Tęcza nad jeziorem
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2018 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Wszystko dzieje się po coś i z jakiegoś powodu.
Historia o wybaczaniu, o różnych obliczach miłości, o dojrzewaniu do rodzicielstwa, o dorastaniu tych, którzy byli przekonani, że już dawno są dorośli.
Ewa po wielu latach wraca do miejsca, w którym się wychowała, małej wsi gdzieś na końcu świata. Przywozi ze sobą wszystkie swoje dorosłe lęki, nietrafione wybory i złe decyzje. Ma nadzieję, że powrót pomoże jej uporządkować życie, które w ostatnich latach wymknęło się spod kontroli. Jednak na miejscu zastaje coś, czego zupełnie się nie spodziewała… Odżywają wspomnienia, budzą się upiory przeszłości, a ona ma coraz mniej nadziei, że to wszystko dobrze się skończy. W dodatku na horyzoncie pojawia się nieoczekiwana i niechciana miłość…
Dobre tiramisu musi mieć w sobie mocną, gorzką czekoladę, tylko wtedy można poczuć słodycz pozostałych składników. Historia Ewy jest jak pyszne tiramisu! Polecam! (jest akcept po skróceniu)
Joanna Onysk
"To książka o tym, że rodzicielstwo to trudna praca każdego dnia i nocy. To opowieść o dawno skrywanych sekretach, które niczym duchy przeszłości, prędzej czy później dadzą o sobie znać. To wreszcie historia o tym, że nigdy nie jest za późno, aby powiedzieć PRZEPRASZAM i KOCHAM CIĘ." Magdalena Goc – Natonek
Numer ISBN | 978-83-7674-724-8 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 304 |
Język | polski |
Fragment | Skręciłam w prawo, w ulicę Dworcową, choć kiedy byłam tu ostatnim razem, wyglądała ona zupełnie inaczej i nie nazywała się Dworcowa. Nie nazywała się w ogóle, po prostu była jedną z wielu asfaltowych, nienazwanych uliczek w Kowalach. Dopiero niedawno ktoś wpadł na pomysł, aby uporządkować nieco Kowale, uroczą wieś rozrzuconą wzdłuż kilkunastu uliczek na kilku kilometrach kwadratowych i zamieszkałą przez jakiś tysiąc osób. Kiedyś i przez moją rodzinę, ale opuściliśmy to miejsce dziesięć lat wcześniej, zaraz po śmierci mojej babci. Jak przez mgłę pamiętałam tę uliczkę. Dziesięć lat zrobiło swoje. Niektóre domy zniknęły, a w ich miejscu pojawiły się nowe, piękne, kolorowe, z ładnie zagospodarowanym terenem wokół. Zmieniła się cała miejscowość, a Dworcowa była jej częścią. Inną, nową. Dla mnie w tej chwili obcą. Zwolniłam, patrząc w kierunku, gdzie spodziewałam się ujrzeć domek babci, jak nazywałam nieduży drewniany budynek, w którym mieszkałam przez tyle lat. Zanim pojawiła się nazwa ulicy, dom miał swój numer – 212. Nieco bez sensu, nie po kolei, bo kilka budynków dalej, tuż za zakrętem, numeracja rozpoczynała się od 73. Kiedyś. A teraz? Minęłam wjazd na dworzec i stojący w głębi budynek, odnowiony, ale wciąż w tych samych pastelowych kolorach. Jedynie drzew było więcej i były zdecydowanie większe. Po prawej pojawił się całkiem spory parking – widomy znak powszechnego posiadania samochodów. Kiedy jeszcze mieszkałam w Kowalach, wokół dworca stały wszechobecne rowerowe stojaki, zapełnione do ostatniego miejsca. Teraz rowerów jak na lekarstwo, za to wokół auta wszelakiej maści. Pamiętałam doskonale, ile to razy jeździłam na rowerze w kółko na podjeździe przed dworcem. A raz nawet wywinęłam na zakręcie takiego orła, że musieli mi założyć na kolanie sześć szwów. Odwróciłam głowę od