Jesienny motyl
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2019 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Lidia - dojrzała kobieta, która poświęciła życie prywatne dla pracy w korporacji, zostaje wyrzucona za malwersacje finansowe swojej zastępczyni.
Olgierd – student, który po traumatycznym romansie sprzedaje się na Dworcu Głównym we Wrocławiu, traci kontrolę nad swoim życiem.
Przypadkowe spotkanie tych dwojga nie wywoła trzęsienia ziemi, ale na zawsze odmieni ich los.
Dwa odmienne światy i dwie poranione dusze, których drogi pozornie nie miały prawa się przeciąć.
W swojej najnowszej powieści Agata Suchocka przekonuje nas, że jest to jednak możliwe. I robi to bardzo sugestywnie.
Lucyna Olejniczak, autorka m.in. Kobiet z ulicy Grodzkiej, Księżniczki, Wypadku na ulicy Starowiślnej
Numer ISBN | 978-83-66217-57-7 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 304 |
Język | polski |
Fragment | Po dyscyplinarnym zwolnieniu przez pół roku żyła z oszczędności, a Mirek miał niezłe używanie. W końcu, po tylu latach wspólnego życia, to on był górą. To on przynosił mięso do jaskini, z satysfakcją obserwując, jak miotała się w poszukiwaniu nowej pracy. Nieustanne docinki, rzucane półgębkiem uwagi za każdym razem, gdy klęła pod nosem, odczytując kolejnego maila z odmową, gdy odkładała telefon, sycząc przekleństwa przez zęby. Och, jakże on się wówczas w duchu śmiał, bo przecież nie mógł prychnąć jej prosto w twarz! Męska duma pęczniała w nim jak trzymane w ciepełku drożdżowe ciasto; szpikował ją kąśliwością niby rodzyneczkami. Starała się być ponad to, nie wdawać w pyskówki, nie zauważać iskierek w jego oczach, które przecież kiedyś patrzyły na nią wyłącznie z pożądaniem. Namiętność wygasła, gdy przebiła obcasami jego męskie ego, pnąc się po szczeblach kariery, zostawiając go daleko w dole. Był zbyt dumny, by oddzielić życie zawodowe od prywatnego. O jakimkolwiek wsparciu ze strony Mirka mogła tylko pomarzyć. Nie wytrzymała i pogoniła go. Została z półmilionowym kredytem, w pustym mieszkaniu, w apartamentowcu na nabrzeżu Odry. Gdyby Zakrzewski nie zatrudnił jej niedługo potem, musiałaby się z niego wynieść i kupić jakąś kawalerkę. Lokali w takich prestiżowych miejscach nie rozdawali w końcu za darmo: trzy pokoje w centrum miasta, tuż przy gigantycznym węźle komunikacyjnym, taras, zdolny pomieścić tira, wiszący nad leniwie płynącą rzeką. Gdy wieczorem otwierała okna, słyszała imprezy na Rynku. Gdy wpłacali zaliczkę sądziła, że uwiją sobie nad wodą przytulne gniazdko, jak para zakochanych trzcinniczków. Obecnie jej mieszkanie przypominało wszystko za wyjątkiem przytulnego gniazdka. Przyzwyczaiła się jednak do świetnej lokalizacji prawie w samym sercu dużego miasta. Do dworca miała kwadrans piechotą. Właśnie tego wieczora zdecydowała się przespacerować, ale teraz tego żałowała. Czterocyfrowa kwota zostawiona we włoskim butiku nie gwarantowała ani cienia wygody. Nie o wygodę jednakże chodziło, prawda? Od lat kupowała buty „na ucho”. Klik, klik, klik… Absurdalnie cienki obcas niebezpiecznie przechylił się na bok, gdy wchodziła na pierwszy stopień schodów prowadzących na peron. Jak w zwolnionym tempie zobaczyła swój powiewający płaszcz, aktówkę lecącą w górę na wyciągniętym ramieniu i przygotowywała się do wywinięcia spektakularnego