Trwa ładowanie...
d2ul2j5
24-03-2021 19:00

Pod wspólnym niebem (#1). Kiedyś dogonimy Paryż. Pod wspólnym niebem

książka
Oceń jako pierwszy:
d2ul2j5
Pod wspólnym niebem (#1). Kiedyś dogonimy Paryż. Pod wspólnym niebem
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Oświadczyny przyjmuję tylko między 20.00 w piątek a 3.00 w sobotę – w Paryżu, na balkonie z widokiem na wieżę Eiffla.
Zosia – rozwódka, mama dwóch dorosłych córek – po latach spotyka przypadkiem swojego dawnego kolegę z pracy. Kiedyś łączyło ich coś więcej, ale oboje z różnych powodów przestraszyli się tej relacji. Jak będzie wyglądała ich rzeczywistość dziesięć lat później, kiedy wydaje się, że nic nie stoi na przeszkodzie wspólnemu szczęściu? Czy i tym razem Zosia się wycofa? A może wreszcie weźmie się z życiem za bary i pokona demony przeszłości?

Pod wspólnym niebem (#1). Kiedyś dogonimy Paryż. Pod wspólnym niebem
Numer ISBN

978-83-66790-20-9

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

352

Język

polski

Fragment

PROLOG

ZAMOŚĆ

Danka

– Kur… – wymsknęło mi się, kiedy kredka, zamiast pokornie podążyć za ręką i nadać oku pożądany wygląd, w ostatniej chwili postanowiła zmienić kierunek i zwiedzić policzek. I teraz patrzyłam na cudną krechę zdobiącą pół mojej twarzy, zupełnie jakbym makijaż na Halloween robiła, a nie szła do pracy. – …wa – dokończyłam, bo przecież nie o kurach myślałam. Wzięłam wacik, nasączyłam go płynem i docisnęłam do policzka. Poczuła, jak resztka zimnej cieczy spływa mi po twarzy… po cudnie zrobionej twarzy. Faken! – wrzasnęłam, mimo że wcale nie chciałam. Spojrzałam na swoje odbicie. No dobra, chciałam. Chciałam tak powiedzieć, bo miałam już dość! Od prawie godziny zawłaszczałam łazienkę dla siebie i co? Teraz miało się popsuć?

– Danusia – usłyszałam niemal w tej samej chwili głos męża. Skrzywiłam się. Moja wolność w jedynej łazience w mieszkaniu dobiegała końca. Poprawiłam szybko makijaż, słysząc pukanie do drzwi. – Danusiu, wyjdź już, proszę.

– Pięć minut! – zawołałam, pociągając tuszem rzęsy.

– Nie! Natychmiast! – Głos mojego męża stawał się coraz bardziej zdecydowany. – Daję ci każdego ranka wystarczająco dużo czasu na to twoje robienie twarzy, ale ja też potrzebuję tam wejść od czasu do czasu. – Usłyszałam, jak mocuje się z klamką. – Danka! – Już wiedziałam, że mój czas się skończył. Zawsze tak było. Najpierw delikatnie, „Danusiu”, a potem sru! „Danka”.

– Wychodzę, wychodzę. – Rozpyliłam w powietrzu moje ulubione perfumy, po czym przeszłam przez pachnącą mgiełkę. Diabelnie mocne i jeszcze bardziej diabelnie drogie. Fundowane każdego miesiąca przez mojego ślubnego, o czym zresztą nie do końca miał pojęcie. Tak się bowiem umówiliśmy, że z każdej jego wypłaty otrzymywałam stałą „pensję” na prowadzenie domu. Na co dokładnie szły jego pieniądze, nie wnikał, najważniejsze, aby miał ugotowane, uprane i uprasowane. Kiedy i przez kogo to było nieistotne.

– Danka! – Głos męża wcale nie był już miły. Zrozumiałam, że brakło mi dwóch minut, a wiedziałam doskonale, jaki on jest.

– Już! – krzyknęłam, jednocześnie otwierając drzwi i niemal wpadając na Janusza. Jego wzrok informował, że sekundy dzieliły mnie od apokalipsy, którą niechybnie zafundowałby mi bez wahania.

– Nareszcie. – Wepchnął się do środka, nie zważając na mnie. – Wyprowadź Sabę!

– Co mam zrobić? – Stanęłam jak wryta i z niedowierzaniem odwróciłam głowę. Drzwi jednak wykonały przed moim nosem artystyczny dyg i nim skończyłam zdanie, usłyszałam, jak Janusz zamyka je od środka.