dworca. Byłam już blisko. Dom babci był tuż, trzeci budynek po lewej za wjazdem na dworzec. Zatrzymałam się przed celem swojej podróży, próbując odnaleźć zapamiętane obrazy. A zobaczyłam plac budowy. Aż do tej chwili dom babci był taki, jakim go zapamiętałam: zbudowany z bali, stuletni budynek z dwuspadowym dachem i gankiem, opleciony dzikim winem z jednej, a ciemnymi winogronami z drugiej strony. Bale były ciemne, niemal czarne; na ich tle odznaczały się białe okna ze szprosami. Prowadzące do wnętrza, pięknie rzeźbione dębowe drzwi, zrobione dawno temu przez miejscowego stolarza, zachwycały mnie za każdym razem. Szczegółami, detalami, o które dbała babcia. Jak ta masywna klamka. Westchnęłam. Rozejrzałam się w poszukiwaniu matki, ale nigdzie nie było jej śladu. Nie słyszałam jej donośnego głosu ani nie widziałam jej auta. Jakbym trafiła nie pod ten adres. Jadąc tutaj, byłam pewna, że ją spotkam, po to specjalnie przyleciałam z Londynu. To znaczy, matka nic nie wiedziała ani o moim przyjeździe, ani o naszym spotkaniu, ale sprawa, z którą przyjechałam, nie pozostawiała mi wyboru. Po prostu musiałam tutaj być. Już. Natychmiast. To bez wątpienia był dom babci, tylko dlaczego przechodził gruntowny remont? Wysiadłam z auta i rozglądając się wokół, weszłam na posesję. Po raz pierwszy od dziesięciu lat. Z pięknego, zadbanego trawnika, jakim zawsze chwaliła się babcia, nic nie zostało, wszędzie leżały jakieś materiały budowlane: a to kupa żwiru, piachu, betoniarka, taczki, bale… Jedynie w rogu, tuż przy ścianie, ocalało kilka krzaczków jasnoróżowych peonii. Obok domu stał pomarańczowy transporter, załadowany niemal po brzegi. Podeszłam bliżej. Deski, bale, lakiery… – Szuka pani czegoś? – usłyszałam nagle tubalny, męski głos. Odwróciłam się najszybciej, jak potrafiłam. I równie szybko tego pożałowałam: spodziewałam się wszystkiego, ale nie tego, co zobaczyłam. Z domu wyszedł młody mężczyzna, w poprzecieranych dżinsach, bez koszulki, bez skrępowania eksponujący swoje mięśnie. Arnold Schwarzenegger z lat młodości. Niemalże. Arnold nie miał modnie przyciętych włosów i brody. A ten tu miał! Patrząc na nieznajomego, doszłam do wniosku, że musiałam się pomylić. To nie mogły być Kowale, to nie mógł być dom babci! Nieznajomy zmrużył oczy, jakby chciał mi się dokładniej przyjrzeć, po czym krzyknął radośnie: – Ewa! – No tak, imię się zgadzało, a więc znał mnie, ale ja go nie znałam. Nic a nic. Z przerażeniem patrzyłam, jak robi trzy kroki w moją stronę, po czym bez skrępowania więzi mnie w niedźwiedzim uścisku. Wniosek numer dwa: on mnie znał, a ja w dalszym ciągu nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. – Ewa! Jak dobrze cię znowu widzieć! – rzucił między jednym uściskiem a drugim, uśmiechając się do mnie szeroko. Wniosek trzeci: skoro użył słowa „znowu”, to znaczy, że znaliśmy się już wcześniej albo on mnie znał. Z czasów swojego pobytu w Kowalach zapamiętałam tylko dwie koleżanki i żadnego kolegi, bo na żadnego po prostu nie zwracałam uwagi. Każdy wyglądał jak młodszy brat krasnala i niemożliwe, aby z jakiegoś liliputa wyrósł taki przystojniak! Krasnale z reguły nie sięgają dwóch metrów! Chyba że trzy naraz! – Ewcia! Co ty tu robisz? – A ty? – odbiłam piłeczkę, mając nadzieję, że dowiem się czegoś więcej, jednocześnie próbując sobie przypomnieć, kim może być