Zakręcone narzeczona
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2020 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Majeczka zawsze uważała, że w prowincjonalnych, sennych miasteczkach życie jest nudne, leniwe i przewidywalne. Od zawsze marzyła o dynamicznym rytmie Warszawy, jej rozmachu, wyobraźni i nieograniczonych możliwościach. Ach, uciec z Zabrzeźna, z tej banalnej dziury zabitej dechami, gdzie nic się nie dzieje…
Nic oprócz tego, że ktoś uprowadza Pelagię, a potem przekupuje ją karmą dla papug, ktoś inny nieustępliwie próbuje się włamać do domu weterynarza, fałszywy dziennikarz zamierza odzyskać skradzione narkotyki, a fałszywy meteorolog odkrywa pod miasteczkiem złoża prastarej wody. Same nudy!
Czytanie tej książki grozi śmiechem!
Jeżeli jesteście gotowi na niekontrolowane wybuchy śmiechu, ból mięśni twarzy, łzy wywołane zabawnymi przygodami bohaterów i ich zwierząt to koniecznie sięgnijcie po tę powieść. Rozrywka idealna, poprawa humoru gwarantowana.
Justyna Leśniewicz
Kura, papuga, żółw, a nawet słoń, którego nie było - to prawdziwa komedia zoologiczna! Ta książka wprowadza w nastrój nieustającego chichotu z elementami rechotu. Koniecznie musicie poznać narzeczoną Diabła!
Dorota Lińska-Złoch
Numer ISBN | 978-83-66481-49-7 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 336 |
Język | polski |
Fragment | ROZDZIAŁ I POJAWIASZ SIĘ I ZNIKASZ, I ZNIKASZ! MAM NA TWYM PUNKCIE BZIKA, MAM BZIKA… Kolejny dzień lało jak z cebra. Dla mieszkańców Zabrzeźna nie było w tym nic dziwnego, bo w ich miasteczku roczna suma opadów biła na głowę średnią krajową, a niektórzy twierdzili, że nawet światową. I nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Co jakiś czas przyjeżdżali naukowcy, aby rozwikłać tę zagadkę. Wpuszczali tajemnicze sondy, pobierali próbki gruntu i z nimi odjeżdżali. A po pewnym czasie pojawiali się następni, robili to samo, co ich poprzednicy, i też znikali. Podekscytowani zabrzezianie po każdej takiej wizycie przez jakiś czas pilnie śledzili prasę oraz portale internetowe w nadziei, że gdzieś zostaną opublikowane wyniki badań, a oni wreszcie się dowiedzą, dlaczego u nich na okrągło leje, nawet w zimie. Nigdy jednak nie znajdowali choćby niewielkiej notki. Najwidoczniej naukowcy byli bezradni wobec zabrzeziańskiego fenomenu meteorologicznego. Aczkolwiek istniała nadzieja, że zagadka zostanie rozwiązana, bo oto w lokalnych mediach zapowiedziano przyjazd kolejnego specjalisty. – Może będzie odczyt w ratuszu? Zorientuj się jutro i napisz jakąś krótką informację – powiedział starszy mężczyzna, jadąc wieczorem samochodem przez zalane deszczem zabrzeziańskie ulice, do siedzącej obok niego młodej kobiety. Starszym łysym mężczyzną z niewielką otyłością brzuszną był Hubert Pacyna, redaktor naczelny lokalnego tygodnika „Głos Zabrzeźna”, zaś młodą drobną kobietą z grubym staroświeckim blond warkoczem – jego współpracownica Maja Wrotek, przez rodzinę i przyjaciół nazywana Majeczką. Wracali z uroczystości urodzin niejakiej Rozalii Króliczek ze wsi Monidło. Uroczystość została sfinansowana i urządzona przez władze miasta w zamku kilka kilometrów od miasteczka. Udała się wspaniale, choć na początku burmistrz popełnił faux pas, bo zaintonował „Sto lat!” Na szczęście potem wszystko poszło już zgodnie z planem i dziennikarze mieli materiał na pierwszą stronę kolejnego numeru swojej gazety. Samochód skręcił na drogę prowadzącą do miejscowości Malinówka i wpadł w kałużę wielkości oraz głębokości małego stawu. Błotnista woda się rozbryzgnęła, pokrywając samochód czarną mazią po sam dach. Wycieraczki z największym wysiłkiem rozsmarowywały błoto na przedniej szybie. Widoczność, i tak kiepska z powodu deszczu, spadła niemal do zera. Kierowca wytężał wzrok, usiłując dojrzeć drogę przed sobą. Nagle jakiś kształt oderwał się od pobocza i rzucił pod koła. Mężczyzna z całej siły nadepnął na hamulec. Samochód przejechał jeszcze jakieś dwa metry, po czym się zatrzymał, choć ze względu na otaczającą go wodę należałoby raczej powiedzieć, że rzucił kotwicę i zacumował. Kierowca otworzył drzwi i wyskoczył