Trwa ładowanie...
d41bain
31-01-2020 10:40

Szarość miejskich mgieł. Spacer Aleją Róż t. 4

książka
Oceń jako pierwszy:
d41bain
Szarość miejskich mgieł. Spacer Aleją Róż t. 4
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Czwarty tom sagi Spacer Aleją Róż przenosi czytelników do przełomu lat 60. i 70. Tym razem do głosu dochodzi młode pokolenie, które urodziło się i wzrastało w socjalistycznych realiach. Zbuntowana młodzież kontynuuje walkę rozpoczętą przez rodziców. Studenci żądający zwiększenia swobód obywatelskich ścierają się z oddziałami ZOMO oraz jednostkami Milicji Obywatelskiej. Powietrze znowu szczypie w oczy od gazu łzawiącego, który spowija miasto.
W atmosferze ciągłych niepokojów wychodzą na jaw niektóre z mrocznych sekretów rodzinnych. Kłamstwa z przeszłości pociągają za sobą lawinę niespodziewanych zdarzeń. Mimo to Szymczakowie oraz Pawłowscy z uporem podążają naprzód, nie poddając się przeciwnościom losu.
Fenomenalna kompilacja książki historycznej i fabularnej, a jej dodatkowym atutem jest lekkość pióra autorki. Edyta Świętek maluje te mgliste szarości delikatnymi pociągnięciami, niejako od niechcenia, a w efekcie powstaje dokładny, niekiedy przerażająco realny obraz. Koniecznie powinniście go obejrzeć.
Hanna Greń, pisarka
Sagą Spacer Aleją Róż Edyta Świętek zapewniła sobie miejsce wśród topowych polskich autorek literatury obyczajowej. Uwaga! Sięgając po książkę, zarezerwujcie sobie dużo wolnego czasu – dla tej powieści zarywa się noce.
Magdalena Majcher, pisarka i recenzentka
Powoli zaczynam rozważać zmianę nazwiska na Szymczak. Jak wrócić do rzeczywistości? I po co? Wracam do wehikułu czasu zafundowanego nam przez Edytę Świętek i nie zamierzam wysiadać, póki nie dorwę V tomu tej sagi!
Augusta Docher vel Beata Majewska, pisarka

Szarość miejskich mgieł. Spacer Aleją Róż t. 4
Numer ISBN

978-83-7674-671-5

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

480

Język

polski

Fragment

W klatce schodowej bloku na osiedlu Zgody cuch­nęło tak intensywnie, że nie dało się wytrzymać. Na domiar złego pojawiło się robactwo, co było dziw­ne, zważywszy na panujące na zewnątrz mrozy. Poiryto­wani mieszkańcy chodzili po budynku, szukając źródła fetoru. W końcu ktoś stwierdził, że najbardziej śmier­dzi obok drzwi lokatora spod piątki. Gromadka, która zebrała się w tamtym miejscu, zaczęła szeptać między sobą, że trzeba zastukać do sąsiada i przywołać go do porządku. Wiadomo było, że w garsonierze miesz­ka jakiś stary kawaler o wyglądzie lumpa. Uchodził za okropnego brudasa. Być może to on tak zapuścił swoje mieszkanie, że zalęgli się tam niepożądani lokatorzy.

Nikt nie przepadał za samotnie żyjącym mężczyzną. Latem wciąż wrzeszczał na dzieciaki grające pod jego oknem w piłkę, to znowu przeszkadzał mu hałas na

klatce schodowej albo głośniej włączone radio lub tele­wizor. Malkontent, ot co! Z nikim bliżej się nie zaprzy­jaźnił, nigdy nie chciał pożyczyć będącym w potrzebie ani paru złotych, gdy zabrakło do pierwszego, ani nawet szklanki cukru czy mąki. Nie miał żony. Czasami odwie­dzali go jacyś ludzie o równie nieprzyjaznych spojrze­niach i mętnym wyglądzie. Ten i ów sąsiad przyuważył, że choć lokator spod piątki z nikim nie próbuje się za­kolegować, to chętnie słucha cudzych rozmów, skrzęt­nie coś zapisując.

– Szpicel, jak nic – szeptano między sobą.

