wtorek 1 stycznia 1991
Zaczynam nowy rok w strasznym stanie: ból rozsadza mi czaszkę i jestem cały roztrzęsiony. Wszystko przez to, że na wczorajszym przyjęciu matki zmuszono mnie do nieumiarkowanego spożywania alkoholu.
Bawiłem się całkiem nieźle, siedząc sobie na krzesełku z jadalni. Przyglądałem się tańczącym i sączyłem niskokaloryczny napój, ale matka bez przerwy pokrzykiwała na mnie: „Daj czadu, smutasie!” i nie spoczęła, póki nie wypiłem półtora kieliszka lambrusco.
Gdy niepewnym ruchem nalewała mi wino do plastikowego kubeczka, zlustrowałem ją dość dokładnie. Wokół ust matki zebrały się krótkie zmarszczki, niby niezliczone dopływy rzeczne wpadające do szkarłatnego jeziora. Jej czerwone włosy lśniły, ale siwe odrosty tuż przy skórze zdradzały prawdę; skóra na szyi była obwisła, dekolt pomarszczony, a brzuch wypychał małą czarną (bardzo małą), w którą się wcisnęła. Nieszczęsna kobieta ma czterdzieści siedem lat i jest o dwadzieścia trzy lata starsza od swego drugiego męża. Wiem z całą pewnością, że ów mąż, Martin Muffet, nigdy nie widział jej bez makijażu. Jej powłoczki na poduszki są w haniebnym stanie: całe upaćkane podkładem i tuszem do rzęs.
Nie minęło wiele czasu, jak znalazłem się na zaimprowizowanym parkiecie tanecznym w salonie mamy i zacząłem podrygiwać do The Birdie Song obok Pandory, miłości mego życia, nowego kochanka Pandory, profesora Jacka Cavendisha, Martina Muffeta, mojego chłoptasiowatego ojczyma, Ivana i Tani, wyluzowanych rodziców Pandory, oraz innych nietrzeźwych krewnych i znajomych mojej matki. Gdy skoczna muzyka zmierzała ku apogeum, nagle pochwyciłem swoje odbicie w lustrze nad kominkiem. Wymachiwałem łapami i szczerzyłem się jak jakiś wariat. Natychmiast przestałem i wróciłem na swoje krzesło. Bert Baxter, któremu w zeszłym roku stuknęła setka, wykonywał niezdarny taniec na wózku inwalidzkim, więc nie obyło się bez ofiar. Z powodu jego nieostrożności lewą kostkę mam teraz posiniaczoną i opuchniętą. Na przodzie mojej nowej białej koszuli widnieje wielka buraczkowa plama, ponieważ Bert cisnął we mnie jedną ze swoich słynnych kanapek z burakami (pozostając w błędnym przekonaniu, że to serpentyna). Jednak biedny stary pacan
pewnie kopnie w tym roku w kalendarz – otrzymał telegram od Królowej – więc nie każę mu zwracać forsy za specjalistyczne pranie na sucho, którego zapewne będzie wymagać koszula.
Opiekuję się Bertem Baxterem już od ponad dziesięciu lat, przyjeżdżam z Oksfordu, by go odwiedzić, kupuję mu te wstrętne papierosy, obcinam ohydne paznokcie u stóp i tak dalej. Kiedyż to się wreszcie skończy?
Około 23.30, choć nie był zaproszony, zjawił się na przyjęciu mój ojciec – pod pretekstem, że ma pilną sprawę do babci. Babcia jest głucha jak pień, więc musiał przekrzykiwać muzykę, by ją poinformować, że nie może znaleźć poziomnicy.
Co za żałosny wybieg! Komu oprócz hydraulika wezwanego do awarii potrzebna w sylwestra poziomnica! To było pożałowania godne skomlenie samotnego, czterdziestodziewięcioletniego rozwodnika. Powinien koniecznie oddać do pralni swój granatowy garnitur z lat osiemdziesiątych i wywalić do śmieci brązowe mokasyny. Zrobił, co tylko się dało z resztką swych włosów, ale efekt był mizerny.
– Czy ktoś widział może moją poziomnicę? – dopytywał się wytrwale ojciec, zezując w stronę stołu z alkoholem. – Właśnie układam płyty chodnikowe – wyjaśnił.
Słysząc to wierutne kłamstwo, parsknąłem śmiechem.
Skołowana babcia wycofała się do kuchni, by podgrzać w mikrofalówce kiełbaski w cieście, matka zaś uprzejmie zaprosiła byłego męża do wspólnej zabawy. Wkrótce zerwał z siebie marynarkę i zaczął szaleć na parkiecie z moją ośmioletnią siostrzyczką Rosie. Styl tańca ojca wywołał u mnie ostry atak zażenowania (wciąż naśladuje Micka Jaggera), więc udałem się na górę, by zmienić koszulę. Po drodze natknąłem się na Pandorę w namiętnym uścisku Sinobrodego Cavendisha, który wciągnął ją do połowy w głąb szafy ściennej. Jest taki stary, że mógłby być jej ojcem.
