JEDEN
W Kraju Miedzi nie było kamieni milowych. Nierzadko jedynym, co pozwalało wędrowcowi ocenić postępy podróży, był czas drogi od jednych szczątków albo ruin do następnych: pół dnia wędrówki od studni bez wody do armatniej lufy sterczącej z pryzmy piasku, dwie godziny, by dotrzeć do szkieletów człowieka i muła. Starożytna, wycieńczona kraina przegrywała walkę z czasem, a toczący ją rozkład udzielał się wszystkiemu na jej obszarze, jak pod wpływem chandry.
W południowej części krainy połacie pustyni występowały na przemian z obszarami porośniętymi skarłowaciałą roślinnością. Biegł tamtędy tylko jeden trakt, łączący ze sobą z rzadka rozrzucone sioła i oazy. Poprowadzono go wzdłuż pozostałości kamiennego muru, zbudowanego w zamierzchłych czasach przez jakiegoś wodza. Można się było tam natknąć na ruiny wież strażniczych i małych fortów, położonych w znacznych odległościach od siebie. Większa część muru i jego forty.kacji całkowicie obróciła się w gruzy, ale tu i ówdzie jego stan był na tyle dobry, że pozwalał znaleźć schronienie.
Pewnego wieczoru, pod koniec Miesiąca Łupin, gdy słońce skłaniało się ku zachodowi i nie prażyło już tak mocno, droga zaprowadziła lekarkę Raule do wieży, w której zachowały się jeszcze trzy ściany. Na ten obiecujący widok ze śniadej twarzy kobiety zniknęła zasępiona mina, towarzysząca jej przez całe monotonne, parne popołudnie. Rankiem miała okazję wymienić opowieści z koczowniczymi Harutaimami, którzy również wędrowali drogą, czy raczej obok niej, jako że mieli w pogardzie zbudowane przez ludzi szlaki. Nigdy nie obozowali w pobliżu muru i ostrzegali Raule, by również tego nie robiła. Wierzyli, że w ruinach straszą złe duchy, starożytni, pełni złości nieumarli. Raule jednak wolała nocować pod osłoną murów zamiast na otwartej przestrzeni.
W wieży znalazła popioły czyjegoś ogniska, pustą butelkę, puszkę po mięsie oraz zwitek zakrwawionych bandaży. Zsunęła się z wielbłąda, pozwalając zwierzęciu skubać kolczaste rośliny, które zakorzeniły się w szparach między kamieniami. Przesunęła stopami odpadki w kąt, rozbiła pod ścianą niewielki namiot i rozpaliła małe ognisko w miejscu poprzedniego. Potem zabrała się do posiłku, przeżuwając z trudem pasy suszonej koziny, którą kupiła od Harutaimów. Z większym smakiem spożyła garść daktyli. Nadziewała je jeden po drugim na stary sztylet i piekła nad ogniem, aż stawały się gorące i miękkie. Po tej skromnej kolacji siedziała jeszcze chwilę przy ognisku, owinięta w koc i pogrążona w myślach. Była zmęczona, ale nie mogła zasnąć, choć już zapadła noc.
Po zachodzie słońca temperatura spadła gwałtownie i zerwał się ostry wicher. Gdy Raule wsłuchiwała się w jego zawodzenie, przez głowę przemknęła jej myśl, że łatwo byłoby sobie wyobrazić dobiegające z mroku głosy dżinów i ghuli albo brzęk wielbłądzich dzwonków widmowej karawany wędrującej traktem.
Gdy wreszcie zasnęła, śnili się jej umarli. Ostatnio widziała ich zawsze, gdy tylko zamknęła oczy.
Mur skończył się w miasteczku Proof Rock. Późnopopołudniowe słońce grzało z siłą ogniska, a nad spieczoną ziemią roiły się muchy. Raule siedziała ciężko w siodle. Koszula i spodnie kleiły się do jej skóry od potu, a stopy niemal upiekły się w ciężkich buciorach. Rozejrzała się wokół bez zbytniej ekscytacji.
