Trwa ładowanie...
d3ywege
30-01-2020 23:15

Facet do poprawki

książka
Oceń jako pierwszy:
d3ywege
Facet do poprawki
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Z Gundą lepiej nie zadzierać. Wiedzą coś o tym „obiekty” wystawione jej przez zdradzane, wykorzystywane i porzucane żony. Filigranowa sylwetka, niebieskie oczęta, a w główce mnóstwo pomysłów na pognębienie rodzaju męskiego.

Czy tak już będzie zawsze?

Czy poza Kune, przedstawicielem nietypowego gatunku pupilów, znajdzie się jakiś samiec zdolny nieco spiłować jej ostre pazurki?


Twój mąż puszcza Cię z torbami? Sezonowo zamienia Cię na coraz nowsze modele? Albo grozi, że zabierze dom, samochód i co tylko się da, w ramach zadośćuczynienia za zmarnowane w małżeństwie lata?

Jeśli tak, pisz: wykalaczka@mojapoczta.pl,

a ja wyrównam z nim rachunki, przemówię do rozumu tak ciepło i serdecznie, że zmieni zdanie. I jeszcze ładnie Cię przeprosi.

Joanna Sykat, autorka epicko-lirycznych powieści o trudnych związkach, rodzinnych relacjach, marzeniach, nadziejach i niedomówieniach w nowej – tym razem komediowej – odsłonie.

Zemsta jest słodka? Nie w wykonaniu Gundy! Drogie panie, ta historia poprawi Wam humor. Panowie, dla Was niech będzie małą przestrogą...

Joanna Szarańska, pisarka

Gdy dojdziesz do wniosku, że ten konkretny egzemplarz mężczyzny do poprawki się żadną miarą nie nadaje, zadzwoń do Wykałaczki, a ona będzie wiedziała, co z tym dalej zrobić! Doskonała książka, która ma tylko jedną wadę – jak zaczniesz, to nie możesz przestać czytać aż do ostatniej strony. Ale tego autorka nie powinna poprawiać.

Iwona Czarkowska, pisarka

Facet do poprawki
Numer ISBN

978-83-7674-735-4

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

280

Język

polski

Fragment

ROZDZIAŁ I

Gardłowe sprawy

– Wpuścisz mi w żyłę trochę witaminy C? A wła­ściwie to więcej niż trochę? Tak? To świetnie! – Ucie­szyła się, że przyjaciółka może jej pomóc, bo inaczej za całowanie z kaktusem w gardle musiałaby poli­czyć klientkę podwójnie. – Tak. Tak. Jutro muszę być na chodzie. Dobrze, już się ubieram. Dzięki. Pa.

Gunda odłożyła telefon i złapała się ręką za szyję. Było fatalnie. Po prostu fatalnie. Kaktus namnażał się bakteriami czy wirusami i obiecywał upojne tête-à-tête z łóżkiem, atrakcje w postaci gorączki i niechęć do jedzenia przez dwie doby. Zważywszy jednak na do­brze płatną randkę, która czekała ją następnego dnia, wlew z witaminy był konieczny. Po prostu koniecz­ny. Szybko zrzuciła domowy dres, włożyła bojówki i czarny top na ramiączkach, bo kwiecień podbijał słupki temperatury wcale nie po wiosennemu. Wło­sy związała ciasno tuż nad karkiem, tak jak na akcję,

i przycisnęła je dodatkowo bejsbolówką. Dokumenty, portfel i telefon upchnęła byle jak po kieszeniach, bo przełykanie robiło się coraz trudniejsze.

– Idę, Kune. Trzymaj za mnie kciuki. – Zapukała w terrarium i wyszła do przedpokoju, gdzie natych­miast szpetnie zaklęła. Najpierw zła na siebie, że zno­wu zostawiła otwarte drzwi, a potem na tego pieprzo­nego złodzieja. Tym razem jego łupem padł czarny convers. To, że lewy, nie było już absolutnie dziwne. Gunda podliczyła w myślach straty tego roku. Kla­pek, crocs, pantofel, no i dzisiejszy uszczerbek w po­staci trampka.

– Odetnę ci z żarcia, pieprzony lewusie. Albo dam Kune na przegryzkę. – Rozejrzała się wokół, próbu­jąc zlokalizować złodzieja. Oczywiście, schował się gdzieś przezornie i pewnie prędko nie wróci. – Jak­byś nie mógł kraść parami! Na sztuki wypadłoby ci tyle samo, a ja miałabym dwie pary do przodu. I co z tymi butami robisz, pojebany fetyszysto?

Gardło ostrym bólem przypomniało jej, że nie po­winna tyle mówić. Gunda przecisnęła przez nie ślinę, włożyła pierwsze lepsze buty i wyszła z domu, za­trzaskując za sobą drzwi. Na werandę wystawiła tylko miskę z wodą. Do wieczora ostra dietka. Albo niech wpierdala conversa, gnój jeden. Zresztą pewnie nie pokaże się już do nocy, a temperatura na zewnątrz

i tak nie zachęcała do rozpasania żywieniowego ani do spędzania upojnych wieczorów w domu.

