Trwa ładowanie...
d22h016
31-01-2020 04:30

Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej (#1). Robert i Róża

książka
Oceń jako pierwszy:
d22h016
Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej (#1). Robert i Róża
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

PEŁNA CIEPŁA I OPTYMIZMU SAGA RODZINNA
Róża i Robert, i ich wchodzące w dorosłość dzieci – Gosia, Jan oraz Elka, to główni bohaterowie pierwszego tomu opowieści o rodzinie o wdzięcznym nazwisku Niziołek.
Saga opisuje losy poznańskiej rodziny Niziołków od lat sześćdziesiątych począwszy, na XXI wieku kończąc. Wszyscy członkowie rodziny uwielbiają książki, a rodzinnym numerem jeden jest Władca Pierścieni.

Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej (#1). Robert i Róża
Numer ISBN

978-83-66217-76-8

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

352

Język

polski

Fragment

Rozdział I Tata

To nieprawda, że róża pod innym imieniem także by pachniała. W przypadku taty wszystko zaczę­ło się od nazwiska.

Tata nazywa się Niziołek, Robert Niziołek. Imię jak imię, niezłe, ale nazwisko przesądziło o jego całym życiu.

Tak się bowiem złożyło, że kiedy mały Ro­buś miał ze trzy latka, babci Niziołkowej wpadło w ręce świeżutkie tłumaczenie Władcy Pierścieni. Siedziała sobie zatem w cieple domowych piele­szy, jak porządnemu Niziołkowi wypadało, i czy­tała ze smakiem bodajże Powrót króla – tego już ani babcia, ani tym bardziej tata nie pamiętają.

– Co robisz? – zainteresował się Robuś, porzu­cając budowę wieży z klocków.

– Czytam książkę – krótko i zwięźle powie­działa babcia, będąc w tym momencie duchem na Gorgoroth, a nie na Poznańskiej 38.

– A o czym ta książka? – uparcie dopytywał się potomek.

– O dwóch dzielnych hobbitach – odpowie­działa niezbyt ściśle babcia, mając wielką ocho­tę spławić Robusia, ale nie pozwoliło jej na to nieczyste sumienie, że ona tu sobie, praw­da, czyta jakieś bzdury, zamiast opiekować się dzieckiem i pilnować, żeby klocków do buzi nie wpychało, szczególnie tych, które uprzednio wy­lizał pies Bari. Nie przewidziała, biedaczka, co zaraz nastąpi.

– A co to jest hobbitach? – skrupulatnie po­wtórzył Robuś.

Nauczycielskie nawyki nie pozwoliły babci tak tego zostawić.

– K im są hobbici – poprawiła mechanicznie, nie odrywając oczu od kartki.

– A kim są hobbici? – grzecznie powtórzył mały tata.

Chyba już wiecie, do czego nieuchronnie zmierzał ten dialog.

– Hobbici to tacy mali ludzie. Niziołki – odpo­wiedziała babcia i w tym momencie zorientowała się, że otworzyła puszkę Pandory.

– Czytasz o nas?! – zachłysnął się Robuś. – Opowiedz!

No i babcia musiała zacząć opowiadać. Opo­wieści rozłożyły się na wiele, wiele wieczorów, a mały tata po raz dziesiąty i dwudziesty potra­fił zamawiać sobie:

– A opowiedz o tym, jak Samwise Mężny wal­czył z wielkim pająkiem! – Po czym z kwikiem zakrywał się z głową pierzynką. Albo:

– A opowiedz jak Frodo czołgał się pod górę i nie mieli co pić, i nie mieli co jeść, i byli strasz­nie zmęczeni!

Babcia opowiadała. Chyba trochę cenzurowa­ła, a trochę konfabulowała, bo tata wspominał, że kiedy wreszcie po raz pierwszy samodzielnie brnął przez Wyprawę, bo tak zatytułowana była w tamtych czasach Drużyna Pierścienia, praw­dziwym szokiem było dla niego, że Boromir jest taki zły.

Do legend rodzinnych przeszło, że Robercik umiał czytać, mając zaledwie sześć lat. W tak młodym wieku mimo wszystko nie był to Władca, dziadkowie zapewne podsuwali mu coś z reper­tuaru Poczytaj mi mamo. Cha, cha, poczytaj mi mamo! Babcia była doskonałym, doświadczo­nym pedagogiem: tak zmanipulowała Robusia, że ten uznał samodzielne czytanie za dumę, ho­nor i oznakę dorosłości. A babcia mogła spokoj­nie oddawać się własnej namiętności, jaką były krwiste kryminały z jamnikiem i kluczykiem.