– Wyprowadź Sabę!

Czyli jednak się nie pomyliłam. Saba, słysząc swoje imię, natychmiast znalazła się przy mnie i z wywieszonym jęzorem ocierała się o kolana.

– Nie wyszedłeś z nią? – Nieco podniosłam głos. – Janusz, przecież spóźnię się do pracy!

– Mówiłem ci, że kończę raport. Poza tym nie mam czasu, za godzinę mam spotkanie z klientem. – Ostatnie słowo zagłuszył plusk wody.

Miałam ochotę krzyczeć! Znowu! Znowu! Znowu! Po raz kolejny postawił mnie pod ścianą bez prawa wyboru, a przecież wiedział, że aby zdążyć, powinnam za kwadrans wyjść z domu. Spacer z Sabą, śniadanie… no jak nic się spóźnię! A on sobie prysznic bierze!

– Saba – nachyliłam się do uszu mojego biszkoptowego kundelka, przypominającego labradora – wychodzimy na pięć minut, rozumiesz? – Sięgnęłam po smycz. – Żadnego biegania, żadnych wygłupów. Jak pańcia wróci z pracy, to wtedy tak, ale teraz szybkie siusiu i wracamy.

Otworzyłam drzwi, w ostatniej chwili łapiąc za klucze. Saba prowadziła mnie na smyczy i musiałam bardzo na siebie uważać. I zawsze w takich momentach cieszyłam się, że mieszkam zaledwie na pierwszym piętrze, w innym wypadku już dawno pogubiłabym nogi na tych eleganckich lastrykowych schodach.

Byłam zła. Mało powiedziane, byłam wściekła! Wściekła na Janusza, że pomimo ustaleń po raz kolejny je zlekceważył i postawił mnie w takiej sytuacji. Doskonale przecież zdawał sobie sprawę, że nie mogę przed pracą wyprowadzać Saby, bo po prostu nie mam czasu, poza tym umawialiśmy się, że rano to on się nią zajmuje. Tylko rano. Ale nie! On ma gdzieś ustalenia, zwłaszcza ustalenia ze mną, i robi sobie, co chce.

Janusza poznałam sto lat temu, zaraz po dość dramatycznym rozstaniu z moją wielką miłością. Sławek był tym jedynym, kochałam go szalenie i z radością zgodziłam się zostać jego żoną, potem z werwą przygotowywałam się na ten szczególny dzień. Wszystko miało być idealnie. I było. Do czasu. Cudna, na miarę szyta kiecka, elegancki garnitur, przystrojony kościół, dorożka, która nas wiozła do ślubu, setka gości, nawet pogoda. Jechałam do kościoła podekscytowana. Sławek siedział milczący, nawet na mnie nie patrzył. Przed wejściem wzięłam go za rękę – drżała jak nigdy wcześniej. Spojrzałam na niego, ale umknął wzrokiem. Kiedy wreszcie nadszedł moment zaślubin, podeszliśmy do księdza, ten związał nasze dłonie stułą i rozpoczął ceremonię. Sławek drżał, jak osika, tak bardzo, że i ja poczułam niepokój. Kiedy padło pytanie: „Czy ty, Sławomirze, bierzesz sobie Danutę za żonę?” mój narzeczony dość długo się nie odzywał. Nawet na mnie nie patrzył. W końcu podniósł wzrok i usłyszałam: „Nie”. Nogi zrobiły mi się jak z waty, miałam wrażenie, że się przesłyszałam. Otworzyłam usta, ale nie byłam w stanie nic powiedzieć. A Sławek popatrzył na mnie długo i wnikliwie, i odszedł. Nie powiedział nawet „przepraszam”. Zostawił mnie zdruzgotaną, zszokowaną, zaskoczoną, ze zwisającą z dłoni stułą, w towarzystwie setki gości. Ślubu nie było, wesela nie było. Dwa miesiące później poznałam Janusza. Kiedy po kilku tygodniach zapytał, czy nie chciałabym za niego wyjść, pozwoliłam sobie założyć na palec obrączkę, i to jak najszybciej.

Pół roku po tym, jak porzucił mnie Sławek, zostałam mężatką.