Podobnie jak większość osad w Kraju Miedzi, Proof Rock robiło wrażenie zbudowanego z pozostałości po dawniejszych osiedlach. Jedynymi widocznymi mieszkańcami byli nieliczni staruszkowie i staruszki, którzy drzemali na gankach i balkonach, sztywni jak wystrugani z drewna. Zamknięte drzwi i okiennice dopełniały obrazu opuszczonego gniazda. Na skraju miasta znajdowała się gospoda sklecona z fragmentów złomu. Na ceglany ganek rzucały cień brezentowa markiza oraz usychająca palma. Za drzwi służył koc przewieszony przez drut, okna zaś wypełniały worki, uniemożliwiające zajrzenie do środka. Do poręczy przed gankiem przywiązano cztery wielbłądy. Raule obrzuciła je szacującym spojrzeniem. Wyglądały zdrowo, miały piękne czapraki, ale brakowało im dzwonków.
Zsunęła się z siodła, przywiązała wielbłąda do poręczy i podeszła do wejścia. Miała na plecach lekarski tornister, świadczący, że nie stanowi zagrożenia, ale prawą dłoń trzymała blisko obrzyna, który wykonała własnoręcznie, pozbawiając strzelbę znacznej części lufy.
Odsunęła koc. Przywitały ją półmrok, wysypana trocinami podłoga, brzęczenie much oraz niemal nieznośny żar. Temperatura panująca na zewnątrz wydała się jej w porównaniu z tym całkiem przyjemna. Jedynymi gośćmi byli czterej mężczyźni grający w karty przy stoliku pełnym butelek, szklanek i stert banknotów. Wszyscy mieli stroje o ciemnych barwach, na których zapięli pasy z bronią i amunicją. Ich twarze niknęły w cieniu pod szerokimi rondami kapeluszy. Ten widok wróżył kłopoty. Wszyscy odwrócili się jak jeden mąż, spoglądając na Raule. Jeden z nich, szczupły mężczyzna, był całkowicie spowity w czarne domino, a dolną część twarzy osłaniała mu chusta. Raule uśmiechnęła się w duchu, widząc tak spektakularną karykaturę wyrzutka. Wtem jej uwagę przyciągnęła szabla, która wisiała u boku nieznajomego, opierając się czubkiem o podłogę. Znała tę długą, lekko zakrzywioną pochwę. Mężczyzna naciągnął mocniej kapelusz, jakby się obawiał jej wzroku. Jednakże w tej samej chwili jego palce, obleczone w czarne rękawiczki,
zabębniły po blacie, z pozoru od niechcenia. Raule odczytała znaczenie tego gestu:
Miło cię zobaczyć. Później.
Pozostali trzej obrzucili ją spojrzeniami, które również zdawały się mówić: „później”, aczkolwiek w innym kontekście. Nie przejęła się tym zbytnio. Później będą w sztok pijani.
Pomijając duchy prześladujące ją we śnie, Raule od z górą pół roku nie widziała znajomej twarzy, czy to przyjaznej, czy wrogiej. W pierwszej chwili miała ochotę odjechać, ale ostatnio czuła się bardzo samotna. Podeszła do baru, w nadziei że się czegoś napije i dostanie wodę do umycia. Nie dostrzegła za nim nikogo. Jej nozdrza wypełnił ostry smród. Zajrzała za kontuar i zobaczyła ciało starszego mężczyzny, który z pewnością był barmanem. Coś ciężkiego i ostrego rozłupało mu czaszkę jak skorupkę jaja. Kałuża krwi nie zdążyła jeszcze zakrzepnąć. Na półce pod barem stało kilka butelek, ale Raule postanowiła na razie dać sobie spokój z alkoholem. Między dwiema płytami blachy tworzącymi tylną ścianę znajdowała się szpara, za którą było widać drugą izbę. Raule ruszyła w tamtą stronę, nie oglądając się za siebie.
– Stój, kobieto.
To nie był głos jej znajomego. Brzmiał twardo jak zgrzyt żużlu trącego o żelazo. Raule przystanęła.
– Jak twoim zdaniem zginął ten człowiek? – wycedził mężczyzna.