Tata, indagowany przez nas o swoje najwcze­śniejsze lektury, odpowiadał na odczepnego, że nie pamięta. No pewnie, że nie pamięta. Wład­ca rzucił mu się na mózg tak skutecznie, że na zawsze ukształtował jego prywatną gradację literatury: najpierw Tolkien, potem długo, dłu­go nic, potem Sienkiewicz, a potem cała resz­ta. I tak zresztą Robert czytał na okrągło co się dało, a robił to całym ciałem, całą duszą i całym sercem. W odróżnieniu od taty babcia pamię­tała doskonale, jak znalazła skulonego w szafie potomka, który trzymając w trzęsącej się ręce latarkę, czytał potworny kryminał Śmierć i Ko­walski. Sama po latach wyciągnęłam to babci z półki i byłam tą staroświecką ramotą wstrzą­śnięta – jacyś zboczeńcy zwabiali swoje ofiary do garażu, truli, a ciała betonowali w kanale. Ma­kabra. Do szafy też nieraz właziłam – cudownej, wspaniałej, wielkiej brązowej szafy z rzeźbiony­mi listkami na drzwiach – tylko że ja czyta­łam w niej, co nietrudno zgadnąć, Opowieści z Narnii.

W każdym razie babcia musiała zrewidować swoje poglądy, które dałoby się streścić w ten sposób, że kiedy dziecko fizycznie potrafi coś przeczytać, to i duchowo sprosta tej lekturze. W przypadku piekielnego Robusia recepta taka zawiodła. Kryminały wycofano do tylnego rzę­du, a tacie podsunięto Hobbita, właśnie kupio­nego w antykwariacie na Starym Rynku. Tata rzucił się na niego niezwykle łapczywie, przele­ciał przez pierwsze kilkanaście stron, zwolnił, po czym powiedział z zażenowaniem:

– Mamusiu, ale to jest dla dzieci, o krasnoludkach!

Miał rację, bo w roku 1960, kiedy pani Maria Skibniewska dopiero zaczynała swoją przygodę z Tolkienem, nie wyczuła proporcji i nie czaruj­my się, mocno Bilba i spółkę zinfantylizowała. No i faktycznie przetłumaczyła dwarves jako „krasnoludki” („krasnoludki umieją dźwigać bar­dzo ciężkie brzemiona”). „Krasnoludy” pojawiły się dopiero rok później we Władcy.

Mam w rękach ten egzemplarz, bo choć „dla dzieci”, ale wszak na wieki wpisany został do ka­nonu tatusiowych ksiąg świętych i pyszni się na półce na honorowym miejscu. Oprócz „krasno­ludków” jest tam karłowaty Smaug i skrzydlate elfy na ślicznych skądinąd rysunkach Jana Mło­dożeńca. Zaryzykowałabym, że orszak krasnolu­dów z Bilbem to czysta antycypacja filmu!

Ale babcia wkurzyła się na smarkacza, że nie docenia jej wysiłków, i potem, po latach dłu­go kazała się prosić, zanim przekazała Rober­towi Hobbita w posagu. Na razie zaś podsunęła mu Curwooda, żeby sprawdził, skąd wzięło się imię wilczastego kundla, rozpaskudzonego przez wszystkich domowników. Rozpaskudzenie prze­jawiało się tym, że Bari byle czego nie jadł, co prawda bez przesady, nie był tak paskudny jak Tjuzdejek z Puc, Bursztyn i goście, który tolero­wał tylko siekaną cielęcą wątróbkę.

Ano właśnie, jedną z pierwszych tatusinych książek musiały być właśnie opowiadania Gra­bowskiego, bo w rodzinnych wspomnieniach przetrwała właśnie taka anegdota:

– Zrób na obiadek cielęcą wątróbkę – popro­sił grzecznie Robercik i dodał z żelazną precyzją: – Siekaną cielęcą wątróbkę.