Janusz był cierpliwy, wydawał mi się idealnym kandydatem. Dobrze zarabiał, dbał o mnie i dom, ucieszył się, kiedy w rok po ślubie pojawił się na świecie nasz syn. W miarę upływu czasu zrozumiałam, że tak jak mój mąż był dla mnie kimś „zamiast”, tak i ja byłam tym samym dla niego. Wiem, że wcześniej kochał, wiem, że został porzucony. A potem spotkał mnie.

Nasze doświadczenia sprawiły, że to małżeństwo trwało, mimo że nas coraz mniej łączyło. W końcu w życiu mojego męża zaczęły się pojawiać inne kobiety. Nawet się z tym nie krył. Wzięłam go kiedyś na rozmowę, zaraz po tym, jak przypadkiem poznałam jego aktualną kochankę.

– Mężu – zaczęłam wówczas twardo, specjalnie zwracając się do niego w ten sposób. – Skoro twój temperament jest tak duży, że nie jestem w stanie cię zadowolić, mam tylko jedną prośbę: nie obrażaj mnie. Jeśli już musisz spotykać się z kimś na boku, to chociaż wybierz sobie ładniejszą ode mnie, taką, żebym patrzyła na nią z zazdrością a nie jakiegoś człekopodobnego maszkarona.

Janusz się nie odezwał, ale od tamtej pory, a minęło już ponad dziesięć lat, nigdy nie widziałam żadnej jego kochanki. Pozostały mi jedynie domysły.

– Saba! – krzyknęłam, czując, że psina ze wszystkich sił chce się zerwać ze smyczy i pobiegać. Nie mogłam na to pozwolić, po pierwsze nie było czasu, a po drugie i najistotniejsze, miałam na sobie wyjściowe buty na obcasie i spódniczkę. – Saba, wracamy! Chodź! – Szarpnęłam mocno, czując, że psica nie ma na to ochoty. I jeszcze raz. I jeszcze… I… gruchnęłam siedzeniem o trawę, bo zamiast spodziewanego oporu, Saba w jednej sekundzie zmieniła zamiary i z impetem rzuciła się na mnie. Na nic się zdały moje protesty. Jej radość w jednej chwili pozbawiła mnie twarzy, tej zrobionej, nad którą męczyłam się godzinę! W dodatku moje włosy wyglądały, jakby stado bocianów chciało sobie zrobić tam gniazdo.

– Saba… – jęknęłam.

– Nic pani nie jest? – dotarło do mnie i prócz Sabinych kudłów zobaczyłam, sympatyczną twarz młodego człowieka.

– Nie, nie – zaprzeczyłam od razu.

– Pomogę pani wstać. – Zanim zdążyłam zaprotestować, poczułam, jak młodzieniec obejmuje mą smukłą kibić i stawia mnie na nogi. Spojrzałam na niego, westchnęłam i omal się nie zakochałam. Jednak przypomniałam sobie, że wyglądam jak siedem nieszczęść i największą przyjemność, jaką mogę mu zrobić, to zejść z oczu, a nie się zakochiwać. Ale nie zeszłam.

– Dziękuję – powiedziałam za to najsłodszym z tonów, specjalnie przedłużając pobyt w jego objęciach. Nasze oczy się spotkały, uśmiechnęły do siebie i kiedy już, już myślałam, że czeka nas wspólna przyszłość, poczułam, jak jego dłoń wciska się w moją.

– Pani psinka!

Aaa, ratunku! To ja tu patrzę w te jego śliczne oczy, a ten mi wciska smycz? Jestem do niczego… Stara, brzydka, nieatrakcyjna. Oczywiście, że nieatrakcyjna! Nie podobałam mu się! Przecież Saba tak mi wylizała twarz, że teraz mogę tylko straszyć.

– A, tak, rzeczywiście… – W moim głosie słychać było zawód, mimo to nieznajomy wciąż się do mnie uśmiechał. Pewnie taki grzeczny. – Saba! Wracamy! – krzyknęłam zrezygnowana na psicę, spoglądając jednocześnie na zegarek. – Praca! – wrzasnęłam, mając gdzieś słodki ton. – Dziękuję panu bardzo! – rzuciłam jeszcze za siebie. Zostawiłam młodzieńca i ruszyłam najszybciej jak mogłam, w biegu podciągając spódnicę. Saba, ucieszona takim obrotem sprawy, biegła tuż obok mnie i wyraźnie widziałam jak jej się morda śmieje.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2ul2j5
d2ul2j5
d2ul2j5
d2ul2j5