orła, licząc jeszcze na to, że nie roztrzaska sobie głowy o poręcz. Nic takiego się nie stało. Poczuła, że czyjaś dłoń wbija się boleśnie w jej przedramię, przytrzymując ją i ratując przed upadkiem. Uderzyła twarzą w pierś jakiegoś chłystka, okrytą cuchnącą bluzą, wyrwała się i odruchowo skrzywiła. Świetnie! Zderzyła się z dworcowym menelem, może jest chory na jakiegoś HIV-a, syfa czy inną chlamydię, a prawie miała w ustach okrywające go szmaty! Niemalże jak w kiepskim romansidle, gdzie główna bohaterka obowiązkowo musiała wypieprzyć się u stóp młodego boga. Pochłonęła ostatnimi czasy kilka takich tomiszczy, chcąc odmóżdżyć się po scysjach z Zakrzewskim. Za każdym razem, odkładając książkę na nocny stolik, miała poczucie straconego czasu, ale rozważanie tej straty było o wiele mniej bolesne niż innych, naprawdę cokolwiek znaczących. Jednak jakie życie, taki młody bóg… Jej „bohater” był obdartym szczeniakiem, zlustrowała go szybko od stóp do głów, odsuwając się z wymalowanym na twarzy obrzydzeniem. Nawet nie próbowała ukryć grymasu. – Uważaj, jak chodzisz, gówniarzu! – warknęła, wbiegając po schodach. – Nie ma za co! – krzyknął za nią, ale zignorowała go, ze wstrętem patrząc na plamę, którą jego palce zostawiły na rękawie markowego płaszczyka. Zaklęła pod nosem, wchodząc do wagonu. Dlaczego to zawsze jej przytrafiały się takie sytuacje? I to akurat dziś, gdy jechała na tak ważną konferencję? Na pewno nie zdąży oddać płaszcza do czyszczenia, może w hotelu będą potrafili to wywabić? Musiała stawić się na negocjacje z samego rana, jak zwykle nieskazitelna i niezwyciężona. A ten tam przecież mógł zarazić ją jakimś gównem! Wyciągnęła z torebki nawilżaną chusteczkę, bezskutecznie usiłując oczyścić ubranie. Mamrotała pod nosem całą litanię przekleństw. Chyba lepiej byłoby, gdyby się jednak wyłożyła. Upadek na Dworcu Głównym nie groził już wylądowaniem w kałuży moczu jakiegoś zalegającego pod ścianą menela. Dawnymi czasy widywała ich co rusz, spali, powciskani w kąty, w kałużach własnych ekskrementów, z całym dobytkiem pod głowami, upchanym do poprzecieranych reklamówek pamiętających poprzedni ustrój. Jak nisko trzeba upaść, by tak skończyć? Jak biednym trzeba być, aby hołubić kawałek kolorowej folii? Jeszcze kilka lat temu cały teren wokół Dworca Głównego, szczególnie w sezonie letnim, roił się od pijaczków i cwaniaczków. Złazili się ze swoich pozajmowanych na dziko, działkowych altanek, czy gdzie tam chowali się zimą, i rozkładali na ławkach i murkach z całym swoim stanem posiadania powyciąganym z reklamówek. Pamiętała takiego jednego, który przez cały dzień wietrzył zżarte jakąś gangreną stopy na ławce przy placu zabaw. Mijała go niejednokrotnie, wracając z pracy do domu, aż w końcu przestała jeździć rowerem na skróty, bo nie mogła znieść tego widoku. Nie mogła znieść rzężenia jego posklejanego taśmą radyjka na baterie, wyrzucającego z siebie dźwięki disco polo przy akompaniamencie szelestów przypominających zgniatanie papierków po cukierkach. W tym sezonie jeszcze się nie rozsiadł na tej ławce, a był prawie maj. Pewnie zdechł zimą, nie on pierwszy i nie ostatni. Nie zamierzała po nim płakać. Jej na szczęście nie groził taki koniec.Wyrzuciła chusteczkę do kosza razem z myślami o chłopaczku, który nie pozwolił jej upaść. |
Podziel się opinią
Komentarze