Słońce za horyzontem. Lepsze jutro
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2019 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
„Słońce za horyzontem” to pierwsza część trylogii „Lepsze jutro”, opowiadającej historię trzech sióstr: Kingi, Karoliny i Kamili.
Kingę poznajemy w momencie, gdy jest spełnioną zawodowo dziennikarką i oddaną żoną, której do pełni szczęścia brakuje jedynie dziecka. Kiedy wydaje się, że wszystko jest na najlepszej drodze i jej marzenie o pełnej rodzinie ma wreszcie szansę się ziścić – zaczynają nadciągać czarne chmury. Jej poukładane życie wali się z wielkim hukiem, a mała stabilizacja, z której była tak dumna, okazuje się zamkiem zbudowanym na piasku. Z pomocą sióstr za wszelką cenę próbuje poradzić sobie z ogarniającym ją mrokiem.
Jednak światło za horyzontem przecież zawsze zwiastuje nowy dzień, więc i Kindze, która przestała wierzyć w szczęście, pewnego dnia znów zaświeci słońce.
Numer ISBN | 978-83-7674-746-0 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 320 |
Język | polski |
Fragment | OD AUTORKI Kochani, oddaję w Wasze ręce swoje kolejne „dziecko”. Tym razem ciąża była długa, bo pomysł na napisanie historii najpierw Kingi, a potem jej sióstr, narodził się pewnego lipcowego wieczora kilka lat temu. Rozmawiałam wówczas ze znajomym i na zakończenie on rzucił do mnie: „Lepszego jutra”. Wiecie, jak to jest, czasem wystarczy jakiś impuls, by w głowie narodziła się historia. W tym wypadku był to tytuł. Aby jednak Kinga ujrzała światło dzienne, musiał minąć jakiś czas, i niezmiernie się cieszę, że dzisiaj mogę z przyjemnością zaprosić Was do jej świata. A o to, abyście w tym świecie mogli poczuć się komfortowo, zadbała Magda Kawka i Wydawnictwo Replika. Dziękuję! Lepsze jutro jest jak horyzont: optymiści słusznie twierdzą, że mamy je w życiu wciąż przed sobą, pesymiści równie słusznie uważają, że nigdy tam nie dojdziemy Znalezione w sieci Przeznaczenie to nie wyroki opatrzności, to nie zwoje zapisane ręką demiurga, to nie fatalizm. Przeznaczenie to nadzieja. Andrzej Sapkowski Urodziłam się pierwszego dnia lata i to poniekąd sprawiło, że uwielbiałam tę porę roku i uważałam, że mogłaby trwać cały czas. Kochałam słońce, ciepło, nawet upały. Nie przeszkadzało mi suche powietrze i nie miałabym nic przeciwko temu, aby zamieszkać gdzieś na południu i cieszyć się życiem na jakiejś klimatycznej wysepce, na której słońce świeciłoby przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku, a ja, ubrana jedynie w liście zakrywające strategiczne miejsca, wystawiałabym swoje ciało na jego działanie. Jednak zamiast słonecznej wyspy miałam stolicę, w której padało średnio co drugi dzień, za sprawą saharyjskiego powietrza było gorąco jak w piekarniku albo przeraźliwie zimno, gdy zawitał wyż ze wschodu. Tak naprawdę dla mnie zimy mogłoby nie być, no, może poza okresem Bożego Narodzenia i Nowego Roku, kiedy mróz i śnieg tworzyły niepowtarzalny klimat. Na szczęście akceptowałam zmienność pór roku, rekompensując sobie brak słońca i ciepła w czasie zimy wyjazdami w cieplejsze rejony. Od kilku już lat, a właściwie od kiedy zaczęłam samodzielnie zarabiać, stało się tradycją, że dwa razy do roku wyjeżdżałam na kilkudniowy urlop w celu naładowania akumulatorów. Zawsze wybierałam miejsca, które gwarantowały ładną pogodę. I tylko raz aura spłatała mi figla. Trzy lata wcześniej, na Teneryfie, w ciągu całego pobytu padał deszcz w południowej części wyspy, konkretnie w Los Cristianos, gdzie suma opadów rocznych wynosi tyle, ile w Warszawie potrafi spaść w ciągu godziny! Ale nawet ta mała wpadka nie zniechęciła mnie do podróży. Ostatni urlop spędziłam na Florydzie. Wróciłam po miesiącu, absolutnie zakochana w tym miejscu. W normalnych warunkach nawet nie dopuściłabym do siebie myśli, że mogę sobie pozwolić na taką wycieczkę, ale na szczęście miałam Karola, swojego