Trwa ładowanie...
d1mr7ac
31-01-2020 14:07

Słońce za horyzontem. Lepsze jutro

książka
Oceń jako pierwszy:
d1mr7ac
Słońce za horyzontem. Lepsze jutro
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

„Słońce za horyzontem” to pierwsza część trylogii „Lepsze jutro”, opowiadającej historię trzech sióstr: Kingi, Karoliny i Kamili.

Kingę poznajemy w momencie, gdy jest spełnioną zawodowo dziennikarką i oddaną żoną, której do pełni szczęścia brakuje jedynie dziecka. Kiedy wydaje się, że wszystko jest na najlepszej drodze i jej marzenie o pełnej rodzinie ma wreszcie szansę się ziścić – zaczynają nadciągać czarne chmury. Jej poukładane życie wali się z wielkim hukiem, a mała stabilizacja, z której była tak dumna, okazuje się zamkiem zbudowanym na piasku. Z pomocą sióstr za wszelką cenę próbuje poradzić sobie z ogarniającym ją mrokiem.

Jednak światło za horyzontem przecież zawsze zwiastuje nowy dzień, więc i Kindze, która przestała wierzyć w szczęście, pewnego dnia znów zaświeci słońce.

Słońce za horyzontem. Lepsze jutro
Numer ISBN

978-83-7674-746-0

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

320

Język

polski

Fragment

OD AUTORKI

Kochani,

oddaję w Wasze ręce swoje kolejne „dziecko”. Tym ra­zem ciąża była długa, bo pomysł na napisanie historii najpierw Kingi, a potem jej sióstr, narodził się pewnego lipcowego wieczora kilka lat temu. Rozmawiałam wów­czas ze znajomym i na zakończenie on rzucił do mnie: „Lepszego jutra”. Wiecie, jak to jest, czasem wystarczy jakiś impuls, by w głowie narodziła się historia. W tym wypad­ku był to tytuł. Aby jednak Kinga ujrzała światło dzienne, musiał minąć jakiś czas, i niezmiernie się cieszę, że dzi­siaj mogę z przyjemnością zaprosić Was do jej świata.

A o to, abyście w tym świecie mogli poczuć się komfortowo, zadbała Magda Kawka i Wydawnictwo Replika. Dziękuję!

Lepsze jutro jest jak horyzont: optymiści słusznie twierdzą, że mamy je w życiu wciąż przed sobą, pesymiści równie słusznie uważają, że nigdy tam nie dojdziemy

Znalezione w sieci

Przeznaczenie to nie wyroki opatrzności, to nie zwoje zapisane ręką demiurga, to nie fatalizm. Przeznaczenie to nadzieja.

Andrzej Sapkowski

Urodziłam się pierwszego dnia lata i to poniekąd sprawiło, że uwielbiałam tę porę roku i uważałam, że mogłaby trwać cały czas. Kochałam słońce, ciepło, nawet upały. Nie przeszkadzało mi suche powietrze i nie miałabym nic przeciwko temu, aby zamieszkać gdzieś na południu i cieszyć się życiem na jakiejś klimatycznej wysepce, na której słońce świeciłoby przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku, a ja, ubrana jedynie w liście zakrywające strategiczne miejsca, wystawiałabym swoje ciało na jego działanie.

Jednak zamiast słonecznej wyspy miałam sto­licę, w której padało średnio co drugi dzień, za sprawą saharyjskiego powietrza było gorąco jak