Babcia, a przede wszystkim prababcia, która i wtedy, i przez wszystkie następne lata, także długo po upadku komuny, kiedy kartek dawno już nie było, czuła się odpowiedzialna za apro­wizację, zafrasowały się. Vis-ŕ-vis kamienicy nu­mer 38 przy Poznańskiej znajdował się zaprzy­jaźniony rzeźnik, ale cielęca wątróbka to była przesada. Wtedy to ojczulek został uświadomio­ny po raz pierwszy: powiedziano mu z brutalną szczerością, że pan Grabowski żył przed wojną, a teraz to może dostać co najwyżej wątrobę wie­przową. Niesiekaną.

– Dobrze – spolegliwie przystał tata, ale po kilku dniach wystąpił z nowym dezyderatem, tym razem ściśle po linii tolkienowskiej:

– A jak się robi potrawkę z króliczków?

– Z króliczków? – ucieszyła się prababcia. – Dobrze, postaram się na Rynku Jeżyckim o królika. – Po czym zaczęła snuć długą i barw­ną opowieść, jak to w czasie ostrzału artyleryj­skiego w czterdziestym piątym ona jedna miała odwagę, żeby pójść do klatek z królikami i zrobić właściwy użytek z ich lokatorów. Od skórowania poczynając…

Dla mnie i opowieść ta była mocno obrzydli­wa, i potrawki z królików bym nie tknęła, chociaż wyobrażam sobie, że była bez porównania lepsza niż ta zrobiona przez Sama – nie miał biedak przecież w zasadzie żadnej przyprawy prócz soli, może listki jakieś. A nie, listki to wrzucał tylko na filmie, w książce Gollum kategorycznie od­mówił zdobywania przypraw. Ale film Jacksona to dużo, dużo późniejsza sprawa i zasługuje na osobny rozdział, a może i dwa.

Na razie Robert po biblijnemu wzrastał w la­tach i roztropności, a objawiało mu się to w ten sposób, że gdzieś tak w trzeciej klasie podsta­wówki postanowił nauczyć się angielskiego, żeby móc, rzecz jasna, czytać sobie Tolkiena w oryginale.

– Ależ kochanie, to za trudne będzie dla cie­bie – zaczęła babcia, ale zreflektowała się, że to niepedagogicznie i rozejrzała się za kimś sen­sownym dla dziecka, żeby go nie zraził do języ­ka, tylko potrafił zachęcić. Wybór padł na przy­jaciela rodziny, pana Wiktora, byłego lotnika, który godzinami potrafił czarować wszystkich opowieściami o swoich wojennych szlakach. Je­żeli chodzi o nauczanie angielskiego, był w ca­łym tego słowa znaczeniu naturszczykiem i my­ślę, że właśnie dlatego tata nie mógł trafić lepiej. Pana Wiktora nie obchodziła gramatyka, cza­sy i cała ta reszta, którą obrzydzają nam ży­cie w budzie. On gadał swoje, Robercik chłonął całym sobą, odpowiadał bez cienia skrępowa­nia, nie zważając, że prawda, szyk przestaw­ny i Past Continuous by się należał. Pan Wiktor spokojnie poprawiał, Robercik całą frazę loko­wał w odpowiednim miejscu swojego pojemnego rozumku i da capo al fine. Po trzech latach już swobodnie wymieniali się wrażeniami, jeden o tym, jak gdzieś tam w Iranie szczury wspi­nały się po linie pod sufit, żeby wyżreć żołnie­rzom konserwy, a drugi… cóż, łatwo się domyślić, o czym paplał drugi. W trzech przypadkach na pięć o dzielnych niziołkach wędrujących w siną dal, w czwartym na przemian o Andrew, son of Kmita ewentualnie Zbig from Godsbounty

Gdybyś się, drogi Czytelniku, poczuł skonfundowany, kto zacz Zbig from Godsbounty, zajrzyj, proszę, na ko­niec, znajdziesz tam wiele wyjaśniający tezaurus., a do­piero w piątym o czymś bardziej normalnym, jak wynik meczu. W końcu rodzina znieść już tego nie mogła, bo Robert zawłaszczał pana Wiktora dla siebie, a o szczurach i lotach zwia­dowczych, i wielu innych fascynujących przy­godach, tak barwnych w gomułkowskiej sza­rzyźnie, chcieli posłuchać wszyscy. Posłano zatem tatę do normalnej nauczycielki, któ­ra wspominana była z łezką w oku, bo nawet gramatykę – teraz już jak najbardziej na miej­scu – sprzedawała niczym pasjonującą sza­radę. Poza tym miała tę niebagatelną zaletę, że pożyczała wdzięcznemu uczniowi książki po angielsku.