– Powiedziałabym, że się przewrócił i uderzył w głowę – odpowiedziała, nie odwracając się.
Rozległ się krótki, złowrogi śmiech. Potem szelest kart oznajmił, że wznowiono grę.
Chciał ją tylko nastraszyć.
Raule weszła do izby, która pełniła funkcję sypialni oraz magazynu. Na półkach leżało kilka worków z fasolą oraz kiełbasy o niezbyt świeżym wyglądzie. Na podłodze spoczywała kasa pancerna, rozbita i otwarta. Na podwórze prowadziły dziwnie wyglądające w tym miejscu drzwi witrażowe z szybkami z żółtego i zielonego szkła. Raule przymrużyła powieki, oślepiona nagłym światłem. W narożniku podwórza znajdowała się studnia, przy której stało wiadro. Kobieta nacisnęła pompę i popłynęła brązowa woda. Raule nabrała jej w ręce i spryskała sobie głowę i szyję. W liniach jej dłoni została odrobina błota. Nie zamierzała pić tego paskudztwa, ale pomyślała, że wielbłąd może być spragniony, napełniła więc kubeł i zaniosła do niego. Zwierzę wypiło parę łyków, a potem kopnęło wzgardliwie wiadro. Rozlana woda szybko wsiąkła w suchą ziemię.
Raule pociągnęła łyk z jednej ze swych manierek, a potem usiadła w cieniu palmy i zamknęła oczy. Uszy jednak miała otwarte. Słońce przesuwało się powoli na niebie. Cienie były coraz dłuższe. Drogą przebiegł wychudzony, trzynogi pies. Z dziury obok stóp Raule wyłaziły mrówki koloru mosiądzu, długie na pół kciuka. Zaczęła je liczyć.
Po dziewięćset trzynastu mrówkach z baru dobiegł huk strzałów. Choć właściwie się ich spodziewała, wzdrygnęła się na ten odgłos. Zeskoczyła z ganku i padła na ziemię. Raz po raz strzelano z kilku rewolwerów, mężczyźni ryczeli jak rozjuszone byki.
Potem zapadła cisza.
Raule podkradła się do drzwi, przykucnęła i uniosła lekko dół koca. Pośród przewróconych krzeseł i potłuczonego szkła leżały nieruchome sylwetki. Tylko mężczyzna o zasłoniętej twarzy stał jeszcze na nogach. Spowijały go obłoki dymu, rozświetlane wąskimi snopami światła wpadającymi do środka przez nowo powstałe dziury w ścianach i dachu. Naładował parę rewolwerów o długich lufach i schował do kabur. Następnie wyciągnął jatagan i uderzył trzy razy, ucinając głowy leżącym. Zawsze lubił upewnić się w ten sposób, że zabił przeciwnika. Przez głowę Raule przemknęła myśl, że robi to, by się uspokoić, podobnie jak niektórzy ludzie zawsze poprawiają krzywo wiszące obrazy albo noszą jakiś szczególny element ubrania.
Wyprostowała się. Kiedy spróbowała odsunąć koc, drut spadł na ziemię. Mężczyzna poderwał się nagle, unosząc szablę. Kiedy zobaczył, że to tylko Raule, opuścił broń.
Weszła do środka, zatrzymując się kilka kroków przed mężczyzną, stojącym po kostki w mokrych od krwi trocinach.
– Kto oszukiwał? – zapytała, spoglądając na ciała.
– A jak ci się zdaje?
Dobiegający spod chusty głos był miły dla ucha. Pobrzmiewała w nim lekko chropawa nuta północnego akcentu.
– Widzę, że nadal masz pewną rękę, Gwynn.
– Trzeba ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy – odparł obojętnie. Wytarł szablę o rękaw najbliższego trupa i schował ją do pochwy. Następnie zdjął kapelusz, domino i chustę, odsłaniając białą twarz o delikatnych, cudzoziemskich rysach. Malował się na niej wyraz wytwornego spokoju. Oczy miał zielone, koloru wody morskiej, a długie, czarne włosy związał w kucyk.
– Cieszę się, że cię widzę, Raule – rzekł. Wypatrzył na stoliku całą butelkę i szklankę, po czym nalał sobie porcję trunku. – Napijesz się?