– Szpicel czy nie, zapukać trzeba. Niech se w końcu posprząta ten cuchnący chlew.

Ludzie spoglądali po sobie, lecz nikt się nie kwapił, aby naruszyć mir domowy niemiłego osobnika. W koń­cu ktoś odważniejszy zapukał do drzwi, a nie słysząc odzewu, mocno w nie załomotał. Z mieszkania nie do­biegał żaden odgłos.

– Nie ma go.

– Ano nie ma.

– A wiecie co, ja tom go już dawno nie widziała – odezwała się mieszkająca piętro wyżej jasnowłosa ślicz­notka, o której krążyły rozmaite plotki. W twarz nikt jej nic złego nie śmiał mówić, bowiem miała ponoć różnych wysoko postawionych znajomych, na których należało uważać. Była zresztą uprzedzająco grzeczna wobec sąsiadów, a jej przyjaciele zawsze zachowywali się kulturalnie. Lubiła dobrze się zabawić i posłuchać muzyki, lecz czyniła to w sposób mało uciążliwy dla otoczenia.

– A wiesz pani, że ja też – stwierdziła inna kobieta.

– Może wyjechał dokądś?

– Albo wyprowadził się w cholerę. Zostawił brud­ne mieszkanie, a w nim pewnie jakieś śmieci, które się zaśmierdziały. Trzeba tam wejść – oświadczyła zdeter­minowana blondyna, której ten smród i robactwo naj­bardziej doskwierały, bowiem zaczęło się to wszystko panoszyć w jej lokalu. – Państwo zaświadczą, jakby co, że to nie z zamiarem kradzieży. – Powiodła wzrokiem po zgromadzonych, a następnie nacisnęła klamkę.

Niestety, drzwi nie ustąpiły.

– I co teraz? – zmartwił się hutnik spod trójki, który także nie mógł już znieść smrodu panującego na klatce schodowej i przenikającego do jego pomieszczeń.

– Trza wezwać ślusarza – orzekł urzędnik z drugiego piętra.

– Powinniśmy zawiadomić milicję. Coby nam potem nikt nie zarzucił, żeśmy się włamali.

Gapie z miejsca zadeklarowali pomoc.

– To ja lecę zaraz na posterunek.

– A ja przyprowadzę szwagra, który jest ślusarzem.

Godzinę później w asyście dwóch posterunkowych oraz większości mieszkańców bloku ślusarz otworzył zamki mieszkania numer pięć. Pchnął lekko drzwi, zza których momentalnie wyleciały chmary olbrzymich, wypasionych much – niespotykanych o tej porze roku. Słodkawy fetor niemalże przyprawił wszystkich o mdło­ści. Bardziej wrażliwi wycofali się pod otwarte na oścież okno, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.

– Coś mi tu mocno nie pasuje – bąknął jeden z funk­cjonariuszy. Ponieważ zapadały już ciemności, wymacał włącznik światła. W przedpokoju zabłysnęła słaba ża­

rówka. Oczom zgromadzonych ukazały się roje brzę­czących owadów.

– A fuj! Co za tałatajstwo! Nie dziwota, że i u mnie są robale, skoro taki tu smród.

– Obywatele, nie pchajcie się – powiedział drugi mi­licjant.

Mundurowi weszli w głąb mieszkania.

– Czort jebał sobakę! – wrzasnął nagle jeden z nich, wybiegając na klatkę schodową. Ledwo przekroczył próg, padł na kolana i zwrócił cały obiad, który zjadł przed niespełna godziną. Zaskoczeni ludzie odskoczyli dalej.

Drugi funkcjonariusz także opuścił pomieszczenie. Upewnił się, że w środku nie został nikt niepożądany, a następnie zamknął drzwi z mosiężną wizytówką, na której przed laty ręka grawera wycięła nazwisko loka­tora.

– Tutaj nic nie ma – odparł spokojnym głosem. – Rozejść się, obywatele.

– A skąd ten smród?

– Leży tam trochę różnych śmieci. Zaraz kogoś spro­wadzimy, aby zrobił porządek – wyjaśnił lakonicznie.

Zapadł wieczór, gdy Julia wróciła z Martą do mieszkania.

– Jak minął dzień, kochanie? – przywitał ją mąż, lecz nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, córka już zaczęła szczebiotać.