ów nieznajomy. – Remontuję dom – powiedział po prostu, jakbym jeszcze nie zauważyła tego bałaganu wokół. – Chcesz zobaczyć środek? – Nie czekając na odpowiedź, złapał mnie za rękę i pociągnął w kierunku budynku. Dom był symetryczny. Na prawo, od wschodu i południa, znajdowała się kuchnia z pokojem dziennym, na lewo dwie sypialnie, które kiedyś zajmowali moi rodzice i ja, na wprost maleńki pokoik, służący babci za sypialnię, tuż obok łazieneczka. Tak było kiedyś… Teraz, gdy weszłam do środka, zobaczyłam jedną wielką przestrzeń; łazienki i pokoiku babci nie było, za to w suficie ziała czarna dziura. – Jezus Maria – jęknęłam. Moja matka oszalała, pozwalając na coś takiego. – Nie podoba ci się? Wzruszyłam ramionami. – Po co ta dziura? – Wskazałam na sufit. – Tam będą schody – usłyszałam. – Schody? Dokąd? – Nie rozumiałam, po co mojej matce schody? W tym miejscu nigdy nie było schodów. Kiedyś wchodziło się na górę po drabinie, ale od lat na poddaszu nic się nie działo. Nie suszyło się tam bielizny ani nie składowało niepotrzebnych rzeczy. Nie było potrzeby tam wchodzić, więc teraz ta dziura, zwiastująca schody, świadczyła o tym, że poddasze dostanie swoją szansę. – Tam będzie studio. Albo sypialnia. Jeszcze nie wiem. Odwróciłam się powoli w jego kierunku, uniosłam głowę, by móc mu spojrzeć w oczy. – Jak to, nie wiesz? Robisz i nie wiesz co? – zapytałam. – Na razie skupiam się na dole – usłyszałam jego wciąż wesoły głos. Cholera, kim on był?! – Część dzienna pozostaje bez zmian, te dwie sypialnie też. – Wskazał na mój dawny pokój i znajdującą się obok sypialnię rodziców. – A góra… No cóż, wszystko zależy… – Od czego? – weszłam mu w słowo. – Od kasy! – roześmiał się. Opuściłam głowę. Spodziewałam się wszystkiego, ale nie tak prozaicznej odpowiedzi. – Ewa – nieznajomy przestał się śmiać i zwrócił się do mnie jakoś tak subtelnie – pamiętasz, jak mówiłaś, że chciałabyś mieć pokój na górze? Zaskoczył mnie. Zdałam sobie sprawę, że rozmawiam z kimś, kto znał mnie bardzo dobrze, z kim spędzałam dużo czasu, bo nie wszyscy wiedzieli o moim marzeniu. O pokoju ze skosami, który meblowałam w myślach. Wniosek numer cztery: rozmawiałam z kimś, kto mnie dobrze znał, komu ufałam i dzieliłam się z nim swoimi marzeniami. Skupiłam się na jego twarzy i oczach, próbując wywołać z zakamarków pamięci choć fragment, który pasowałby do tej układanki. Nic. Pustka. Czułam się jak idiotka. – Ewa? – dobiegło mnie jego pytanie. Zawstydziłam się, jakby przyłapał mnie na gorącym uczynku. – Ewa? – powtórzył, kładąc swoje dłonie na moich ramionach. – Ty mnie nie poznajesz? Cholera! To było aż tak widać? – Nie… ja… – jąkałam się, zastanawiając, w jaki sposób wyjść z opresji. – Bruno – usłyszałam. – Słucham? – Miałam wrażenie, że się przesłyszałam. – Bruno. Teraz pamiętasz? Bruno. Bruno, którego pamiętałam, był moim równolatkiem, dwie głowy niższym. Trzymaliśmy się razem gdzieś do trzeciej czy czwartej klasy, potem przestaliśmy się zauważać. Ja rosłam i się zmieniałam, on stał w miejscu; mały, szczuplutki, drobniutki. Kolegowanie się z nim zaczynało być dla mnie mega obciachem. Popatrzyłam na niego, próbując dojrzeć w tej interesującej twarzy młodego mężczyzny twarz tamtego dzieciaka, z którym swego czasu spędzałam każdą wolną chwilę. To nie mógł być on! Ludzie aż tak się nie zmieniają! Nie