w piekarniku albo przeraźliwie zimno, gdy zawi­tał wyż ze wschodu. Tak naprawdę dla mnie zimy mogłoby nie być, no, może poza okresem Bożego Narodzenia i Nowego Roku, kiedy mróz i śnieg tworzyły niepowtarzalny klimat. Na szczęście ak­ceptowałam zmienność pór roku, rekompensując sobie brak słońca i ciepła w czasie zimy wyjazdami w cieplejsze rejony. Od kilku już lat, a właściwie od kiedy zaczęłam samodzielnie zarabiać, stało się tra­dycją, że dwa razy do roku wyjeżdżałam na kilku­dniowy urlop w celu naładowania akumulatorów. Zawsze wybierałam miejsca, które gwarantowały ładną pogodę. I tylko raz aura spłatała mi figla. Trzy lata wcześniej, na Teneryfie, w ciągu całego pobytu padał deszcz w południowej części wyspy, konkretnie w Los Cristianos, gdzie suma opadów rocznych wynosi tyle, ile w Warszawie potrafi spaść w ciągu godziny! Ale nawet ta mała wpadka nie zniechęciła mnie do podróży.

Ostatni urlop spędziłam na Florydzie. Wró­ciłam po miesiącu, absolutnie zakochana w tym miejscu. W normalnych warunkach nawet nie do­puściłabym do siebie myśli, że mogę sobie pozwolić na taką wycieczkę, ale na szczęście miałam Karola, swojego męża. A mój mąż miał pracę. W Stanach.

Karola znałam niemal od zawsze, mieszkaliśmy w sąsiednich blokach, często się spotykaliśmy, mie­liśmy wspólnych znajomych. Jako oficjalna para zaczęliśmy funkcjonować, gdy rozpoczęłam naukę

w liceum, byłam w pierwszej klasie, on w trzeciej. Dużo rozmawialiśmy, razem chodziliśmy do szkoły, czasem poprosiłam go o pomoc przy przedmiotach ścisłych – w końcu on był w klasie matematycz­nej, ja w humanistycznej. Był moim pierwszym po­ważnym chłopakiem, pierwszą miłością, i wpadłam jak śliwka w kompot. Dość szybko się zakochałam, przed maturą zdałam sobie sprawę, że to z nim chcę spędzić resztę życia, byłam pewna, że to, co nas łączy, to coś trwalszego niż nastoletnia miłość. To uczucie dojrzewało razem z nami.

Pobraliśmy się, gdy ukończyłam studia, wcze­śniej nie mówiłam „nie”, po prostu chciałam to zro­bić, kiedy absolutnie będę pewna, że to ten mężczy­zna, ten moment.

Dla mnie „ten moment” nastąpił pięć lat temu, w moje dwudzieste piąte urodziny, pierwszego dnia lata. Byliśmy razem już dziesięć lat i jakby na uczczenie tej rocznicy, zorganizowaliśmy ślub, w który tak naprawdę już nikt nie wierzył. Już wówczas mieszkaliśmy razem, prowadziliśmy nor­malne życie kochającej się pary, ale ślub był dla nas ważny. Przygotowaliśmy się do niego staran­nie, zorganizowaliśmy go sami, choć moi rodzice nigdy nie wybaczyli mi tego, że wzięliśmy tylko cywilny; potem pojechaliśmy w podróż poślub­ną, a po powrocie zajęliśmy się swoimi sprawa­mi. Karol akurat zmieniał pracę, z redakcji gazety

przeszedł do telewizji, do działu zagranicznego, ja wolałam swoje radio.

Oboje byliśmy dziennikarzami. Karol od dwóch lat przebywał na placówce w Stanach. Jego kariera, po przejściu do telewizji, zaczęła rozwijać się bły­skawicznie i dość szybko stał się jednym z filarów redakcji, a wyjazd na kontrakt był jakby potwier­dzeniem jego pozycji. A ja, pomimo jego prób prze­konania mnie, nie zgodziłam się z nim jechać, nie chciałam stracić pracy, nie wyobrażałam sobie sie­bie jako kury domowej, siedzącej grzecznie gdzieś pomiędzy obcymi ludźmi. Choć angielski znałam tak samo dobrze jak język ojczysty, nie ciągnęło mnie na wygnanie. Karol pojechał, dla niego była to szansa na rozwój, wiedziałam o tym, a mimo to trudno było mi się z tym pogodzić. Tęskniłam za nim, zawsze odliczałam dni do naszego kolejnego spotkania. Łudziłam się, że cztery lata zlecą jak z bicza strzelił, nie sądziłam, że tak bardzo będą mi się dłużyć.