– Tatku, tatku! Wujek Leszek się obudził! I gadał z mamusią!

– Co ty opowiadasz? – ucieszył się. – Naprawdę? – Spojrzał na żonę. Jej mina mówiła sama za siebie.

– Tak, Wawrzuś – odparła, ocierając spod oczu łzy wzruszenia. – To niewiarygodne! Po siedmiu latach śpiączki obudził się jakby nigdy nic i chciał lecieć do pracy. Dasz wiarę?

– Pamięta, co się stało?

– Niestety nie. Wypadek i godziny, które go poprze­dziły, wyleciały mu z pamięci.

– A jak się czuje?

– Jest w niezłej kondycji jak na kogoś, kto dostał w łeb i przespał tyle czasu. Oczywiście ma problemy z koordynacją ruchową, niewyraźnie mówi i nie jest w stanie skupić wzroku na jednym punkcie, ale i tak są powody do radości. Rozmawiałam już z lekarzem i wiem, że rokowania są pomyślne.

– Czy on wie, jak długo był nieprzytomny?

– Owszem. Chlapnęłam niechcący w rozmowie. Zresztą i tak by się połapał, patrząc na mnie i Mar­tusię. On jej przecież nie zna. Zapytał, kim jest, a ja nieopatrznie powiedziałam, że to moja córka. Zresztą musiał zauważyć, że się postarzałam – westchnęła.

Mężczyzna pogładził ją czule po policzku.

– Oj tam, głupstwa gadasz. Dla mnie zawsze bę­dziesz młoda i piękna. Najważniejsze, że Leszek wraca do zdrowia. Powiadomiłaś już Kazię?

– Jeszcze nie. Zaraz do niej polecę. Wiem, że powin­nam była od razu to zrobić, ale obawiam się, jak ona przyjmie taką nowinę. – Zwiesiła głowę.

– Jeśli chcesz, pójdę z tobą – zadeklarował.

Mimo upływu lat Kazimiera nadal nie wzbudzała ani zaufania, ani sympatii wśród bliskich. Wyraźnie odstawała od reszty rodziny, na każdym kroku pod­kreślając dzielący ich dystans. Łaskawie przyjmowała pomoc od krewnych męża, mniej ochoczo pozwala­ła trzem synom na kontakty z klanem Szymczaków. Wciąż jednak piekliła się a to o nabijanie chłopcom głów dyrdymałami na temat religii, a to o tworzenie wokół Leszka otoczki bojownika o wolność wyzna­nia, a to wreszcie o kłopoty finansowe, jakie ścią­

gnęli na nią, wplątując jej męża w kabałę z obroną krzyża.

Dla nikogo nie było tajemnicą, że czuła się pokrzyw­dzona przez los. Nigdy nie pominęła żadnej okazji do narzekań na ciężki żywot. Czasami chłopcy wspominali, że matka spotyka się z jakimś wujkiem, który przyno­si im cukierki, a potem wygania ich na pole. Pewnego dnia Julka próbowała delikatnie zagadnąć o to bratową, ponieważ żal jej było dzieci, które na wszystko patrzyły i na pewno potrafiły wyciągnąć wnioski. Została wtedy nieprzyjemnie ofuknięta.

– Nie mieszaj się do moich spraw. Jak żeście wszy­scy po kolei namącili w głowie mojemu staremu, to teraz dajcie mi żyć! Myślisz, że dobrze mi samej? Człowiek ze wszystkim musi się użerać! Wieczne strapienie z tymi rozwydrzonymi chłopakami! Le­szek leży jak to warzywo i pewno już nigdy się nie obudzi. Jeżdżę do niego. Golę go, strzygę i kąpię. Wożę chłopaków, żeby nie zapomnieli ojca, choć nie mają z niego pożytku.

– Tak, Kaziu, wiem o tym. Ale przecież lekarze mó­wią, że jest nadzieja…

– Ja tam nie widzę nadziei! – Rozdrażniona kobieta przerwała obcesowo szwagierce. – To już w lata idzie, jak go pielęgnujemy!

– Trzeba wierzyć. – Julia nie ustawała w podnosze­niu na duchu wątpiącej. – Każdego dnia modlę się, aby Leszek wrócił do przytomności.