– Może później.
Zaspokoiwszy pragnienie, przeszedł nad leżącymi ciałami i wyciągnął do niej rękę, uśmiechając się szeroko. Uśmiech przegnał z jego twarzy osobliwy spokój, zastępując go złowrogą dwuznacznością.
Raule zawahała się. Przychodziły jej do głowy imiona kilku ludzi, których wolałaby tu spotkać. Gwynn był jednak ongiś jej towarzyszem, a pod niektórymi względami również jednym z najlepszych przyjaciół. Niestety, zostało ich jej już zbyt wielu i nie mogła sobie pozwolić na wybrzydzanie. Uścisnęła jego dłoń.
– Myślałam, że dyndasz gdzieś na szubienicy.
Ich stary wróg, generał Anforth, dowódca Armii Bohaterów, nie lubił zostawiać za sobą żywych nieprzyjaciół, tak jak Gwynn.
– Ja? – zapytał, unosząc drwiąco brwi. – Przecież wiesz, że nigdy nie przepadałem za skocznymi tańcami.
Raule usłyszała w tych słowach raczej kpinę z samego siebie niż brawurę. Odkąd Gwynn okrył się sławą – albo przynajmniej niesławą – zawsze bawił go kontrast między wspaniałością mitycznych opowieści o życiu i śmierci sławnych ludzi a raczej żałosnymi realiami.
– Czy Anforth nadal cię ściga? – zapytała. – Nie potrafię uwierzyć, że mógłby zrezygnować.
– Z pewnością tego nie zrobi. Stary buldog poszukuje mnie z nieustającą zawziętością. Jestem teraz wart fortunę. Gdybym mógł kupić udziały w sobie samym, byłbym bogaty. Musiałaś ostatnio trzymać się na uboczu, jeśli nie widziałaś mojej gęby na listach gończych.
– Obawiam się, że rzadko teraz obracam się w eleganckim świecie. Przez twarz Gwynna znowu przemknął nieprzyjemny uśmieszek.
– Słyszałem, że nikt już nie chodzi na rauty. Nawet ludzie z towarzystwa wolą się wieczorkiem wybrać na lincz. Jak rozumiem, bawisz się w lekarza w tej okolicy?
– Raz tu, raz tam. Pracy mi nie brakuje.
– Płatnej?
– Nie bardzo.
Szczerze mówiąc, Raule była bliska nędzy. Tylko nieliczni spośród tych, którym udzielała pomocy, mogli jej zaoferować w zamian coś więcej niż nocleg i skromny posiłek. A nawet jeśli zdołali wygrzebać trochę pieniędzy, nie zawsze potrafiła zdobyć się na to, by je przyjąć. Nie chcąc zatrzymywać się przy problemie własnego ubóstwa, zapytała Gwynna, czy słyszał coś o ich znajomych.
– Spotkałem Casvara na Płaskiej Górze – odpowiedział. – Gnił w jaskini, złamaną nogę żarła mu gangrena. Prosił mnie, żebym zachował się jak należy, i spełniłem jego życzenie. W Quanut widziałem nagrobek z imieniem Czerwonej Harni. A ty kogoś spotkałaś?
– Evoiry’ego, kilka miesięcy temu. Sprzedawał drewno na suku. Wyglądał nieźle.
Mężczyzna skinął głową, dotykając rękojeści szabli. Raule spojrzała na jatagan. Gwynn przywiózł go z północy. To była broń maghiańskiej roboty i jej prawdziwa nazwa brzmiała Skrzydło Czapli Przeszywa Powietrze Nad Górskim Jeziorem, ale on nadał jej nowe imię, w swym ojczystym języku anvallickim: Gol’achab, co znaczyło Nie Mój Pogrzeb. Raule zorientowała się, że zniknęły zdobiące rękojeść klejnoty. Gwynn zauważył jej spojrzenie.
– Błyskotki zamieniłem jakiś czas temu na przydatniejsze rzeczy – przyznał. – Może i straciła na urodzie, ale nadal jest skuteczna. Od czasu do czasu oszczędzam dzięki niej trochę amunicji.