Szybko pożałowałam swojej decyzji i przeko­nałam się, że nie jestem stworzona do samotnego życia. Nie zachwycały mnie powroty do pustego domu, długie rozmowy przez ocean i brak Karola na co dzień. To wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam. Nagle okazało się, że on jest zapracowany, ja też nie narzekałam na nudę w pra­cy, dzieliło nas prawie siedem tysięcy kilometrów

i sześć godzin różnicy czasowej. Tego nie potrafiły zniwelować najbardziej wymyślne urządzenia.

Dlatego tak bardzo ucieszyłam się na te wa­kacje na Florydzie. To był pomysł Karola i sposób na upieczenie dwóch pieczeni przy jednym ogniu. On wciąż był w Stanach, w pracy, a ja, nie dość, że z nim, to jeszcze na wakacjach.

Spojrzałam na zegarek, a następnie na okno. Aura jakby zapomniała, że to dopiero środek lata i od kilku dni po niebie raz po raz sunęły szare, puchate chmury, całkowicie zakrywając nieskazi­telny błękit.

Teraz też padało.

Nie przeszkadzało mi to jednak. Od rana moje myśli krążyły gdzieś daleko i nie miały nic wspól­nego z pracą; tak naprawdę nie miały nic wspólne­go z niczym poza moim mężem. Nie mogłam się skupić. Ekran komputera wydawał się tylko roz­mytą niebieską plamą, pisany tekst kłębowiskiem cienkich czarnych linijek, splątanych ze sobą w niemożliwy do rozsupłania sposób.

Enter.

Jeszcze pół godziny… Pół godziny i nareszcie upragniony weekend. Wolne trzy dni, na które cze­kałam od dawna. Wiedziałam, że balansuję na gra­nicy pracoholizmu, ale czymś musiałam zapełnić pustkę. Nerwowo stukałam w klawiaturę, nie rozu­miejąc tego, co piszę; nie miało to dla mnie w tej chwili żadnego znaczenia.

Enter.

Szybko przebiegłam wzrokiem po tekście, po­prawiając widoczne błędy.

Zapisz.

Biorąc pod uwagę tempo, w jakim wykonałam pracę, byłam z siebie zadowolona. Zapisawszy plik w folderze, otworzyłam skrzynkę pocztową, by przed wyjściem sprawdzić najświeższe maile, a po­tem z czystym sumieniem zamknęłam komputer.

Obiecałam sobie, że te trzy dni poświęcę tylko i wyłącznie sobie. Zasługiwałam na odpoczynek, potrzebowałam go. Zanim jednak z czystym sumie­niem mogłam się oddać lenistwu, czekała mnie wi­zyta u ginekologa, którego odwiedzałam regularnie, od kiedy tylko mój związek z Karolem przeszedł na wyższy poziom, a nasze ciała przestały być dla nas tajemnicą. Zawsze dbałam o tę sferę życia. Wizyty kontrolne i badania były dla mnie zupełnie natu­ralne, a dbałość o właściwą antykoncepcję jednym z priorytetów. Chciałam mieć dzieci, ostatnio na­wet zauważyłam u siebie nasilenie instynktu ma­cierzyńskiego, ale wolałam je sobie zaplanować.

Zaskoczyła mnie cisza panująca w poczekal­ni. Zazwyczaj siedziało w niej kilka kobiet ocze­kujących na wizytę, teraz rozlegał się jedynie głos dochodzący z telewizora. Uniosłam głowę i uśmiechnęłam się. To był głos Karola. Właśnie

z właściwym sobie perfekcjonizmem opowiadał o rekordowych opadach deszczu w Luizjanie. Ubrany w kurtkę z logo stacji, ledwie utrzymujący się na nogach na skutek silnego wiatru i zacinają­cego deszczu, prowadził relację z rejonu najbar­dziej dotkniętego żywiołem.

