Trwa ładowanie...
d2dz23w
31-01-2020 08:09

Jesienny motyl

książka
5.0
(3 głosy)
Oceń:
d2dz23w
Jesienny motyl
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Lidia - dojrzała kobieta, która poświęciła życie prywatne dla pracy w korporacji, zostaje wyrzucona za malwersacje finansowe swojej zastępczyni.

Olgierd – student, który po traumatycznym romansie sprzedaje się na Dworcu Głównym we Wrocławiu, traci kontrolę nad swoim życiem.

Przypadkowe spotkanie tych dwojga nie wywoła trzęsienia ziemi, ale na zawsze odmieni ich los.

Dwa odmienne światy i dwie poranione dusze, których drogi pozornie nie miały prawa się przeciąć.

W swojej najnowszej powieści Agata Suchocka przekonuje nas, że jest to jednak możliwe. I robi to bardzo sugestywnie.

Lucyna Olejniczak, autorka m.in. Kobiet z ulicy Grodzkiej, Księżniczki, Wypadku na ulicy Starowiślnej

Jesienny motyl
Numer ISBN

978-83-66217-57-7

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

304

Język

polski

Fragment

Po dyscyplinarnym zwolnieniu przez pół roku żyła z oszczędności, a Mirek miał niezłe używanie. W końcu, po tylu latach wspólnego życia, to on był górą. To on przynosił mięso do jaskini, z satysfakcją obserwując, jak miotała się w poszukiwaniu nowej pracy. Nieustanne docin­ki, rzucane półgębkiem uwagi za każdym razem, gdy klęła pod nosem, odczytując kolejnego maila z odmową, gdy odkładała telefon, sycząc prze­kleństwa przez zęby. Och, jakże on się wówczas w duchu śmiał, bo przecież nie mógł prychnąć jej prosto w twarz! Męska duma pęczniała w nim jak trzymane w ciepełku drożdżowe ciasto; szpi­kował ją kąśliwością niby rodzyneczkami. Stara­ła się być ponad to, nie wdawać w pyskówki, nie zauważać iskierek w jego oczach, które przecież kiedyś patrzyły na nią wyłącznie z pożądaniem. Namiętność wygasła, gdy przebiła obcasami jego męskie ego, pnąc się po szczeblach kariery, zo­stawiając go daleko w dole. Był zbyt dumny, by oddzielić życie zawodowe od prywatnego. O ja­kimkolwiek wsparciu ze strony Mirka mogła tyl­ko pomarzyć.

Nie wytrzymała i pogoniła go. Została z pół­milionowym kredytem, w pustym mieszkaniu, w apartamentowcu na nabrzeżu Odry. Gdyby Zakrzewski nie zatrudnił jej niedługo potem, musiałaby się z niego wynieść i kupić jakąś ka­walerkę. Lokali w takich prestiżowych miejscach nie rozdawali w końcu za darmo: trzy pokoje w centrum miasta, tuż przy gigantycznym węźle komunikacyjnym, taras, zdolny pomieścić tira, wiszący nad leniwie płynącą rzeką. Gdy wieczo­rem otwierała okna, słyszała imprezy na Rynku. Gdy wpłacali zaliczkę sądziła, że uwiją sobie nad wodą przytulne gniazdko, jak para zakochanych trzcinniczków. Obecnie jej mieszkanie przy­pominało wszystko za wyjątkiem przytulnego gniazdka. Przyzwyczaiła się jednak do świetnej lokalizacji prawie w samym sercu dużego mia­sta. Do dworca miała kwadrans piechotą. Właśnie tego wieczora zdecydowała się prze­spacerować, ale teraz tego żałowała. Czterocy­frowa kwota zostawiona we włoskim butiku nie gwarantowała ani cienia wygody. Nie o wygodę jednakże chodziło, prawda? Od lat kupowała buty „na ucho”. Klik, klik, klik…

Absurdalnie cienki obcas niebezpiecznie przechylił się na bok, gdy wchodziła na pierw­szy stopień schodów prowadzących na peron. Jak w zwolnionym tempie zobaczyła swój powie­wający płaszcz, aktówkę lecącą w górę na wycią­gniętym ramieniu i przygotowywała się do wy­winięcia spektakularnego orła, licząc jeszcze na to, że nie roztrzaska sobie głowy o poręcz.

