Trwa ładowanie...
d1mr7ac
04-02-2020 19:56

Szkatułka wspomnień. Muzyka dla Ilse

książka
Oceń jako pierwszy:
d1mr7ac
Szkatułka wspomnień. Muzyka dla Ilse
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Historia czerpiąca ze szkatułki wspomnień kobiety, która przeżyła piekło wojny.
Mała Ilse nie zdaje sobie sprawy, jak potworny los miał stać się jej udziałem. Cała jej żydowska rodzina, z wyjątkiem maleńkiego braciszka, została zesłana do obozu zagłady. Jej samej udało się wyjechać na Zachód, aby tam służyć rodzinie pewnego niemieckiego oficera. W maleńkiej wiosce blisko szwajcarskiej granicy znajduje nie tylko kryjówkę przed okrucieństwami wojny, ale również przyjaciółkę. Nie może jednak zapomnieć o swoim młodszym bracie. Nie traci nadziei, że mały Aron przetrwał wojnę i żyje gdzieś w Polsce...
Wiara, nadzieja, miłość… Trzy tematy opisane w tej niezwykłej powieści. Przy czym nadzieja stanowi podstawę historii. Autorka sprawnie przeprowadza nas pomiędzy niekiedy bardzo trudnymi tematami. Polecam.
Anita Scharmach, pisarka

Szkatułka wspomnień. Muzyka dla Ilse
Numer ISBN

978-83-66217-16-4

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

304

Język

polski

Fragment

Jesień, rok 1942

Jesień tego roku była ciepła i słoneczna. Dawno nie było tak pięknego września i października. Listopad jednak powoli dawał znaki, że o lecie powinno się już dawno zapomnieć, a zima zbliża się wielkimi kroka­mi. Coraz częściej zdarzały się nocne przygruntowe przymrozki i trzeba było poważnie zacząć myśleć o przygotowaniu się do kolejnej zimy. Ludzie ze wsi całymi rodzinami zbierali w lesie chrust i większe gałęzie, unikając strażników czy żołnierzy, zarówno niemieckich, jak i polskich.

Julek i Antoś, dwaj bracia mieszkający z matką i dwiema siostrami kilka kilometrów od skupiska domów stanowiących ich wieś, każdego ranka przy­chodzili w okolice torów kolejowych, aby próbować szczęścia. Zdarzało się, że pociąg wiozący węgiel do Wolnego Miasta Gdańska pozostawiał jakieś drobiny tego czarnego kamienia w okolicy i gdy szczęście im dopisywało, wracali z workami pięknego węgla, które następnie dumnie przekazywali matce. Wiado­mo przecież, że zimą węgiel ogrzeje lepiej niż suche gałęzie. Julek, dziesięcioletni chłopiec, czuł się od­powiedzialny za swojego młodszego o dwa lata brata i tym samym dużo ważniejszy od niego.

Tego dnia chłopcy po zjedzeniu skromnego jak zwykle śniadania również udali się w okolice to­rowiska. Już mieli ruszyć na poszukiwanie węgla, który mieli nadzieję znaleźć, ponieważ poprzed­niej nocy podobno aż dwa pociągi jechały w stronę Gdańska, ale nagły gwizd lokomotywy zatrzymał ich w kryjówce, jaką sobie przygotowali kilka dni wcześniej w rowie graniczącym z polem. Pociąg to­warowy wolniej niż zazwyczaj jechał od strony mia­sta; chłopcy nie pamiętali nazwy, ponieważ Niemcy, panosząc się wszędzie, postanowili nazwać je po swojemu, a to było dla polskich dzieci trudne do wypowiedzenia. Dlatego wszystkie dzieciaki ze wsi mówiły po prostu „miasto”.