– Służby ratunkowe oraz żołnierze Gwardii Narodo­wej ewakuowali ponad tysiąc osób z zalanych domów i samochodów – poinformował gubernator tego stanu John Bel Edwards – usłyszałam, a na ekranie zamiast Karola zobaczyłam zalane ulice Baton Rouge, gdzie panowała najgorsza sytuacja.

Wiedziałam o tym wszystkim, w końcu od kil­ku dni to był temat numer jeden wszystkich ser­wisów informacyjnych, ale z przyjemnością słu­chałam tak dobrze znanego mi głosu i patrzyłam na kochaną twarz męża. Czasami, kiedy tęsknota za nim dawała mi się we znaki, włączałam sobie fragmenty jego programów, by choć przez chwilę na niego popatrzeć.

Drzwi gabinetu otworzyły się i zobaczyłam swojego lekarza.

– Dzień dobry, pani Kingo – przywitał się ze mną ciepło. Znałam go od ponad dziesięciu lat. – Zapraszam.

Po raz ostatni rzuciłam okiem na męża i we­szłam do gabinetu. Miałam nadzieję, że wizyta przebiegnie bez problemów.

Cierpliwie odpowiadałam na pytania, pozwo­liłam się zbadać, nawet zrobić USG, i miałam wrażenie, że trwało dłużej niż zwykle. Obserwo­wałam lekarza wpatrującego się w ekran monito­ra i zatrzymującego co chwilę obraz, czekając na jakikolwiek komentarz. Jego milczenie było nie do zniesienia.

– Panie doktorze... – zaczęłam, chcąc się dowie­dzieć, co takiego zobaczył na ekranie, ale przerwał mi niecierpliwie.

– Jeszcze chwilkę, pani Kingo. – Znów zatrzy­mał obraz, po czym krzyżykiem zaznaczył jakiś punkt i go powiększył. Był niezwykle skupiony. Na jego czole pojawiła się pionowa bruzda, któ­rej nigdy wcześniej nie widziałam, miał ściągnięte brwi, usta wyglądały jak cienka kreska. Zaniepo­koiłam się. Znałam go jako wesołego, bezpośred­niego człowieka, dotychczas nigdy nie zachowy­wał się w stosunku do mnie w ten sposób, więc zaczynałam bać się tego, co miał mi powiedzieć. Nie wyglądało to dobrze.

– Pani Kingo. – Odłożył wreszcie głowicę i po­dał mi jednorazowe ręczniki. – Na prawym jajniku zauważyłem małą zmianę… – Zawiesił głos i spoj­rzał na mnie. Wstrzymałam oddech. „Mała zmiana” zabrzmiała groźnie.

– Jaką zmianę? Guz? – zapytałam, czując jak coś chwyta mnie za gardło.

– Nie, nie, nie! Proszę tak nawet nie myśleć! To bardziej mała torbiel. Zdarzają się dosyć często i najczęściej zanikają same. – Sięgnął po wydru­kowane zdjęcie USG i podszedł do biurka. Dłużej niż zwykle wertował moją kartę, jakby tam czegoś szukał, a następnie coś w niej zapisał. Podeszłam i usiadłam naprzeciwko. – Torbiel nie jest duża – powiedział w końcu, patrząc na zdjęcie. – Nie ma powodu do niepokoju, nie sądzę, aby potrzebna była jakaś radykalna terapia.

– To znaczy, że jednak jakaś jest potrzebna? – zapytałam, starając się, aby mój głos brzmiał normalnie.

Spojrzał na mnie łagodnie.

– Proszę się nie denerwować, nic złego się nie dzieje. W takich przypadkach stosujemy leczenie farmakologiczne. Po jego zakończeniu torbiel po­winna się wchłonąć. W ostateczności, gdyby jednak było inaczej, przeprowadzamy operację. U pani su­geruję jedynie odstawienie plastrów na czas kura­cji. Przepiszę pani orgametril. – Sięgnął po receptę, a następnie na kartce napisał, w jaki sposób mam go zażywać, instruując mnie i upewniając się, że zrozumiałam. – Proszę tylko pamiętać: orgametril nie jest lekiem antykoncepcyjnym. Mam nadzieję, że to nie komplikuje pani planów?