Bratowa wzruszyła obojętnie ramionami.

– Te wasze modlitwy nic nie dają – burknęła. – Po­trzebuję, żeby i mnie ktoś czasem rzekł jakie życzliwe

słowo. Czy ja w tym cholernym życiu nie mam prawa do odrobiny szczęścia?

Sprzeczanie się z nią nie miało sensu. Właściwie Julia bardzo jej współczuła. Czasami wspominała, jak to ona była kiedyś samotną matką, choć pewnie nie miała ani w połowie tak ciężko. Nie zapomniała ciszy wieczorów, gdy Karol spał, a ona nie miała do kogo ust otworzyć. Gdy doskwierały jej chłód i osamotnienie – choć na wy­ciągnięcie ręki miała braci i siostry. Pamiętała o liczeniu każdej złotówki i wiecznej trosce, czy wystarczy pienię­dzy do następnej wypłaty.

We dwoje łatwiej – westchnęła.

– Nie trap się, Julciu. – Z zadumy wyrwał ją głos Wawrzka. – Może nie będzie tak źle? Wszak Kazia cią­gle narzeka, jak ciężko samotnej matce. A skoro Leszek wraca do życia, to niebawem skończą się utyskiwania.

– Obyś się nie mylił. Chodźmy.

– Karol, Zocha – zwrócił się Wawrzyniec do dzie­ci. – Lekcje na jutro macie poodrabiane? Nie? No to sia­dać do podręczników. Martusia, miałaś rysować szlacz­ki. Synu, dopilnuj proszę, aby siostry wszystko starannie zrobiły. Wychodzimy z mamą do cioci Kazi.

Nastolatek bez słowa pokiwał głową. Wiedział, ile zna­czy sprawa wujka Leszka. Sam był zaciekawiony, jak to wszystko teraz się poukłada. Wszak nie raz słyszał szepty rodziców, że ciotka romansuje z jakimś panem. Zresztą on też kiedyś widział ją z kimś w kawiarni. Siedzieli, trzymając się za ręce. Chociaż nie dotyczyło go to w bezpośredni sposób, odczuł przykrość. Nie wyobrażał sobie, aby jego matka mogła spotykać się z jakimś obcym mężczyzną, gdyby tato był chory. Bo przecież wujek był chory.

Nigdy nie zapomniał tej strasznej nocy sprzed lat, kiedy ojciec wrócił śmiertelnie blady, uciskając krwa­wiące ramię. Mama opowiadała później, jakiego strachu jej napędził, gdy stracił przytomność. A jakby się wtedy nie obudził i, tak jak stryj, leżał zdany na opiekę innych? Wszak już raz spotkało go coś podobnego i na kilka lat zniknął z ich życia. Zostali z mamą sami, myśląc, że on nie żyje. Karol pamiętał jak przez mgłę, że wujkowie, ciotki i babcia Władzia namawiali ją, aby poszukała sobie nowego męża. Choćby po to, żeby syn mógł mieć ojca.

Jakie szczęście, że nigdy ich nie posłuchała!

Musiała bardzo tęsknić za tatą, skoro tyle lat opierała się namowom.

Dopiero teraz, gdy obserwował ciotkę Kazimierę, której mąż przecież żył, uświadomił sobie, jak wyjątko­wo mocna miłość połączyła jego rodziców. Przetrwała nie tylko próbę czasu, ale również takie straszne niepo­rozumienie.

Mama była zupełnie inna niż matki jego kolegów.

Pracowała w Pałacu Dożów. Chodziła zawsze starannie ubrana i umalowana. Obcięte na pazia włosy tapirowała albo kręciła na lokówce, modnie wywijając je na policzki. Bardzo dbała o wygląd. Nie to jednak było najważniejsze. Ona bowiem, w przeciwieństwie do innych mam, nigdy nie wpadała w złość. Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek zrugała go za jakieś przewinienie, choć nie raz zdarzyło mu się napsocić. Niejeden kolega dostał od swojej matki wciry lub usłyszał, jakim jest niewdzięcznym bachorem, i za karę musiał siedzieć w domu. Zdarzało się to nawet teraz – choć już bez rękoczynów, gdy byli niemal­że dorośli i przewyższali swe matki wzrostem.