– Czytaj bez słownika – nakazywała tacie. – Zrozumiesz połowę. Wtedy czytaj drugi i trzeci raz. Dopiero wtedy wolno ci zacząć sprawdzać słówka.

Nie pozwalała mu jednak wziąć się za Władcę w oryginale, zupełnie jak nauczyciel gry na for­tepianie, który najpierw każe odbębnić tonę pal­cówek, a ty rwiesz się do Ave Maria albo Marze­nia. Wobec tego tata postanowił zdobyć zakazany owoc samodzielnie, tylko że pamiętajmy, który to był rok. Maksymalnie siedemdziesiąty czwarty. Gdzie tu znaleźć Tolkiena po angielsku?! Na po­moc dziadków liczyć nie mógł, bo babcia, sama nauczycielka, z żelazną konsekwencją przestrze­gała lojalności zawodowej (do czasu, ale to też zupełnie inna historia). W filii Biblioteki Raczyń­skich przy ulicy Słowackiego „tak dostojnego to­waru” nie było, to oczywiste, bo inaczej dorwałby się do niego już dawno. W znanym nam skądinąd antykwariacie na Starym Rynku został spalony, kiedy to uprzejmy pan księgarz, nieświadom ro­dzinnych układów, zaraportował dziadkowi:

– Proszę powiedzieć Robertowi, że The Lord of the Rings niestety ciągle nie ma.

Trzeba było sforsować podwoje Biblioteki Uniwersyteckiej.

W tym celu tata skorumpował niejakiego Mie­cia z czwartego piętra, który w zamierzchłych czasach uczył go na podwórku gry w oko, a te­raz szpanował indeksem studenta prawa. Tata zaproponował mu wszelkie usługi lingwistyczne, na co Miecio poszedł z okrzykami radości, bo lektoraty łaciny i ruskiego szły mu wystarczająco ciężko, zaś język zachodni w postaci angielskiego, jak przystało na emancypowane czasy Gierka, to była dla niego zgroza i koszmar (biedakowi za­pewne na dzień dobry zaaplikowano gramatykę). Zaopatrzony w instrukcje, jak to się pisze, zdobył co trzeba, poderwawszy przy okazji dziewczynę z wypożyczalni, zachwyconą jego erudycją.

Jak niegdyś do kryminału w szafie, tak te­raz Robert dopadł zdobytego z takim trudem Tolkiena.

Dopadł i przepadł. Na początku świadomość, że książkę dostał na miesiąc, wcale mu nie prze­szkadzała. Pięćset stron, nawet po angielsku, spacerkiem załatwiał w dwa tygodnie. Po tygo­dniu, kiedy ciągle jeszcze był w Shire i poczuł za plecami tykający zegar, zaczął oszukiwać i czy­tać symultanicznie ze Skibniewską. W żaden sposób nie przyspieszyło to lektury, przeciwnie, po raz pierwszy doświadczył, czym jest anali­za tłumaczenia i tak go to wciągnęło, że zaopa­trzywszy Miecia w kolejną porcję ściąg, wydębił przedłużenie terminu. Spisek został wykryty tak mniej więcej przy zwierciadle Galadrieli, ale wte­dy nawet babcia nie miała serca oderwać synecz­ka od jego procederu. Tata udowodnił, że potra­fi, że nie odpuści i że chce kontynuować. Wobec tego odpuszczono i jemu, nawet tróję z geogra­fii, bo tolkienowskie szaleństwo nie przeszło bez szkolnych konsekwencji. Geografię Śródziemia miał wszak w małym palcu…

Wtedy też Robert ostatecznie zadecydował, co będzie robił w życiu. Oczywiście skończy angli­stykę i zostanie tłumaczem.

– A teraz chcę się uczyć walijskiego – oznaj­mił stanowczo.

Dziadkom i pradziadkom opadły szczęki.

– Dlaczego akurat walijskiego? – wyszeptała słabo babcia.

– Mamo, no przecież na podbudowie walijskie­go powstał sindarin – krótko i zwięźle odparo­wał Robert.

– Teraz już wszystko jasne, nieprawdaż? – mruknął pradziadek. Biedak nie był świadomy tego, że w grę potencjalnie mógł wchodzić jeszcze fiński, pierwowzór quenyi.

– Może najpierw niemieckiego? – pragmatycz­nie zaproponował dziadek.