męża. A mój mąż miał pracę. W Stanach. Karola znałam niemal od zawsze, mieszkaliśmy w sąsiednich blokach, często się spotykaliśmy, mieliśmy wspólnych znajomych. Jako oficjalna para zaczęliśmy funkcjonować, gdy rozpoczęłam naukę w liceum, byłam w pierwszej klasie, on w trzeciej. Dużo rozmawialiśmy, razem chodziliśmy do szkoły, czasem poprosiłam go o pomoc przy przedmiotach ścisłych – w końcu on był w klasie matematycznej, ja w humanistycznej. Był moim pierwszym poważnym chłopakiem, pierwszą miłością, i wpadłam jak śliwka w kompot. Dość szybko się zakochałam, przed maturą zdałam sobie sprawę, że to z nim chcę spędzić resztę życia, byłam pewna, że to, co nas łączy, to coś trwalszego niż nastoletnia miłość. To uczucie dojrzewało razem z nami. Pobraliśmy się, gdy ukończyłam studia, wcześniej nie mówiłam „nie”, po prostu chciałam to zrobić, kiedy absolutnie będę pewna, że to ten mężczyzna, ten moment. Dla mnie „ten moment” nastąpił pięć lat temu, w moje dwudzieste piąte urodziny, pierwszego dnia lata. Byliśmy razem już dziesięć lat i jakby na uczczenie tej rocznicy, zorganizowaliśmy ślub, w który tak naprawdę już nikt nie wierzył. Już wówczas mieszkaliśmy razem, prowadziliśmy normalne życie kochającej się pary, ale ślub był dla nas ważny. Przygotowaliśmy się do niego starannie, zorganizowaliśmy go sami, choć moi rodzice nigdy nie wybaczyli mi tego, że wzięliśmy tylko cywilny; potem pojechaliśmy w podróż poślubną, a po powrocie zajęliśmy się swoimi sprawami. Karol akurat zmieniał pracę, z redakcji gazety przeszedł do telewizji, do działu zagranicznego, ja wolałam swoje radio. Oboje byliśmy dziennikarzami. Karol od dwóch lat przebywał na placówce w Stanach. Jego kariera, po przejściu do telewizji, zaczęła rozwijać się błyskawicznie i dość szybko stał się jednym z filarów redakcji, a wyjazd na kontrakt był jakby potwierdzeniem jego pozycji. A ja, pomimo jego prób przekonania mnie, nie zgodziłam się z nim jechać, nie chciałam stracić pracy, nie wyobrażałam sobie siebie jako kury domowej, siedzącej grzecznie gdzieś pomiędzy obcymi ludźmi. Choć angielski znałam tak samo dobrze jak język ojczysty, nie ciągnęło mnie na wygnanie. Karol pojechał, dla niego była to szansa na rozwój, wiedziałam o tym, a mimo to trudno było mi się z tym pogodzić. Tęskniłam za nim, zawsze odliczałam dni do naszego kolejnego spotkania. Łudziłam się, że cztery lata zlecą jak z bicza strzelił, nie sądziłam, że tak bardzo będą mi się dłużyć. Szybko pożałowałam swojej decyzji i przekonałam się, że nie jestem stworzona do samotnego życia. Nie zachwycały mnie powroty do pustego domu, długie rozmowy przez ocean i brak Karola na co dzień. To wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam. Nagle okazało się, że on jest zapracowany, ja też nie narzekałam na nudę w pracy, dzieliło nas prawie siedem tysięcy kilometrów i sześć godzin różnicy czasowej. Tego nie potrafiły zniwelować najbardziej wymyślne urządzenia. Dlatego tak bardzo ucieszyłam się na te wakacje na Florydzie. To był pomysł Karola i sposób na upieczenie dwóch pieczeni przy jednym ogniu. On wciąż był w Stanach, w pracy, a ja, nie dość, że z nim, to jeszcze na wakacjach. Spojrzałam na zegarek, a następnie na okno. Aura jakby zapomniała, że to dopiero środek lata i od kilku dni po niebie raz po raz sunęły szare, puchate chmury, całkowicie zakrywając nieskazitelny błękit. Teraz też padało. Nie przeszkadzało mi to jednak. Od rana moje myśli krążyły gdzieś daleko i nie miały nic wspólnego z pracą; tak naprawdę nie miały nic wspólnego z niczym poza moim mężem. Nie mogłam się skupić. Ekran komputera wydawał się tylko rozmytą niebieską plamą, pisany tekst kłębowiskiem cienkich czarnych linijek, splątanych ze sobą w niemożliwy do rozsupłania sposób. Enter. Jeszcze pół godziny… Pół godziny i nareszcie upragniony weekend. Wolne trzy dni, na które czekałam od