Ile razy zachodził do Jane, pani Becker kręciła się po mieszkaniu w rozczłapanych kapciach i podomce, kop­cąc papierosa zwisającego z kącika ust. Klęła jak szewc zarówno w języku polskim, jak i po niemiecku.

Mama Bukana Mirgi wyglądała bardzo staro, choć kolega twierdził, że ma trzydzieści trzy lata. Była gruba, nosiła okropnie pstrokate, długie do kostek falbaniaste sukienki. Jej ubrania na ogół poznaczone były plamami i sprawiały wrażenie bardzo dawno nie pranych. Cią­gnął się za nią nieprzyjemny zapach. Wciąż wrzeszczała na syna albo jazgotała z licznymi siostrami i kuzynkami. Nie raz dostali od niej ścierką albo trzepaczką do dywa­nów – przedmiotem służącym w domu Mirgów li tylko do dyscyplinowania licznej gromady dzieciaków, z któ­rych część to byli kuzyni, a część rodzeństwo kolegi.

Wiecznie pijana matka Saszy Brywkina toczyła nie­ustanne kłótnie ze swoim mężem. Ten pił jeszcze więcej niż ona, a wtedy bywał agresywny i nie skąpił pięści na żonę i dzieci. Sasza nieraz przychodził do szkoły posi­niaczony. Pół biedy, gdy nosił ślady pasa na dupie i nie było ich widać. Czasami jednak, ku uciesze złośliwego grubasa Zbyszka Grucy, chodził z podbitym okiem albo rozciętą wargą. Nauczyciele już dawno przestali zwracać na to uwagę. Początkowo wypytywali, z kim się pobił, potem przestali dociekać. Sasza był bowiem wyjątkowo dumny i honorowy – stary mógł go tłuc bez opamięta­nia, on nie puszczał pary z ust.

U innych chłopaków też było nie lepiej, choć może nie tak dramatycznie.

Karol nigdy nie dostał od matki lania. Nie usłyszał wyzwisk i wyrzekań. Nie widział jej z papierosem ani

pijanej, choć w towarzystwie raczyła się czasami nalew­ką, winem lub kieliszkiem wódki. Zawsze jednak zacho­wywała umiar. Gdy w niedzielę tuż przed świtem wra­cali z ojcem z dansingu, budził go czasami jej radosny śmiech. Lubiła tańczyć. Dużo czytała, uwielbiała Kaba­ret Starszych Panów i kino. Jego koledzy mawiali, że to światowa kobitka, i chyba trochę mu zazdrościli, że nie musiał się za nią wstydzić. Często przylatywali do nie­go i o ile w innych domach mamrotali wyłącznie ciche „dzień dobry” oraz „do widzenia”, to tu zawsze gawę­dzili dłużej. Czasami prosili Pawłowską, aby sprawdzała ich prace domowe albo objaśniała bardziej zawiłe lekcje.

– Inteligentka, psiakrew – mawiała o niej Barbara Moch, matka Gerarda, który urodził się i wychował w Wałbrzychu. Jego rodzice sprowadzili się do miasta stosunkowo niedawno. Zamiast „tak” kolega zawsze mówił „ja”. Był zabawny i towarzyski, a jego gwara przysparzała nowohuckim andrusom mnóstwo uciechy. Ponieważ miał krzepę w garści jak mało kto i uchodził za osiłka, nikt nie ważył się, by mu z premedytacją do­kuczać.

– Paniusia z miasta, nie wie co to prawdziwe życie. Nie zna ciężkiej roboty – skomentowała kiedyś Julię Maryśka Curuś, matka Kuby.

Jakub przyjechał z rodzicami „spod samiuśkich Tater”. Ten również mówił inaczej niż zasiedziałe mieszczuchy – zaciągał śpiewnie. Był wyjątkowo za­wzięty i zadziorny, często powodował bójki, a potem szukał ratunku u Mocha.

Inne kobiety też krytycznie oceniały zadbaną, po­godną Pawłowską.

Jakże lekko im przychodziło wydawanie niesprawie­dliwych osądów! Cóż one o niej wiedziały?