wytrzymałam! Zgięłam się w pół i wybuchnęłam śmiechem. Oczy zaszły mi łzami, brzuch bolał i nie byłam w stanie spojrzeć na Brunona. Jezu, jakiego Brunona? Nie wierzyłam, że to on! – Już ci lepiej? – usłyszałam nagle jego kąśliwe pytanie. Momentalnie spoważniałam. – Ludzie różnie na mnie reagują, ale jeszcze nikt nigdy nie śmiał się tak jak ty. – Wyczuwałam w jego głosie złość i pretensję. I coś jeszcze. Jakby żal, że zrobiłam coś takiego, że zachowałam się w ten sposób. – Zrozum! – odezwałam się wreszcie. – Nie widziałam cię dziesięć lat, a zapamiętałam cię jako… – W ostatniej chwili ugryzłam się w język, zrozumiawszy, że uraziłabym go jeszcze bardziej. – Nie kończ! – zażądał zdecydowanie. A jednak się zdenerwował. Odwrócił się ode mnie i wyszedł. Westchnęłam, ale wyszłam za nim. – Czy ja jestem jakiś inny? – rzucił mi w twarz, odwracając się nagle. – Nie… – odparłam zaskoczona. – To dlaczego się ze mnie śmiałaś? – Nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Stała się rzecz straszna, masz rację, urosłem, zmężniałem, zmieniłem się! Jak mogłem! Przecież byłem taki malutki, drobniutki, i taki powinienem zostać na wieki wieków, bo moja szanowna koleżanka nie poznała mnie po dziesięciu latach! – Bruno… – Co?! – wrzasnął. – Przepraszam – bąknęłam, czując, że powinnam to powiedzieć. Widziałam, jak złość buzuje w nim gdzieś pod skórą. Patrzyłam na niego, dając mu czas na uspokojenie. Kiedy kilka chwil później spojrzał na mnie, poznałam jego oczy, pozbywając się wszelkich wątpliwości. – Naprawdę bardzo się zmieniłeś – powiedziałam szeptem. – Wiem – burknął. Wciąż był zły. Zapadło kłopotliwe milczenie. Czułam, że się zagalopowałam, ale nie potrafiłam teraz cofnąć czasu. Nie znałam Brunona, nie wiedziałam, czy zostało w nim coś, co kiedyś znałam. Sęk w tym, że nie pamiętałam. Nie zamierzałam go jednak znowu przepraszać. Skoro nie chciał mówić, to nie! Czy ja zrobiłam coś złego? Przecież miałam prawo go nie poznać. Bawiliśmy się jako dzieci, nie widziałam go jako dorosłego mężczyzny ani razu, więc moja reakcja była uzasadniona. No, może poza śmiechem. Ale kiedy sobie przypomniałam tego małego wypłosza i porównałam z tym, co widziałam, nie mogłam się powstrzymać. Wydawało mi się to tak nieprawdopodobne, że… Bruno sprzed dziesięciu lat był niski, drobny, malutki. Wyglądał na góra dwanaście lat, mając prawie siedemnaście. Tańczył w dziecięcym zespole ludowym, doskonale odnajdując się wśród kilkulatków. Nie wróżyłam mu powodzenia wśród kobiet, sama nie byłam nim zainteresowana; mając lat szesnaście, wyglądałam jak teraz, jak kobieta, a nie jak dziecko. Na dodatek nie sądziłam, że on kiedykolwiek będzie wyglądał jak mężczyzna. – Moja matka cię zatrudniła? – zapytałam, zmieniając temat. Tylko takie wytłumaczenie jego obecności przychodziło mi do głowy. Moja matka musiała mieć z tym coś wspólnego. W końcu przyjechałam tu do niej, a nie do niego. – Dlaczego pytasz? – odpowiedział pytaniem. – No bo… – Zbił mnie z tropu. – Ten cały remont i w ogóle. – Schyliłam się, urwałam źdźbło trawy i zaczęłam je gryźć. Kiedy tu mieszkałam, zawsze tak robiłam, gdy się denerwowałam. – Ty o niczym nie wiesz – bardziej stwierdził, niż zapytał. Tak jak ja chwilę wcześniej, schylił się po źdźbło. – O czym? – Twoja matka sprzedała mi ten dom kilka miesięcy temu. – Co