Raule zerknęła w stronę martwego barmana.
– To był taki właśnie przypadek?
– Nie. – Gwynn podszedł do jednego z zabitych i trącił go stopą. – Ten gość oburzył się z powodu czegoś, co tamten powiedział, i zareagował odrobinę przesadnie. – Popatrzył na zwłoki i pokręcił głową. – Biedny skurwysyn. Miał nerwy napięte jak struny fortepianu. Nigdy nie widziałem, żeby był zadowolony. Życie musiało być dla niego ciężkim brzemieniem. – Wszyscy musieli mieć bardzo napięte nerwy, jeśli nagle zaczęli strzelać do siebie podczas gry w karty – zauważyła Raule.
– Chyba masz rację.
– To co zamierzasz teraz zrobić?
– Położyć się spać – odparł Gwynn, ruszając ku drzwiom. – A o zmierzchu stąd wyjechać.
Wyszedł na dwór i po chwili wrócił ze śpiworem. Zdjął rękawiczki, podwinął rękawy i zaczął przeszukiwać trupy oraz zbierać walające się w kałużach krwi pieniądze. Raule zostawiła go, wychodząc na dwór, gdzie powietrze było nieco świeższe. Przykucnęła pod palmą, spoglądając na ulicę. Staruszkowie nadal spali.
Wiem, jak się czują, pomyślała.
Po chwili Gwynn wyszedł zza budynku, strząsając wodę z dłoni. Rękawiczki miał zatknięte za pas.
Raule skrzyżowała ręce za głową i ziewnęła szeroko.
– Nie sądzę, żeby ktoś miał tu przyjść cię aresztować – zauważyła. Gwynn wyjął z kieszeni kamizelki długiego, żółtoszarego papierosa oraz pudełko zapałek. Zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko.
– Szkoda, że musimy stąd odjechać...
– Nie jestem taka pewna. Z chęcią odwiedziłabym jakieś spokojniejsze miejsce.
– Znam ładny cmentarz.
Raule uśmiechnęła się półgębkiem. Grób z pewnością czekał ją już niebawem. Zapytała, w którą stronę wybiera się Gwynn. Odpowiedział, że na wschód. Oznajmiła mu, że ona jedzie na zachód i na południe. – Tu nie znajdziesz pracy, prawda? – zapytał, wskazując papierosem na budynki po drugiej stronie ulicy.
Wzruszyła ramionami.
– Widziałam psa, któremu przydałaby się drewniana noga. – Spojrzała na drzwi. – Kim właściwie byli ci faceci?
– Wędrowałem z nimi od kilku dni. To nie było zbyt porządne towarzystwo. Odwiązał cztery wielbłądy i zaprowadził je na zaplecze. Raule zdjęła siodło z garbu swego wierzchowca, a potem usiadła na ganku, prostując nogi. Znowu pojawił się trzynogi pies, przebiegając na drugą stronę ulicy. Pomachała ręką, odpędzając muchy. Przyszło jej do głowy, że powinni pogrzebać ciała, bo inaczej mogą wywołać zarazę.
Ale z drugiej strony wtedy miałaby zajęcie.
Czuła się ospała, i to nie tylko z powodu upału. Zastanawiała się, czy nie wstać i nie poszukać sobie jakiejś roboty. Przy tak wiekowych mieszkańcach byłoby dziwne, gdyby nikt tu nie szwankował na zdrowiu. Mogłaby też po prostu powędrować dalej. Gwynn zapewne spodziewał się, że tak właśnie postąpi. Jej ciało nie chciało się jednak ruszyć z miejsca i po chwili zasnęła. Śniło się jej, że wróciła do rodzinnego miasteczka, które było większe od Proof Rock, ale poza tym całkiem do niego podobne. We śnie wszystko wyglądało normalnie, poza ludźmi, którzy nie mieli głów. Spacerowali po suchych ulicach i trudzili się na zaniedbanych polach fasoli, a z kikutów ich szyj sterczały kręgi.
