w tych warunkach każdy mógł zbłądzić.
– Słyszałeś, kurna, co powiedziałem? – spytał Mariusz.
– Głuchy nie jestem.
– I co ty, kurna, na to?
– Pieprzysz jak porąbany, kurna, Mariuszku.
– Nie pieprzę. Niemiec ma rację. Trzeba go, kurna, wywalić. Zanim coś spieprzy. Tacy jak on, kurna, nie mają prawa...
– Tacy jak on – przerwał mu Profesor – nie wywołali tej pierdolonej wojny. To biedny, niepełnosprawny dzieciak. Jeśli go wywalimy, z pewnością zginie.
– Jeśli go, kurna, nie wywalimy, to i my zginiemy.
– Boisz się go? – Ostatnie zdanie Mariusza rozbawiło Profesora. Roześmiał się. – Boisz się kaleki? – Mam, kurna, złe przeczucia.
– Wszyscy je mamy. Po tym, co się stało ze światem, trudno nie śnić koszmarów.
– Ja tam swoje wiem. – Mariusz uznał rozmowę za skończoną. Opuścił się szybko do włazu i zniknął w ciemnym szybie, zanim jego rozmówca zdążył zareagować.
Rzadko dawał się przekonać, nawet wtedy, gdy ewidentnie się mylił i wszyscy go poprawiali. Taką już miał naturę. Mówił, co myślał, a myślał niewiele.
Czas mijał, a Zalewskiego nie było widać. Profesor podkręcił jasność latarki na maksimum. Stanął najwyżej jak mógł i powoli obracał głowę to w lewo, to w prawo. W końcu dostrzegł lekki poblask za ruinami muzeum. Stanął tak, by światło latarki padało dokładnie w tamtą stronę.
Ktoś szedł od strony Odry, teraz widział wyraźnie podrygujące rytmicznie światełko. Czekał spokojnie, aż Janusz – nie miał wątpliwości, że to on – zbliży się, i wtedy skręcił jasność do niezbędnego minimum. Nawet w tym oświetleniu zauważył, że Zalewski nie jest sam. Jasnożółta barwa kombinezonu i mikra sylwetka pozwoliła mu na bezbłędne zidentyfikowanie drugiego nadchodzącego.
– Wszystko w porządku, Januszku? – Profesor zeskoczył ze stosu cegieł.
– Nasz przyjaciel wybrał się tym razem dalej, niż można – mruknął olbrzym, popychając Małego.
– Skąd, kurna, wiedziałeś? – Z otworu włazu wyłonił się hełm należący do Mariusza. – I po cholerę, kurna, po niego szedłeś?
Zalewski spojrzał na niego z pogardą.
– Ten chłopak przetrwał wojnę, chociaż zginęło w niej dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent ludzi. Dotarł do nas w zupełnie nowym skafandrze, z torbą pełną jedzenia. Wiesz, co to znaczy?
– Spieprzył, kurna, skądś... albo się go pozbyli...
– Jeśli jest gdzieś miejsce, z którego pozbywają się ludzi niepotrzebnych, dając im takie wyposażenie, ja chcę to miejsce odwiedzić. Zwłaszcza że niedługo zaczniemy żreć tynk ze ścian. Mariusz odwrócił się do Małego i warknął:
– Jak już tu, kurna, jesteś, to rusz dupę i bierz się, kurna, do noszenia rzeczy. – Hełm zniknął w otworze, ale głos w interkomie był nadal wyraźny. – I to, kurna, migiem!
Profesor spojrzał na Zalewskiego, ale ten tylko wzruszył ramionami. Nie chciał kolejnego konfliktu, zwłaszcza że chłopak posłusznie wykonał polecenie.