Zastanowiłam się chwilę. W normalnych wa­runkach powiedziałabym bez wahania „tak, to mi nieco komplikuje sprawę”, ale to nie były normalne

warunki. Byłam kobietą z nieregularnym życiem seksualnym i od dłuższego już czasu zastanawia­łam się, czy po prostu nie zrezygnować z antykon­cepcji. Z Karolem widywałam się rzadko i przykle­janie sobie co tydzień plastra nie miało żadnego sensu, skoro prowadziłam życie mniszki. Poza tym może to był doskonały moment, aby wreszcie, po tylu latach nieprzerwanego zabezpieczania się, wreszcie pozwolić sobie odetchnąć? Pomyśleć o dziecku? Miałam w końcu trzydzieści lat!

– Nie – odpowiedziałam machinalnie.

Tak naprawdę zbyt się nie zastanawiałam nad pytaniem, które zadał mi lekarz. W głowie wciąż siedziało mi jego stwierdzenie: „Zauważyłem małą zmianę”. I choć później próbował mnie uspokoić, wcale nie czułam się lepiej. Martwiłam się. Byłam przyzwyczajona do wizyt, które odbywały się we­dług określonego schematu; badanie, uśmiech leka­rza i na koniec: „Wszystko w porządku, pani Kingo, zapraszam za cztery miesiące”.

– Plan jest taki. – Lekarz skończył uzupełnianie mojej karty, wpiął w nią zdjęcie z USG, po czym kontynuował: – Przepiszę pani orgametril na kolej­ne dwa cykle, ale za miesiąc zapraszam na wizytę kontrolną, podejrzewam, że do tego czasu torbiel może się wchłonąć. I proszę się nie martwić.

– Łatwo panu mówić. – Mój głos nareszcie prze­stał być podszyty strachem. – Moja ciotka też mia­ła łagodną zmianę na jajniku – wyznałam. Ciocia

Alinka, siostra mojej mamy, zmarła przed kilkoma laty. – A potem to już... – nie skończyłam, tylko spojrzałam wymownie na lekarza.

– Ach, rozumiem… Przykro mi, pani Kingo. Uważam jednak, że w pani przypadku naprawdę nie ma powodu do niepokoju, ale jeśli to miałoby panią uspokoić, proszę zrobić to badanie. – Napisał coś szybko na kartce. – Pozwoli ono oznaczyć mar­kery nowotworowe CA125.

Drżącą ręką sięgnęłam po skierowanie. I choć trochę się denerwowałam, nie chciałam jednak wpa­dać w rozpacz. Torbiel. To tylko torbiel. Niedługo zniknie i wszystko wróci do normy. A badanie trze­ba zrobić, w końcu lepiej dmuchać na zimne.

Wychodząc z gabinetu, pomyślałam, że to na­wet dobrze się złożyło. Odstawienie plastrów nie niepokoiło mnie, a do czasu kolejnego spotkania z mężem wszystko miało wrócić do normy. Posta­nowiłam, że nawet nie będę zawracać mu głowy moją wizytą u lekarza, by go na razie nie martwić. Uznałam, że o wszystkim powiem mu po skończo­nej kuracji, i miałam nadzieję, że być może wtedy zrezygnujemy z antykoncepcji. Chciałam mieć już dziecko, ostatnio coraz częściej o tym myślałam. Tuż po ślubie ustaliliśmy z Karolem, że do trzy­dziestki będziemy mieć przynajmniej jedno. Ale potem na drodze do realizacji tego planu stanął jego wyjazd, a wiadomość o wyjeździe zbiegła się w czasie z naszą przeprowadzką.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1mr7ac
d1mr7ac
d1mr7ac
d1mr7ac