dawna. Wiedziałam, że balansuję na granicy pracoholizmu, ale czymś musiałam zapełnić pustkę. Nerwowo stukałam w klawiaturę, nie rozumiejąc tego, co piszę; nie miało to dla mnie w tej chwili żadnego znaczenia. Enter. Szybko przebiegłam wzrokiem po tekście, poprawiając widoczne błędy. Zapisz. Biorąc pod uwagę tempo, w jakim wykonałam pracę, byłam z siebie zadowolona. Zapisawszy plik w folderze, otworzyłam skrzynkę pocztową, by przed wyjściem sprawdzić najświeższe maile, a potem z czystym sumieniem zamknęłam komputer. Obiecałam sobie, że te trzy dni poświęcę tylko i wyłącznie sobie. Zasługiwałam na odpoczynek, potrzebowałam go. Zanim jednak z czystym sumieniem mogłam się oddać lenistwu, czekała mnie wizyta u ginekologa, którego odwiedzałam regularnie, od kiedy tylko mój związek z Karolem przeszedł na wyższy poziom, a nasze ciała przestały być dla nas tajemnicą. Zawsze dbałam o tę sferę życia. Wizyty kontrolne i badania były dla mnie zupełnie naturalne, a dbałość o właściwą antykoncepcję jednym z priorytetów. Chciałam mieć dzieci, ostatnio nawet zauważyłam u siebie nasilenie instynktu macierzyńskiego, ale wolałam je sobie zaplanować. Zaskoczyła mnie cisza panująca w poczekalni. Zazwyczaj siedziało w niej kilka kobiet oczekujących na wizytę, teraz rozlegał się jedynie głos dochodzący z telewizora. Uniosłam głowę i uśmiechnęłam się. To był głos Karola. Właśnie z właściwym sobie perfekcjonizmem opowiadał o rekordowych opadach deszczu w Luizjanie. Ubrany w kurtkę z logo stacji, ledwie utrzymujący się na nogach na skutek silnego wiatru i zacinającego deszczu, prowadził relację z rejonu najbardziej dotkniętego żywiołem. – Służby ratunkowe oraz żołnierze Gwardii Narodowej ewakuowali ponad tysiąc osób z zalanych domów i samochodów – poinformował gubernator tego stanu John Bel Edwards – usłyszałam, a na ekranie zamiast Karola zobaczyłam zalane ulice Baton Rouge, gdzie panowała najgorsza sytuacja. Wiedziałam o tym wszystkim, w końcu od kilku dni to był temat numer jeden wszystkich serwisów informacyjnych, ale z przyjemnością słuchałam tak dobrze znanego mi głosu i patrzyłam na kochaną twarz męża. Czasami, kiedy tęsknota za nim dawała mi się we znaki, włączałam sobie fragmenty jego programów, by choć przez chwilę na niego popatrzeć. Drzwi gabinetu otworzyły się i zobaczyłam swojego lekarza. – Dzień dobry, pani Kingo – przywitał się ze mną ciepło. Znałam go od ponad dziesięciu lat. – Zapraszam. Po raz ostatni rzuciłam okiem na męża i weszłam do gabinetu. Miałam nadzieję, że wizyta przebiegnie bez problemów. Cierpliwie odpowiadałam na pytania, pozwoliłam się zbadać, nawet zrobić USG, i miałam wrażenie, że trwało dłużej niż zwykle. Obserwowałam lekarza wpatrującego się w ekran monitora i zatrzymującego co chwilę obraz, czekając na jakikolwiek komentarz. Jego milczenie było nie do zniesienia. – Panie doktorze... – zaczęłam, chcąc się dowiedzieć, co takiego zobaczył na ekranie, ale przerwał mi niecierpliwie. – Jeszcze chwilkę, pani Kingo. – Znów zatrzymał obraz, po czym krzyżykiem zaznaczył jakiś punkt i go powiększył. Był niezwykle skupiony. Na jego czole pojawiła się pionowa bruzda, której nigdy wcześniej nie widziałam, miał ściągnięte brwi, usta wyglądały jak cienka kreska. Zaniepokoiłam się. Znałam go jako wesołego, bezpośredniego człowieka, dotychczas nigdy nie zachowywał się w stosunku do mnie w ten sposób, więc zaczynałam bać się tego, co miał mi powiedzieć. Nie wyglądało to dobrze. – Pani Kingo. – Odłożył wreszcie głowicę i podał mi jednorazowe ręczniki. – Na prawym jajniku zauważyłem małą zmianę… – Zawiesił głos i spojrzał na mnie. Wstrzymałam oddech. „Mała zmiana” zabrzmiała groźnie. – Jaką zmianę? Guz? – zapytałam, czując jak coś chwyta mnie za gardło. – Nie, nie, nie! Proszę tak nawet nie myśleć! To bardziej mała torbiel. Zdarzają się dosyć często i najczęściej zanikają same. – Sięgnął po wydrukowane