Obudził ją Gwynn. Pod wieczór furia upału nieco zelżała. Niebo już ciemniało. Wydawało się, że do gospody zleciały się wszystkie muchy na świecie. Gwynn znowu zasłonił twarz chustą i wdział gruby płaszcz. Przywiązał pozbawione jeźdźców wierzchowce za swoim i wyglądało na to, że jest gotów do wyruszenia w drogę. Zapytał Raule, czy zechciałaby pojechać z nim kawałek na wschód. Zainteresowała się, dlaczego ją o to prosi. W odpowiedzi wskazał biczem na osierocone wielbłądy.
– Zostałem zmuszony do prowadzenia życia wędrownego handlarza. Znam na suku w Yellow Clay człowieka, któremu mógłbym sprzedać te zwierzęta, a także sporo warty dobytek, jaki odziedziczyłem dziś po zmarłych kolegach, w tym również trzy tuziny sztuk broni palnej znakomitej jakości. Wolałbym jednak uniknąć spojrzeń tłumu. Jeśli zechcesz dokonać za mnie transakcji, połowa zysków będzie należała do ciebie.
– Nie.
– Nie?
– Oferta nie jest zła, ale obawiam się, że nie odpowiada mi źródło twojej szczodrości.
Gwynn wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę.
– Czyżbyś postanowiła wstąpić na ścieżkę męczeństwa w imię szczytnych ideałów, pani doktor?
– Mam nadzieję, że obejdzie się bez męczeństwa, ale faktycznie mogłam się zarazić paroma ideałami. – Ponownie wyprostowała nogi i zaplotła ręce na piersi. – Nawet jeśli ci ludzie nie byli warci wiele, to kogo zabili, żeby zdobyć to wszystko?
– Z pewnością innych, którzy byli warci jeszcze mniej. Jak wielu uczciwych ludzi ma w tych okolicach jakieś pieniądze?
– Ani jeden, ponieważ nieuczciwi ciągle ich rabują.
Gwynn wzruszył ramionami.
– Jak sobie życzysz.
Zmusił wielbłąda do klęknięcia i wdrapał się na jego grzbiet. Potem kazał zwierzęciu wstać i popędził je kopniakiem.
– Uważaj na siebie – rzucił przez ramię.
Kiedy odjechał, Raule spojrzała w drugą stronę. Miasteczko było opustoszałe. Palma zaszeleściła na pierwszym nocnym powiewie.
– Zostaliśmy tylko we dwoje – oznajmiła wielbłądowi i wstała, żeby się przygotować do drogi.
Kiedy zapinała popręgi i sprawdzała strzemiona, przyszło jej do głowy, że rozpaczliwie potrzebuje choć odrobiny pieniędzy. Skierowała się na zachód, mijając milczące domy z ich ciemnymi oknami i pustymi gankami. Cały czas walczyła z tym, co zwała widmem swego sumienia. Ponieważ było widmem, nie miało zbyt wielu sił.
– Niech cię szlag – mruknęła, nie wiedząc, do kogo właściwie się zwraca. Zawróciła i po chwili dogoniła małą karawanę oraz jej dyplomatycznie milczącego właściciela.