Nic takiego się nie stało.

Poczuła, że czyjaś dłoń wbija się boleśnie w jej przedramię, przytrzymując ją i ratując przed upadkiem. Uderzyła twarzą w pierś jakie­goś chłystka, okrytą cuchnącą bluzą, wyrwała się i odruchowo skrzywiła. Świetnie! Zderzyła się z dworcowym menelem, może jest chory na jakiegoś HIV-a, syfa czy inną chlamydię, a pra­wie miała w ustach okrywające go szmaty! Nie­malże jak w kiepskim romansidle, gdzie główna bohaterka obowiązkowo musiała wypieprzyć się u stóp młodego boga. Pochłonęła ostatnimi czasy kilka takich tomiszczy, chcąc odmóżdżyć się po scysjach z Zakrzewskim. Za każdym ra­zem, odkładając książkę na nocny stolik, miała poczucie straconego czasu, ale rozważanie tej straty było o wiele mniej bolesne niż innych, na­prawdę cokolwiek znaczących.

Jednak jakie życie, taki młody bóg…

Jej „bohater” był obdartym szczeniakiem, zlu­strowała go szybko od stóp do głów, odsuwając się z wymalowanym na twarzy obrzydzeniem. Nawet nie próbowała ukryć grymasu.

– Uważaj, jak chodzisz, gówniarzu! – warknę­ła, wbiegając po schodach.

– Nie ma za co! – krzyknął za nią, ale zignoro­wała go, ze wstrętem patrząc na plamę, którą jego palce zostawiły na rękawie markowego płaszczyka.

Zaklęła pod nosem, wchodząc do wagonu.

Dlaczego to zawsze jej przytrafiały się takie sytuacje? I to akurat dziś, gdy jechała na tak ważną konferencję? Na pewno nie zdąży oddać płaszcza do czyszczenia, może w hotelu będą potrafili to wywabić? Musiała stawić się na ne­gocjacje z samego rana, jak zwykle nieskazitelna i niezwyciężona. A ten tam przecież mógł zara­zić ją jakimś gównem! Wyciągnęła z torebki na­wilżaną chusteczkę, bezskutecznie usiłując oczy­ścić ubranie. Mamrotała pod nosem całą litanię przekleństw. Chyba lepiej byłoby, gdyby się jed­nak wyłożyła. Upadek na Dworcu Głównym nie groził już wylądowaniem w kałuży moczu jakie­goś zalegającego pod ścianą menela. Dawnymi czasy widywała ich co rusz, spali, powciskani w kąty, w kałużach własnych eks­krementów, z całym dobytkiem pod głowami, upchanym do poprzecieranych reklamówek pa­miętających poprzedni ustrój. Jak nisko trze­ba upaść, by tak skończyć? Jak biednym trzeba być, aby hołubić kawałek kolorowej folii? Jeszcze kilka lat temu cały teren wokół Dworca Głów­nego, szczególnie w sezonie letnim, roił się od pijaczków i cwaniaczków. Złazili się ze swoich pozajmowanych na dziko, działkowych altanek, czy gdzie tam chowali się zimą, i rozkładali na ławkach i murkach z całym swoim stanem posia­dania powyciąganym z reklamówek. Pamiętała takiego jednego, który przez cały dzień wietrzył zżarte jakąś gangreną stopy na ławce przy pla­cu zabaw. Mijała go niejednokrotnie, wracając z pracy do domu, aż w końcu przestała jeździć rowerem na skróty, bo nie mogła znieść tego wi­doku. Nie mogła znieść rzężenia jego poskleja­nego taśmą radyjka na baterie, wyrzucającego z siebie dźwięki disco polo przy akompaniamen­cie szelestów przypominających zgniatanie pa­pierków po cukierkach. W tym sezonie jeszcze się nie rozsiadł na tej ławce, a był prawie maj. Pewnie zdechł zimą, nie on pierwszy i nie ostat­ni. Nie zamierzała po nim płakać.

Jej na szczęście nie groził taki koniec.Wyrzuciła chusteczkę do kosza razem z my­ślami o chłopaczku, który nie pozwolił jej upaść.

Podziel się opinią

1

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2dz23w
d2dz23w
d2dz23w
d2dz23w