Na pewno niełatwo było mamie odnaleźć się w ob­cym miejscu. Z tego, co wiedział, przyjechała do miasta jako wdowa. Niechętnie opowiadała o tamtym okre­sie, a on, choć paliła go ciekawość, nie drążył tematu, aby nie sprawiać jej przykrości. Początkowo mieszkała u wujka Bronka, potem – już po jego urodzeniu – prze­prowadzała się jeszcze trzykrotnie: najpierw na osiedle Młodości, potem Centrum B. Tam przebywali na tyle długo, że zawarł przyjaźnie, które – w co wierzył – prze­trwają wszystko. Na ostatek wylądowali w Centrum D.

Choć od ostatniej zmiany mieszkania minęło już dzie­sięć lat, Karol nie zawarł tutaj jakichś znaczących znajo­mości. Kilka miesięcy przed kolejną zmianą adresu matka zdążyła go zapisać do szkoły podstawowej w dotychcza­sowym osiedlu. Do jego klasy mieli chodzić chłopcy, któ­rych znał od przedszkola. Nie wyobrażał sobie, że miałby stracić takich fajnych kolegów, więc gdy mama zapytała, czy nie wolałby, aby go przepisała bliżej, uprosił ją, by tego nie robiła. Zwłaszcza że nie miał daleko ani do podsta­wówki, ani na stare podwórko. Przez ostatnie dziesięć lat wciąż gonił pomiędzy tymi dwoma osiedlami. Oczywiście nastręczało to trochę problemów, ponieważ o wiele faj­niej mieli ci chłopcy, którzy w każdej chwili mogli zawo­łać swoje mamy, by wychyliły się przez okno i rzuciły im bądź to piłkę, bądź to pistolet, bądź inne niezbędne w za­bawie akcesoria. On, gdy czegoś potrzebował, musiał le­cieć przez plac Centralny. Z biegiem czasu dostał od ojca upragniony rower i od tej pory woził na bagażniku mały plecaczek, do którego wkładał różne przydatne drobiazgi.

Mimo tych niedogodności nie rezygnował z wypadów na sąsiednie osiedle. Tam miał kolegów, spośród których najbardziej lubił wesołego Jane Beckera. Od lat trzyma­li sztamę. Jeden skoczyłby za drugim w ogień. Nie mieli przed sobą tajemnic. Byli prawdziwymi przyjaciółmi.

Do ich paczki należeli jeszcze Sasza, Bukano, Gerard i Antek. W szóstkę grywali w piłkę, wzdychali do dziew­czyn, popalali ukradkiem papierosy. Czasami całą gromad­ką płatali różne figle Zbyszkowi Grucy. Przed jawnym do­kuczeniem najmniej lubianemu koledze powstrzymywały ich zarówno skrupuły, jak i pewien respekt.

Gruca był opasłym chłopakiem, powolnym i raczej leniwym, ale mimo wszystko szanowanym przez innych, gdyż jego rodzinie dobrze się wiodło. Chodziły niepo­twierdzone słuchy, że jego ojciec jest wysoko postawio­nym funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa i teraz toruje karierę w strukturach starszemu bratu Zbyszka – Zygmuntowi. Tego ostatniego nie znał nikt – chłopcy wiedzieli o nim wyłącznie z opowieści kolegi. Czasami nawet drwili sobie, że przechwala się nieistniejącym star­szym bratem po to, by nie ważyli mu się spuścić lania, gdy na nie zasługiwał.

A zasługiwał – przynajmniej w ich odczuciu – bar­dzo często.

Zbyszek od zawsze opływał we wszelkie dobra. Jako dzieciak miał najlepsze zabawki. Pierwszy dostał skó­rzaną futbolówkę i rower, ale swoich skarbów nie chciał nikomu użyczać – takim był chytrusem. Dopiero z bie­giem czasu wbił sobie do wielkiej, krótko ostrzyżonej łepetyny, że jednak warto niekiedy podzielić się swoimi dobrami z paczką kumpli, ponieważ wtedy zyskiwał

szacunek i uznanie. Lepsze to niż samotne siedzenie na krawężniku lub trzepakowej ławce i gapienie się na no­wiutką, nieużywaną piłkę.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d41bain
d41bain
d41bain
d41bain