I tu się myliła. Ledwie drzwi garażu oderwały się od ziemi, w powstałej szparze rozpłaszczył się kot. Spojrzał z wyrzutem na Gundę i przezornie dał dra­paka, gdy tylko zobaczył, że jego właścicielka ze sło­wami „A więc kotek był dzisiaj mechanikiem” schyla się po drobiny żwiru.

– Policzymy się na mięsie, pieprzony złodzieju! – Znów zapomniała o gardle i dopiero później złapała się za nie dłonią, obawiając się, że nawet witamina C nie zadziała na tyle szybko, żeby mogła dobrze wy­konać robotę. Zadanko dało się obskoczyć milcząco tylko do pewnego momentu, później już należało posrebrzyć je mową. Trudno było sobie bowiem wy­obrazić, że mogłaby podsunąć zakontraktowanemu pod nos listę życzeń wypisaną wiecznym piórem na ozdobnej papeterii.

Gdy drzwi garażu otworzyły się całkowicie, przez chwilę zastanawiała się, czy wybrać skuter, czy jed­nak samochód. Zdecydowała się na bardziej trady­cyjny środek lokomocji, żeby dodatkowo nie obcią­żać układu odpornościowego. Pogładziła podobiznę Kune, którą ozdobiła boczną szybę Strzały, i wsiadła do auta. Odpikała się dwa razy na pilocie i wyprowa­dziła samochód z posesji.

Do szpitala miała niedaleko, ale i tak cisnęła gaz do dechy, nie zwalniając nawet w miejscu, w którym wójt zwykł był umieszczać miniradary i później, za pomocą odpowiednich fotek, negocjować z winowaj­cami konieczną pomoc dla gminy, tak finansową, jak i inną. W zasadzie każdy chyba mieszkaniec wioski miał już u Ząbka tykającą bombę w postaci kartoteki, którą wójt odpalał wedle potrzeb. W każdym razie w technikę wyposażył najpierw dziuplę w przydroż­nej lipie, potem znak drogowy, a gdy te kryjówki zawiodły, nie zawahał się sięgnąć po zbrodnię więk­szego kalibru, podmieniając gipsowe oczy świątka na urządzenia przechwytujące. I w tym przypadku mieszkańcy Ząbkowa, jak ironicznie nazywano miej­scowość Gundy, długo mieli zagwozdkę, a wójt, któremu ten chytry plan podsunął chyba sam diabeł, nagromadził wówczas tyle kwitów co nigdy. Dobrze choć, że mógł nimi obracać wedle uznania tylko za czasów swojej kadencji.

– Ciekawe, kogo tam szpiclujesz teraz. Pewnie żonę, czy nie dodaje do potraw za dużo masła. – Gun­da przesunęła wykałaczkę do kącika ust, zastana­wiając się, czy w którymś miejscu działają jeszcze zamontowane przez pomysłowego włodarza minika­mery. – Aż żałuję, że twoja lepsza połowa nie złożyła

na ciebie zamówienia. Od razu odechciałoby ci się inwigilacji i tym podobnych zabaw.

Jednak teraz w głowie należało mieć nie prze­szłość, ale obecne zleconko, na które w myślach prze­powiadała sobie plan. Oby tylko ta kroplówka pomo­gła, bo czuła, że trzymając się za gardło i łykając z wytrzeszczem oczu ślinę, wiarygodna nie będzie. A Króliczek pachniał kasą, z której trudno byłoby zrezygnować. I to kasą, która za dwa dni mogłaby już być nieaktualna. Trza się spiąć, witamina w żyłę i do przodu. Prosto w puchate łapki Króliczka.

Na parkingu szpitalnym idealnie wpasowała się między niebieską mazdę a czarnego opla Beaty. Trza­snęła drzwiami, wrzuciła klucze do jednej z kiesze­ni spodni i ruszyła w kierunku głównego wejścia, w którym zderzyła się z wychodzącym mężczyzną.

– No i kogóż to moje oczy oglądają? Jak się pięk­nie dzień zaczął!

– Dla kogo pięknie, dla tego pięknie – mruknęła Gunda, usiłując wyminąć tego zarozumiałego dup­ka z nosem jak kartofel. Nic z tego, palant mierzył ją wzrokiem zaczepnym, potem nagle zapatrzył się na coś za nią, a gdy podążyła za jego spojrzeniem, sprawdził klapsem sprężystość jej pośladków. Wście­kła złapała go za poły koszuli, odrzucając na ścianę budynku, i już miała posunąć się dalej, gdy dotarło

do niej, że nie powinna aż tak się dekonspirować. Po­luzowała uścisk i nachyliła się do ucha mężczyzny.

– Łapy przy sobie, złamasie. Bo następnym ra­zem będziesz musiał w szpitalu posiedzieć trochę dłużej. I na pewno nie z powodu sraczki – wyzłośli­wiła się, pijąc do przypadłości, która dotknęła męża przyjaciółki.