Pociąg zaczął zwalniać. Kilkanaście wagonów by­dlęcych było szczelnie pozamykanych, tak że chłopcy nie mogli zobaczyć, co tym razem się w nich znajdu­je. Kiedy lokomotywa zatrzymała skład, z pierwszego wagonu wyskoczyło kilku mężczyzn w niemieckich mundurach, którym towarzyszyły piękne, duże psy. We wsi nikt nie bał się psów, zresztą niewiele ich zo­stało, bo ludzie łapali je i zjadali. Te, które od czasu do czasu wałęsały się wygłodniałe w okolicach do­mostw, nie bywały groźne. Niemieckie wyglądały na dobrze odżywione, emanowały jakąś grozą. Rwały się na krótkich smyczach i ujadały jak szalone, ale na rozkaz swojego pana każdy z nich natychmiast stawał się potulny jak baranek. Niemieccy żołnierze zaczęli przechadzać się ze swoimi psami wzdłuż wa­gonów, co jakiś czas krzycząc coś do zamkniętych drzwi i waląc w nie kolbami karabinów, a to wyraź­nie denerwowało czworonogi.

– Pewnie wiozą zwierzęta do uboju – szepnął młodszy z chłopców, kuląc się z zimna i lęku przed tym, aby nie zostali zauważeni.

– Może… Pewnie dla niemieckiego wojska, żeby miało siłę uciekać. – Starszy odpowiedział równie konspiracyjnym szeptem i cicho zachichotał. – Ale po co ten pociąg się zatrzymał, i to właśnie przy nas?

– Pewnie chcą psy wyprowadzić na siku. Ty, patrz! Tam muszą być jakieś krowy albo świnie, bo te psy tak do tych wagonów ujadają jak nasze, kiedy lisy pod chatę podchodziły.

– No… O, wracają do pierwszego wagonu.

– I teraz psiaki grzecznie idą przy nogach.

– No…

– Rusza. Nareszcie. Julek, słyszałeś? – W chwili, w której pociąg zaczął nabierać szybkości, z jednego z wagonów wydobył się przerażający krzyk. – Julek, co to było?

Starszy z chłopców wystraszonym wzrokiem za­czął obserwować znikający w oddali pociąg. Był blady jak śnieg, który od kilkunastu minut leniwie opadał z nieba i pokrywał pole białym puchem. Ten odgłos, jaki usłyszeli, był… ni to ludzki, ni to zwierzę­cy. Z całą pewnością nie był to pisk ani ryk żadnego zwierzęcia domowego.

– Chodź! Idziemy na tory. – Julek klepnął brata w ramię i powoli zaczął wydostawać się z rowu. Miał wrażenie, jakby nogi się buntowały, w głowie nato­miast cały czas brzmiał mu ten dziwny krzyk, jaki przed chwilą dotarł do ich uszu.

Chłopcy powoli zbliżyli się do torów. Antoś pierw­szy zauważył leżący niedaleko kawałek węgla, pod­niósł go i z uśmiechem na twarzy pokazał bratu. Postanowili pójść w przeciwnych kierunkach, ale Julek cały czas odwracał się i spoglądał na brata. Czuł się za niego odpowiedzialny. W pewnym mo­mencie zauważył, że Antek nachyla się nad czymś, co leży między szynami, i delikatnie dotyka tego nogą.

– Co tam znalazłeś?! – zawołał i zaczął iść w kie­runku brata.

– Julek! Chodź szybko! – Młodszy z braci stał pod­ekscytowany jakimś znaleziskiem, ale widać było, że nie ma odwagi go podnieść.

Kiedy Julek podszedł do brata, zauważył kłąb szmat, które… jakby się poruszyły. W pewnym mo­mencie wydobyły się z nich piski przypominające miauknięcia kota.

– Julek, co to może być? – Antoś, wyraźnie zanie­pokojony i jednocześnie bardzo ciekawy, przesunął nogą pakunek w stronę brata. Szmaty ponownie wy­dały dźwięk.

Julek przyklęknął i zaczął bardzo ostrożnie odwi­jać pierwszą warstwę materiału, pod którą najwyraź­niej znajdowało się jakieś małe zwierzę.

– Nie ruszaj! – Antoś zaniepokojony spojrzał na brata, podziwiając jednocześnie jego odwagę. – A jak cię ugryzie? – Jego głos stał się bardziej płaczliwy i o kilka tonów cichszy.