Tata łypnął ponuro, ale babcia miała w tym momencie przypływ geniuszu.

– Potraktuj go jak Czarną Mowę – zapropo­nowała słodko. – Ein Ring, sie zu knechten, sie alle zu finden, ins Dunkel zu treiben und ewig zu binden! 2

2 Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie od­naleźć, Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać. Wg tł. Marii Skibniewskiej.

Bardziej zaimponować Robertowi nie mogła i w ten sposób problem nauki walijskiego został odsunięty na kolejne dwa-trzy lata. Tata był jed­nak konsekwentny i na początku liceum wyłowił z grupy przysłanych na wymianę uczniów pew­nego Walijczyka, Brendana. Sam Brendan co prawda za bardzo języka ojców już nie znał, ale polski kumpel, który w odróżnieniu od innych bezbłędnie nawijał po angielsku, jednocześnie go zawstydził i zaraził swoją pasją. Dwa lata trwała bardzo specyficzna korespondencja, którą obaj delikwenci traktowali trochę jak siódme wta­jemniczenie, a która polegała na pisaniu o d…. Maryny, ale oczywiście po walijsku. Przy czym każdy list zaczynał się i kończył osobliwym sa­lutem w postaci nazwy pewnej walijskiej wsi, po­noć najdłuższej w Wielkiej Brytanii, jeżeli nie na świecie, której ja nigdy nie potrafiłam napi­sać poprawnie, a wymawiało się ją mniej wię­cej tak: Sanwair-puskundies-goger-horentropos-santysylio-gogogoch. Dlaczego żadna cenzura nie zainteresowała się czymś, co mogło podpadać pod wyrafinowany szyfr, Bóg raczy wiedzieć. Pi­kanterii dodawał jeszcze fakt, że Brendan nazy­wał się Bach, co po walijsku znaczy po prostu „mały”. Tak to Niziołek z Małym uprawiali sobie sztukę epistolograficzną…

Wreszcie i tata doczekał się wyjazdu do brat­niej szkoły, a Brendan postarał się o lokum u swojego wuja. Po prawdzie, pokrewieństwo między nimi było takie bardziej jak między Bil­bem a Frodem, mianowicie ojciec Brendana był ciotecznym siostrzeńcem, ewentualnie stryjecz­nym bratankiem gospodarza, jak kto woli, ale za to rzeczony wuj mówił płynnie po walijsku. Przy czym dzieci nie miał, jak Bilbo, i jak Bilbo darzył Brendana wujowym afektem.

Tata był tak szczęśliwy, że z pieśnią na ustach odwalił całą przedwyjazdową biurokra­cję: najpierw musiał wyrobić sobie tymczasowy dowód osobisty, bo brakowało mu kilku tygodni do osiemnastu lat. Zaraz potem ten dowód mu zabrano i wydano paszport, surowo przykazu­jąc, że po powrocie do Polski ma go zdać w ciągu siedmiu dni. Zupełnie jak w Misiu.

Potem zmobilizował całą rodzinę do realizacji dezyderatu pani profesor, która mianowicie za­dysponowała, aby uczniowie zabrali dla swoich gospodarzy prezenty.

– To ma być coś, co pozytywnie utrwali wize­runek Polski! – zażądała twardo.

– I najlepiej, żeby było z Cepelii – zrelacjono­wał skrupulatnie Robert.

Tak nazywały się za komuny sklepy z ręko­dziełem ludowym.

– Ciupagę? – prychnął dziadek.

Babcia z prababcią popatrzyły na siebie znacząco.

– Żadną ciupagę – oznajmiła stanowczo bab­cia. – Załatwimy to inaczej.

Na Rynku Jeżyckim nabyto koszyk. Prabab­cia wygrzebała z szuflady kredensu przepiękną białą serwetę z haftem richelieu. Wyłożono nią koszyk jak do święconki, a w środku umoszczo­no babcine spécialité de la maison: konfitury po­ziomkowe, z owoców dzikiej róży (z owoców, nie z płatków) i z rokitnika. Nimi to swego czasu podbiła szturmem serce teściowej, robi je do dzi­siaj, a tajemnicę receptury obiecała mi zapisać w testamencie. Natomiast dziadek dołożył nieco wstydliwie swój własny przebój – piersiówkę de­reniówki, całkiem jak z Rodziewiczówny.

Tak wyekwipowany tata wyruszył na podbój Albionu.