zdjęcie USG i podszedł do biurka. Dłużej niż zwykle wertował moją kartę, jakby tam czegoś szukał, a następnie coś w niej zapisał. Podeszłam i usiadłam naprzeciwko. – Torbiel nie jest duża – powiedział w końcu, patrząc na zdjęcie. – Nie ma powodu do niepokoju, nie sądzę, aby potrzebna była jakaś radykalna terapia. – To znaczy, że jednak jakaś jest potrzebna? – zapytałam, starając się, aby mój głos brzmiał normalnie. Spojrzał na mnie łagodnie. – Proszę się nie denerwować, nic złego się nie dzieje. W takich przypadkach stosujemy leczenie farmakologiczne. Po jego zakończeniu torbiel powinna się wchłonąć. W ostateczności, gdyby jednak było inaczej, przeprowadzamy operację. U pani sugeruję jedynie odstawienie plastrów na czas kuracji. Przepiszę pani orgametril. – Sięgnął po receptę, a następnie na kartce napisał, w jaki sposób mam go zażywać, instruując mnie i upewniając się, że zrozumiałam. – Proszę tylko pamiętać: orgametril nie jest lekiem antykoncepcyjnym. Mam nadzieję, że to nie komplikuje pani planów? Zastanowiłam się chwilę. W normalnych warunkach powiedziałabym bez wahania „tak, to mi nieco komplikuje sprawę”, ale to nie były normalne warunki. Byłam kobietą z nieregularnym życiem seksualnym i od dłuższego już czasu zastanawiałam się, czy po prostu nie zrezygnować z antykoncepcji. Z Karolem widywałam się rzadko i przyklejanie sobie co tydzień plastra nie miało żadnego sensu, skoro prowadziłam życie mniszki. Poza tym może to był doskonały moment, aby wreszcie, po tylu latach nieprzerwanego zabezpieczania się, wreszcie pozwolić sobie odetchnąć? Pomyśleć o dziecku? Miałam w końcu trzydzieści lat! – Nie – odpowiedziałam machinalnie. Tak naprawdę zbyt się nie zastanawiałam nad pytaniem, które zadał mi lekarz. W głowie wciąż siedziało mi jego stwierdzenie: „Zauważyłem małą zmianę”. I choć później próbował mnie uspokoić, wcale nie czułam się lepiej. Martwiłam się. Byłam przyzwyczajona do wizyt, które odbywały się według określonego schematu; badanie, uśmiech lekarza i na koniec: „Wszystko w porządku, pani Kingo, zapraszam za cztery miesiące”. – Plan jest taki. – Lekarz skończył uzupełnianie mojej karty, wpiął w nią zdjęcie z USG, po czym kontynuował: – Przepiszę pani orgametril na kolejne dwa cykle, ale za miesiąc zapraszam na wizytę kontrolną, podejrzewam, że do tego czasu torbiel może się wchłonąć. I proszę się nie martwić. – Łatwo panu mówić. – Mój głos nareszcie przestał być podszyty strachem. – Moja ciotka też miała łagodną zmianę na jajniku – wyznałam. Ciocia Alinka, siostra mojej mamy, zmarła przed kilkoma laty. – A potem to już... – nie skończyłam, tylko spojrzałam wymownie na lekarza. – Ach, rozumiem… Przykro mi, pani Kingo. Uważam jednak, że w pani przypadku naprawdę nie ma powodu do niepokoju, ale jeśli to miałoby panią uspokoić, proszę zrobić to badanie. – Napisał coś szybko na kartce. – Pozwoli ono oznaczyć markery nowotworowe CA125. Drżącą ręką sięgnęłam po skierowanie. I choć trochę się denerwowałam, nie chciałam jednak wpadać w rozpacz. Torbiel. To tylko torbiel. Niedługo zniknie i wszystko wróci do normy. A badanie trzeba zrobić, w końcu lepiej dmuchać na zimne. Wychodząc z gabinetu, pomyślałam, że to nawet dobrze się złożyło. Odstawienie plastrów nie niepokoiło mnie, a do czasu kolejnego spotkania z mężem wszystko miało wrócić do normy. Postanowiłam, że nawet nie będę zawracać mu głowy moją wizytą u lekarza, by go na razie nie martwić. Uznałam, że o wszystkim powiem mu po skończonej kuracji, i miałam nadzieję, że być może wtedy zrezygnujemy z antykoncepcji. Chciałam mieć już dziecko, ostatnio coraz częściej o tym myślałam. Tuż po ślubie ustaliliśmy z Karolem, że do trzydziestki będziemy mieć przynajmniej jedno. Ale potem na drodze do realizacji tego planu stanął jego wyjazd, a wiadomość o wyjeździe zbiegła się w czasie z naszą przeprowadzką. |
Podziel się opinią
Komentarze