zrobiła?! – wrzasnęłam. – Jak to sprzedała? Kiedy? I gdzie ona teraz jest? – Zadałam mu tyle pytań, że nawet sama nie wiedziałam, na które chcę znać najszybciej odpowiedź. Teraz to we mnie się gotowało! – U siebie. – Bruno był spokojny. – Czyli gdzie?! – wrzeszczałam, nic nie rozumiejąc. – W starym młynie – usłyszałam odpowiedź. – W starym… gdzie? – zapytałam po raz kolejny. Nie wierzyłam. – W starym młynie – powtórzył Bruno. – Zaprowadzić cię? – Zwariowałeś? Wiem, do cholery, gdzie jest stary młyn! Tylko co moja matka tam robi? Bruno popatrzył na mnie zaskoczony. – Ewa, ty naprawdę nic nie wiesz? – zapytał z niedowierzaniem po raz kolejny. Nie wiedziałam, o co mu tak naprawdę chodzi. Wzięłam kilka głębszych oddechów, po czym rzuciłam mu w twarz: – Mów! I powiedział. Najpierw o tym, jak to rok wcześniej moja matka postanowiła nabyć stary młyn, dość dziwną i oryginalną miejscówkę, w której chyba tylko myszy urzędowały, bo młyn był młynem już tylko z nazwy. Kiedy jeszcze mieszkałam w Kowalach, spędzałam tam mnóstwo czasu, jak reszta dzieciaków. Młyn miał wiele zalet, przede wszystkim był zadaszony i można było bawić się tam bez względu na pogodę; rzeka tworzyła przy nim rozlewisko, nad którym powstała plaża, a w niezbyt głębokiej wodzie można było uczyć się pływać. Lubiłam tam chodzić, bywało, że spędzałam we młynie całe dnie. Nawet odrabiałam tam lekcje. Ale co strzeliło mojej matce do głowy, że kupiła tę ruinę? Bruno kontynuował. Dodał, że matka z miejsca wzięła się za remont młyna, jakiś czas później sprzedała mu dom babci, a on zaczął przystosowywać mój rodzinny dom do swoich potrzeb. Jakie on, do jasnej Anielki, mógł mieć potrzeby? Był tak samo młody jak ja! Ledwo stuknęło mu dwadzieścia sześć lat! Czyżby miał już rodzinę? Aż się bałam zapytać…. Byłam zaskoczona tym, co usłyszałam. Nie miałam pojęcia, że w życiu mojej matki zaszły takie zmiany. Ale Bogiem a prawdą, nasze stosunki nigdy nie były szczególnie ciepłe. Cztery lata temu, zaraz po obronie licencjatu, wyjechałam do Londynu, zaślepiona miłością do pewnego Anglika. Nic się wtedy nie liczyło, tylko on. Wynajęłam swoje mieszkanie, które rodzice kupili mi, gdy tylko dostałam się na studia, spakowałam się i podążyłam za miłością. Dość ryzykowny krok, ale nawet wtedy moja matka nie zaprotestowała. Nie mówiła nic w stylu: „zastanów się”. Kiedy przyznałam się, że wyjeżdżam, mama powiedziała tylko: „Rób tak, abyś była szczęśliwa. Jeśli dzięki niemu jesteś, jedź”. A teraz przyjechałam do niej i już wiedziałam, że sprawa, która mnie tu sprowadziła, jest jedynie częścią większej całości. I zamierzałam tę całość poznać. – Dzięki za rozmowę – odezwałam się w końcu, kiedy zapadło długie milczenie po monologu Brunona. – Muszę już jechać. – Na długo przyjechałaś? – Nie wiem – skłamałam. Byłam przygotowana na spędzenie w Polsce tygodnia, góra dziesięciu dni, choć nie sądziłam, abym została u matki dłużej niż dwa. – Powinniśmy się jeszcze zobaczyć. – Bruno był zdecydowany. – Może jutro? Patrzył na mnie z uśmiechem. Nie rozumiałam, skąd u niego ta chęć spotkania się ze znajomą, której nie widział dekadę. Jutro? Oszalał? Nic o mnie nie wiedział, a chciał się widzieć? To zupełnie przeciwnie niż ja. Od czasu wyjazdu z Kowali nie tęskniłam za nikim, dość szybko zapomniałam o swoim wiejskim życiu. |
Podziel się opinią
Komentarze