Julek spokojnie, bardzo powoli odkrywał kolejne warstwy szmacianego znaleziska. Wstrzymując od­dech, wiedział, że nie może pokazać bratu, że się boi. Nie chciał zostawiać miauczącego znaleziska na to­rach, ciekawość była większa od grozy, która parali­żowała jego serce. W pewnym momencie gwałtownie odsunął się i zakrył warstwą materiału to, co zobaczył.

– Julek, co tam jest? – Antoś nawet nie starał się ukrywać strachu, a łzy jedna po drugiej spływały po zarumienionych od zimna policzkach.

– Dzie-cko – wyjąkał starszy brat i spojrzał na Antka dużymi wystraszonymi oczami.

– Dziecko? Takie normalne? Ludzkie?

– Tak. Normalne małe dziecko, chyba niedawno urodzone. Takie, co kilka dni temu umarło cioci Zosi.

– A może to jest dziecko cioci? Może ono wca­le nie umarło? Może poszło do nieba, ale Pan Bóg stwierdził, że ciocia za bardzo płacze i oddał je…

– Antoś, przestań gadać głupstwa.

– I co z nim zrobimy? Oddamy cioci Zosi?

– Antek! To nie jest dziecko cioci Zosi! – Julek wy­raźnie zirytował się płaczliwymi dociekaniami brata. To cudze dziecko, nie nasze.

– To co z nim zrobimy? – Młodszy z chłopców czuł lęk, ale i urazę do tego dziecka, że pokrzyżowało im plany. – A węgiel? Już nie będziemy szukać węgla? – Tak bardzo chciał, żeby mama go dzisiaj pochwaliła za to, że przyniósł kilka bryłek. Przecież podobno idzie sroga zima, stary Więcławski mówił, że czu­je już ją w kościach. Antek rozpłakał się na dobre i zajrzał do swojego worka, w którym na dnie leżały zaledwie trzy niewielkie grudki czarnych kamieni.

– Masz, trzymaj mój worek, a ja wezmę to dziecko i wracamy do domu.

– A węgiel? – Antoś nie dawał za wygraną.

– Bracie, co jest dla ciebie ważniejsze, człowiek czy węgiel? Przecież to dziecko zamarznie tu, jak je zostawimy. A wiesz, co zrobią z nim lisy albo dzi­kie psy, jak go znajdą? No już, przestań się mazać i pokaż, że jesteś już duży. – Julek owinął znalezisko szmatkami, starał się zrobić to tak, jak było omota­ne wcześniej. Uśmiechnął się do dużych czarnych oczek spoglądających na niego z gałganów i ruszył w stronę domu.

Antek wytarł brudną dłonią łzy, które zaczynały szczypać jego policzki. Przesypał węgiel brata do swojego worka i ruszył za Julkiem. Starszy z braci domyślił się, że w wagonach nie było zwierząt, tylko ludzie. Słyszał nieraz, jak dorośli półgłosem mówili o Żydach, Cyganach czy innych ludziach wywożo­nych gdzieś daleko. W ich wsi wszystkich Żydów albo gdzieś wywieźli, albo wymordowali, nawet ma­łego Romka, który miał dopiero dwa latka. Mama bała się ich wypuszczać z domu po tym, co się stało. A smród dymu ze spalonych żydowskich chat długo unosił się w powietrzu, czuć go było nawet u nich, na końcu wsi. Halinka, najstarsza siostra, tak długo płakała, że mama któregoś dnia musiała jej dać po twarzy. Dlaczego to zrobiła? Tego Julek nie wiedział, bo mama rzadko ich biła, nie to, co ojciec. Ten paska nie żałował na nikogo, nawet na dziewczyny. Ale ojca już dawno nie widzieli, zabrali go gdzieś na roboty, jakby to u nich tej roboty brakowało.

Julek przytulił zawiniątko i chociaż czuł, że ręce mu słabną i bolą coraz mocniej, nie poddał się. Cie­kawe tylko, co mama powie na to, że zamiast węgla przyniósł jeszcze jedną gębusię do wyżywienia, i to taką małą.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1mr7ac
d1mr7ac
d1mr7ac
d1mr7ac