Facet patrzył na nią lekko zszokowany, ale zaraz się uśmiechnął.

– Lubię takie ostre panienki.

– Powtarzam, łapy przy sobie. – Puściła go, grożąc jeszcze wzrokiem bazyliszka, i weszła do szpitala, mrucząc: – Uch, żebyś ty się dostał w moje ręce… Nie wiem, co ta Beata w tobie widzi.

Mąż przyjaciółki nie nadawał się do niczego. Ab­solutnie do niczego. Ani był z niego dobry mąż, ani ojciec, ani opiekun domu czy innych przyległości, co widać było na przykład po wspólnym samochodzie. Czarna, chyba stuletnia astra była tak zaniedbana i brudna, że każdego normalnego człowieka musiał na to trafiać szlag. Rafał chronicznie nie miał czasu na pierdoły. Miał za to czas na koleżanki wszelkiej maści, co z bólem stwierdzała jego żona. Gunda buntowała ją niejednokrotnie, żeby rzuciła palanta, ale ta trwała przy nim z uporem Penelopy. Czekała na oświecenie i nawrócenie, które raczej nie miało

nastąpić, ale nadzieja nadzieją i dodatkowo matką głupich. Gunda aż zaciskała ręce w kieszeniach, setki razy wyobrażając sobie w myślach, co mogłaby zro­bić Rafałowi. Niestety samowolka wbrew żonie w ra­chubę nie wchodziła. A szkoda, wielka szkoda. Cza­sem aż prosiłoby się nagiąć własne zasady i zrobić coś dla sportu, a nie dla pieniędzy.

– No cześć. – Beata znienacka objęła ją od tyłu. – Jak gardło?

– Coraz gorzej.

– Brałaś coś?

– Tylko olejek herbaciany.

– Dobrze. Na pewno już zaczął działać. A wita­mina C postawi cię szybko na nogi. Chodź. – Beata rozejrzała się po korytarzu i zaprosiła Gundę do za­biegowego. – Może tu? – Zaciągnęła parawan wokół leżanki. – Kładź się. Masz szczęście, że dziś dyżuru­je Łysy i bez mrugnięcia wypisał zlecenie. – Beata uśmiechnęła się do przyjaciółki.

Gunda zrzuciła buty i wyciągnęła się na płasko, nadstawiając lewą rękę do wkłucia. Skrzywiła się lek­ko, gdy igła przebiła jej skórę, i zamknęła oczy. Beata opatrzyła wkłucie, podłączyła kroplówkę i nastawiła jej szybkość.

– Dałam bardziej dynamiczny, bo mówiłaś coś o pracy.

– Tak. Zwaliło mi się kilka tekstów na zamówienie. Niezłe pieniążki, więc nie mogłam puścić takiego zle­cenia. – Z zamkniętymi oczami wszelkie półprawdy i kłamstwa snuło się znacznie lepiej. Gunda doceniła fakt, że na ogół nie zwierzała się ze swojego życia zbyt intensywnie. Kobiety potrafią być bardzo upierdliwe i wyciągnąć z drugiej kobiety tak prozaiczne rzeczy jak rozmiar stanika, o zatrudnieniu już nie mówiąc. A gdyby jej… hm… profesja stała się tajemnicą poli­szynela? Nie. No, nie. Zdecydowanie nie.

– Dobrze. To ty sobie leż spokojnie. Ja wracam do obowiązków. – Beata poprawiła parawan i wyszła.

Gunda słyszała stukot jej chodaków w znajdującej się tuż obok pokoju zabiegowego dyżurce. Potem sto­py znieruchomiały, a pracę podjęły za to palce, które wystukiwały coś zawzięcie na klawiaturze kompute­ra. Przestały dopiero na odgłos brzęczyka.

– Muszę na chwilę wyjść – Beata wetknęła głowę za parawan – do pana Znów-boli-mnie-głowa. Dzisiaj już piąty raz. Zwariuję albo zrobię mu krzywdę.

Gunda na takie dictum otworzyła jedno oko i uśmiechnęła się pobłażliwie. Jakby pani Wyjatkowo--ładna-brunetka potrafiła komuś zaszkodzić!

– Dam sobie radę – mruknęła nieco sennie. Pozy­cja pozioma i w miarę wygodne łóżko zawsze wpro­wadzały ją w taki stan. Spanie było czymś, co lubiła wręcz namiętnie i stanowiło niezły odstraszacz dla pseudointeligentnych facetów, którzy pytali o jej hob­by. Kunepodobne zwierzątka i sen, dokładnie w ta­kiej kolejności, powodowały u potencjalnych wiel­bicieli najpierw konsternację, a potem dość nagły odwrót. No cóż. Nie było czego żałować. Dla takich facetów nie zamierzała zmieniać swoich przyzwy­czajeń. A tak w ogóle, czy jeszcze istnieją sensowni faceci? Po tym, czego nasłuchała się z racji swojej profesji, no i czego naoglądała, wielkich złudzeń nie miała. Nie miaaałaa. Nie…

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3ywege
d3ywege
d3ywege
d3ywege