Wujostwo Brendana przyjęło tatę z otwartymi ramionami. Koszyk z polskim żarciem wprawił ich w zachwyt pomieszany z zażenowaniem.

– Ależ mój drogi, to za wiele – szeptała wzru­szona ciotka.

Konwersacja przy kolacji szło gładko, po an­gielsku i walijsku, według ścisłych brytyjskich kanonów, z omijaniem tematów tak drażliwych jak polityka i religia – tata brylował swoimi lin­gwistycznymi talentami, tłumacząc, co to ta­kiego rokitnik i dereń (w domu przed wyjazdem skrupulatnie posprawdzał nazwy w wielkim słowniku), a pan domu zdegustował nalewkę, cmokając w ekstazie.

Wreszcie tatę wyprawiono na spoczynek do pokoju gościnnego. Stał tam regalik z książ­kami i oczywiście tata nie byłby sobą, gdyby nie zaczął go penetrować, chociaż – to również rzecz jasna – w lekturę na podróż zaopatrzony był w sposób dostateczny i przemyślny – lekką w jak najbardziej dosłownym tego słowa znacze­niu. Z uśmieszkiem satysfakcji powywlekał Lon­dona i Twaina, po czym dotarł do drugiego rzędu, sięgnął po książkę w niebiesko-zielonej obwolucie i osłupiał.

Trzymał w rękach pierwsze wydanie Hobbita z 1937 roku z własnoręcznym podpisem Tolkie­na. Zaczął dygotać jak Nel w febrze i niewiele myśląc, tak jak stał, ledwo narzuciwszy szlafrok, runął na dół.

Wuj Brendana kontynuował degustację dere­niówki, a ciotka chrupała grzankę z konfiturą. Oboje zastygli nieco zawstydzeni, ale tata miał oczy pokryte mgłą i nie zwróciłby uwagi na sło­nia w kapeluszu, a co dopiero na ten maleńki akt obżarstwa.

– Proszę państwa… – Pierwszy raz, odkąd za­czął uczyć się angielskiego, zabrakło mu słów. – Ta książka… To Tolkien…

– Być może, synku – powiedział serdecznie wuj. – My się na tym za bardzo nie znamy.

– A tak. – Ciotka przyjrzała się książce. – To kiedyś dawno temu dostałam w prezencie, ale nie podobało mi się, więc stoi tak sobie od lat w gościnnym pokoju…

Tata trząsł się z emocji i zimna, bo gospoda­rze, jak w kryminałach Agaty Christie, poprze­stawali na ogrzewaniu kominkowym. Był chłop­cem dobrze wychowanym, świadomym przy tym, że Bóg mu powierzył honor Polaków, poznania­ków i pierwszego liceum, więc nie był w stanie wydusić z siebie: jak tak, to mi ją dajcie. Musiał mieć jednakże emocje wypisane na twarzy, bo ciotka jak prawdziwa lady powiedziała z dobro­tliwym uśmiechem:

– Weź ją sobie, kochanie, skoro tak ci się podoba. My i tak pozostaniemy dłużnikami twojej rodziny.

Tata nie wytrzymał nerwowo, wybełkotał po­dziękowania i umknął z łupem, ale w nocy ru­szyły go wyrzuty sumienia.

– Słuchaj, stary – zwierzał się następnego dnia Brendanowi. – Twoi wujostwo dali mi Hob­bita Tolkiena. Pierwsze wydanie. To nie wypada, ja nie mogę tego przyjąć.

– Jak ci dali, to bierz – stanowczo uciął Bren­dan. – Dopiero by im było przykro, jakbyś odrzu­cił ich dar. Tego właśnie tutaj nie wypada robić!

– Ale to za drogie. – Tata wił się w męczar­niach pożądania i skrupułów jednocześnie. – Na pewno kosztuje w antykwariacie kupę forsy…

– Twoja serweta też nie taka najtańsza – ri­postował Brendan. – Przecież to stara ręczna robota!

– Ale ona ma podpis autora… – brnął z opóź­nionym zapłonem tata, a miał na myśli, rzecz jasna, książkę, a nie prababciną deczkę.

– Potraktuj to jak lokatę kapitału – zakpił Brendan. – A jak za trzydzieści lat będziesz ją chciał spylić, to pamiętaj o mnie, odpalisz mi za pośrednictwo i będziemy kwita.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d22h016
d22h016
d22h016
d22h016