Pogrążonym w mroku traktem toczył się szereg podskakujących, skrzypiących wozów zaprzężonych w muły. Było ich piętnaście, a towarzyszyła im garstka chudych jak szczapa krów oraz psów. Niektórzy z siedzących pod brezentowymi plandekami ludzi machali rękami do dwojga jeźdźców. Raule odwzajemniła pozdrowienie. Z chęcią zatrzymałaby się na 18 chwilę, żeby z nimi porozmawiać, ale Gwynn z uporem wpatrywał się przed siebie. Z pewnością nie sprawiał wrażenia zainteresowanego pogawędkami z nieznajomymi. Przez większość czasu był jednak rozmownym towarzyszem. Opowiadał jej niezliczone historie o niedawnych przygodach i cierpieniach. Ściślej mówiąc, o swoich przygodach i cierpieniach innych. Te drugie niemal zawsze wynikały z tych pierwszych, a on relacjonował je tonem sympatycznego sępa. W życiu wędrownego lekarza również nie brakowało zabawnych, makabrycznych epizodów i Raule szybko zaczęła wymieniać z dawnym towarzyszem upiorne anegdoty. To była druga noc ich wspólnej podróży na wschód. Z uwagi na Gwynna na
odpoczynek przeznaczali najupalniejszą porę dnia. Kiedy nie rozmawiali, Raule często unosiła wzrok, spoglądając na pokrywające niebo gwiazdozbiory. Mantykora wznosiła ogon ponad Koroną; Królowa Jeźdźców zawsze była gotowa rzucić lassem; Biegnący Chłopcy ścigali Skaczącą Dziewczynkę; Sęp nękał Siedmiu Gości wychodzących z Gospody; Żółw człapał z Pucharem na grzbiecie, starając się dotrzeć do Staruchy, która czekała nań po drugiej stronie nieba; Jaszczurka prowadziła dzieci do domu, podążając za sprytnym Nietoperzem. Raule zadawała sobie pytanie, czy za miliony lat gwiazdy przesuną się na pozycje, które pokażą, jak zakończyły się te wszystkie opowieści.
– Więc który z was obrabował barmana? – zapytała w pewnym momencie.
– Ten sam facet, który go zabił – odparł. – Ale ja zabrałem mu wszystko, kiedy załatwiłem jego. To może znaczyć, że są teraz czyste, zależy jak na to spojrzeć.
– Chciałam uciec od dawnego życia – poskarżyła się Raule. Okres zaburzeń, w które zostali wciągnięci, dobiegł końca. Wojna była przegrana. Minęły trzy lata od chwili, gdy generał Anforth odniósł zwycięstwo, położył kres rewolucji i wysłał jej przywódców do dołów z wapnem.
Armia Bohaterów, nadal pod dowództwem Anfortha, polowała na dawnych wrogów na całym obszarze Kraju Miedzi. Czasem można było usłyszeć balladę o czyjejś bohaterskiej śmierci w walce z przeważającymi siłami, w rzeczywistości jednak częściej zdarzała się zdrada dawnych sojuszników, po której następowały proces i egzekucja albo po prostu szybki lincz.
– Co więc czeka cię na końcu twej marszruty, pani doktor? Co jest dezyderatem, mirażem, który przyciąga twe spojrzenie?
– Zastanawiałam się, czy nie wyruszyć na Płaskowyż Teleute.
– To z pewnością niezły pomysł. Słyszałem, że to cywilizowane okolice. – Odniosłam takie wrażenie.
Prawdę mówiąc, Raule nie miała żadnych konkretnych planów. Za jej głowę również wyznaczono nagrodę, podobnie jak za głowę Gwynna, ale suma była stosunkowo niska, a do tego Raule wywodziła się z tych stron i w związku z tym nie przyciągała tu niczyjej uwagi. Nikt nie zauważy jeszcze jednej drobnej, chudej, śniadej kobiety na targu czy w saloonie. Co więcej, mieszkańcy rozsianych po pustkowiach osad na ogół cieszyli się z odwiedzin lekarza i jeśli nawet któryś z nich skojarzył jej twarz z wizerunkiem Raule – rozbójniczki, złowrogiej szarlatanki i wspólniczki morderców – żaden nigdy jej nie zdradził. Wędrowała bez celu, ciesząc się, że dożyła kolejnego ranka, a dni, tygodnie i miesiące mijały jeden po drugim.
– A ty, mój rewolwerowcu odjeżdżający ku wschodzącemu słońcu, wybierasz się na prerie?
– Bynajmniej. Pociąga mnie prawdziwy Orient. Sarban, Ambashan, Icthiliki, gdzie dziewczęta są piękne...
– Ach, wschodni raj. Z ogrodami i cienistymi tarasami, na których będziesz się mógł wylegiwać przez cały dzień, piękne służki będą ci przynosiły więcej wina niż zdołasz wypić, i będziesz mógł stać się obrzydliwie bogaty, nawet nie ruszając palcem?
– To wszystko rozumie się samo przez się, prawda?
– W rzeczy samej.
Raule pogrążyła się w marzeniach o słodkim życiu w podobnym miejscu.