Pandora należy do mnie, od kiedy w wieku trzynastu lat zakochałem się w jej włosach o barwie melasy. Po prostu zgrywa się na trudną do zdobycia. Wyszła za Juliana Twyseltona-Fife’a tylko po to, by wzbudzić moją zazdrość. Inne powody nie wchodzą w rachubę. Julian jest biseksualnym półarystokratą, który od czasu do czasu nosi monokl. Sili się na ekscentryczność, ale efekty tych starań są doprawdy liche. Julian to pospolity facet mówiący z akcentem wyższych sfer. I nawet nie jest przystojny. Wygląda jak koń na dwóch nogach. A na myśl o romansie Pandory z Cavendishem, gościem, który ubiera się jak bezdomny, po prostu mózg mi staje.
Pandora wyglądała prześlicznie w czerwonej sukience z odkrytymi ramionami, z której na próżno usiłowały wyskoczyć jej piersi. Patrząc na nią, nikt by się nie domyślił, że jest to teraz doktor Pandora Braithwaite, która biegle włada rosyjskim, serbsko-chorwackim i zna jeszcze wiele innych mało używanych języków. Wyglądała jak jedna z tych supermodelek, które kocim krokiem suną po wybiegu, a nie jak pani z doktoratem. Bez wątpienia dodała przyjęciu splendoru, w przeciwieństwie do swych rodziców, którzy jak zwykle byli ubrani w stylu bitników z lat pięćdziesiątych – w golfy i sztruksy. Nic dziwnego, że oboje oblewali się potem, podrygując przy Chucku Berrym.
Pandora uśmiechnęła się do mnie, wpychając lewą pierś w sukienkę. To był cios w samo serce. Naprawdę ją kocham. Jestem gotów czekać, aż pójdzie po rozum do głowy i pojmie wreszcie, że na świecie istnieje tylko jeden odpowiedni dla niej mężczyzna, i jestem nim ja. Dlatego właśnie pojechałem za nią do Oksfordu i zamieszkałem czasowo w pakamerze w jej mieszkaniu. Przebywam tam od półtora roku. Im częściej będzie miała ze mną styczność, tym szybciej doceni moje zalety. Oczywiście muszę na co dzień znosić upokorzenia, widząc ją z mężem i kochankami, ale zbiorę plon później, gdy już będzie dumną matką szóstki naszych dzieci, a ja zostanę sławnym pisarzem.
Gdy zegar wybił dwunastą, wszyscy chwycili się za ręce i odśpiewali chórem Auld Lang Syne. Rozejrzałem się wokół, zatrzymując wzrok na Pandorze, Cavendishu, matce, ojcu, ojczymie, babci, rodzicach Pandory Ivanie i Tani Braithwaite’ach oraz na psie. Łzy napłynęły mi do oczu. Mam prawie dwadzieścia cztery lata, pomyślałem, i czego dokonałem w życiu? Gdy ucichły ostatnie słowa pieśni, odpowiedziałem sobie w duchu: niczego, Mole, niczego. Pandora chciała spędzić pierwszą noc nowego roku z Cavendishem w domu swych rodziców w Leicester, ale o wpół do pierwszej przypomniałem jej, że ona i jej leciwy kochanek obiecali odwieźć mnie do Oksfordu.
– Mój dyżur w Ministerstwie Ochrony Środowiska rozpoczyna się za osiem godzin. Dokładnie o 8.30 – oświadczyłem.
– O rany, nie możesz się urwać na jeden dzień bez pozwolenia? Musisz się tak płaszczyć przed tym żałosnym komisarzem Brownem? – spytała ze zniecierpliwieniem.
Ja na to z godnością (mam nadzieję):
– Pandoro, niektórzy ludzie dotrzymują słowa, w przeciwieństwie do ciebie, która w czwartek 2 czerwca 1983 roku obiecałaś, że za mnie wyjdziesz zaraz po egzaminach końcowych w szkole średniej.
– Miałam wtedy szesnaście lat. Utknąłeś chyba w pętli czasowej! – parsknęła Pandora, a trochę czystej whisky ulało jej się ze szklanki.
Zignorowałem to obraźliwe przypuszczenie.
– Czy odwieziesz mnie do Oksfordu, jak obiecałaś? – warknąłem, ocierając kropelki whisky z jej sukienki papierową serwetką w renifery.
– Jack! Adrian upiera się, żeby go odwieźć do Oksfordu! – wrzasnęła Pandora do Cavendisha, który na drugim końcu pokoju omawiał właśnie z babcią brak apetytu u psa.
Sinobrody przewrócił oczami i spojrzał na zegarek.
– Chyba zdążę jeszcze się czegoś napić, Adrianie? – spytał.
– Tak, ale poprzestań na wodzie. Nie zapominaj, że prowadzisz – odparłem surowo.