wprost w głęboką kałużę, ale nawet tego nie zauważył. Majeczka w napięciu obserwowała go przez zalaną deszczem szybę. Jej szef obiegł samochód w poszukiwaniu człowieka lub zwierzęcia, które właśnie przed chwilą przejechał. Nikogo nie znalazł… Odetchnął z ulgą i już miał wsiąść z powrotem do samochodu, gdy nagle coś zakotłowało się pomiędzy przednimi kołami i spod maski wystawiła łebek kura. – Idź sobie! – krzyknął. Kura ani drgnęła. – Sio! – krzyknął jeszcze głośniej. – Nastąp się! – Tak się mówi do krowy – powiedziała dziennikarka, wysiadając z samochodu. – Wiem, bo oglądaliśmy ostatnio z Diabłem „Samych swoich”. Roman Diablak, nazywany w miasteczku Diabłem, był narzeczonym Majeczki. Długoletnim narzeczonym. Chociaż mieli pewność, że chcą ze sobą spędzić resztę życia (jakkolwiek patetycznie i staroświecko by to nie brzmiało), jednak nie mogli się zdecydować na sformalizowanie związku. Gdy jedno chciało, drugie akurat nabierało wątpliwości. Roman był kierownikiem miejscowej poczty. Kiedy ktoś szedł odebrać lub nadać list czy paczkę, mówił w skrócie, że idzie do Diabła. Majeczka zaś w społeczności zabrzeziańskiej funkcjonowała jako „ta z gazety, narzeczona Diabła”. Tak naprawdę mężczyzna nie przypominał stereotypowego wysłannika piekła. Wprost przeciwnie, był chodzącą poczciwością – typowym misiem, jak go czasami w chwilach czułości nazywała narzeczona. Na przykład ostatniej nocy, na której wspomnienie dziennikarka uśmiechnęła się pod nosem. – To jak się mówi do kury? – zapytał poirytowanym tonem szef Majeczki, przerywając jej słodkie wspomnienia i brutalnie sprowadzając ją z powrotem na zalaną deszczem drogę w Malinówce. – Pojęcia bladego nie mam! W filmie o tym nie było. – Wzruszyła ramionami i się wzdrygnęła, bo wyjątkowo zimna kropla z kołnierza kurtki spłynęła jej na szyję. – Może „taś taś”? Nie, to do kaczek. Już wiem! „Cip, cip”! To też było w jakimś filmie, ale nie pamiętam w jakim. Lecz kura była głucha na wszelkie wezwania i ani myślała się ruszyć spod samochodu. Mężczyzna rozejrzał się wokoło. Bał się, że lada moment któryś z mieszkańców okolicznych domów zainteresuje się samochodem stojącym od dłuższej chwili na środku drogi i przyjdzie zobaczyć, co się stało. A jeśli na dodatek zjawi się właściciel upartej kury i się okaże, że Hubert Pacyna jednak uszkodził zwierzę, to zostanie posądzony, iż zrobił to celowo, żeby ugotować ze swojej ofiary rosół. Tymczasem on nie znosił rosołu jak mało której zupy. Może dlatego że jego siostra Maryla gotowała mu go co niedzielę. – Wyłaź stamtąd wreszcie, ty zupo, to znaczy ty kuro! – wrzasnął głośno, aż sam się przestraszył własnego głosu. Na kurze jednak jego wrzaski nie robiły najmniejszego wrażenia. Dalej siedziała w tym samym miejscu i bezczelnie na niego łypała to jednym, to drugim okiem. – Wyłaź albo cię wyciągnę siłą – zagroził, pochylając się. Kura zagdakała, a potem wystrzeliła jak z procy wprost w deszczową ciemność. – Chyba jednak nic jej się nie stało – stwierdziła Majeczka. Szef odetchnął z ulgą, a potem, sapiąc potężnie, bo do szczupłych nie należał, podniósł się i wsiadł do samochodu. – A teraz szybko do domu – powiedział. – Już nigdy nie zjem rosołu. – Pospieszmy się, bo jeszcze wróci – stwierdziła jego współpracownica. – Kto? – nie zrozumiał Hubert Pacyna. – Kura przecież! – krzyknęła dziennikarka. – Ha, ha, ha! Naprawdę bardzo śmieszne – skrzywił się i ruszył przez kałuże w stronę Zabrzeźna. Odwiózł swoją towarzyszkę do domu, a potem pojechał do siebie. Gdyby Majeczka wiedziała, co będzie dalej, pewnie nie dałaby się tak łatwo wysadzić. Ale nie wiedziała, więc przez resztę dnia relaksowała się z Diabłem. Hubert Pacyna również miał nadzieję na spokojny wieczór. Taka myśl wiodła go przez zalane deszczem ulice Zabrzeźna do kamienicy w pobliżu dworca, gdzie mieszkał. Zaparkował na podwórku, wysiadł, po czym sięgnął po teczkę, którą zawsze zostawiał na tylnym siedzeniu. Otworzył drzwi i zastygł w osłupieniu. Na jego skórzanej teczce w najlepsze siedziała… kura. Ta sama, która wcześniej nie chciała wyjść spod samochodu. |
Podziel się opinią
Komentarze