Facet do poprawki
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2018 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Z Gundą lepiej nie zadzierać. Wiedzą coś o tym „obiekty” wystawione jej przez zdradzane, wykorzystywane i porzucane żony. Filigranowa sylwetka, niebieskie oczęta, a w główce mnóstwo pomysłów na pognębienie rodzaju męskiego.
Czy tak już będzie zawsze?
Czy poza Kune, przedstawicielem nietypowego gatunku pupilów, znajdzie się jakiś samiec zdolny nieco spiłować jej ostre pazurki?
Twój mąż puszcza Cię z torbami? Sezonowo zamienia Cię na coraz nowsze modele? Albo grozi, że zabierze dom, samochód i co tylko się da, w ramach zadośćuczynienia za zmarnowane w małżeństwie lata?
Jeśli tak, pisz: wykalaczka@mojapoczta.pl,
a ja wyrównam z nim rachunki, przemówię do rozumu tak ciepło i serdecznie, że zmieni zdanie. I jeszcze ładnie Cię przeprosi.
Joanna Sykat, autorka epicko-lirycznych powieści o trudnych związkach, rodzinnych relacjach, marzeniach, nadziejach i niedomówieniach w nowej – tym razem komediowej – odsłonie.
Zemsta jest słodka? Nie w wykonaniu Gundy! Drogie panie, ta historia poprawi Wam humor. Panowie, dla Was niech będzie małą przestrogą...
Joanna Szarańska, pisarka
Gdy dojdziesz do wniosku, że ten konkretny egzemplarz mężczyzny do poprawki się żadną miarą nie nadaje, zadzwoń do Wykałaczki, a ona będzie wiedziała, co z tym dalej zrobić! Doskonała książka, która ma tylko jedną wadę – jak zaczniesz, to nie możesz przestać czytać aż do ostatniej strony. Ale tego autorka nie powinna poprawiać.
Iwona Czarkowska, pisarka
Numer ISBN | 978-83-7674-735-4 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 280 |
Język | polski |
Fragment | ROZDZIAŁ I Gardłowe sprawy – Wpuścisz mi w żyłę trochę witaminy C? A właściwie to więcej niż trochę? Tak? To świetnie! – Ucieszyła się, że przyjaciółka może jej pomóc, bo inaczej za całowanie z kaktusem w gardle musiałaby policzyć klientkę podwójnie. – Tak. Tak. Jutro muszę być na chodzie. Dobrze, już się ubieram. Dzięki. Pa. Gunda odłożyła telefon i złapała się ręką za szyję. Było fatalnie. Po prostu fatalnie. Kaktus namnażał się bakteriami czy wirusami i obiecywał upojne tête-à-tête z łóżkiem, atrakcje w postaci gorączki i niechęć do jedzenia przez dwie doby. Zważywszy jednak na dobrze płatną randkę, która czekała ją następnego dnia, wlew z witaminy był konieczny. Po prostu konieczny. Szybko zrzuciła domowy dres, włożyła bojówki i czarny top na ramiączkach, bo kwiecień podbijał słupki temperatury wcale nie po wiosennemu. Włosy związała ciasno tuż nad karkiem, tak jak na akcję, i przycisnęła je dodatkowo bejsbolówką. Dokumenty, portfel i telefon upchnęła byle jak po kieszeniach, bo przełykanie robiło się coraz trudniejsze. – Idę, Kune. Trzymaj za mnie kciuki. – Zapukała w terrarium i wyszła do przedpokoju, gdzie natychmiast szpetnie zaklęła. Najpierw zła na siebie, że znowu zostawiła otwarte drzwi, a potem na tego pieprzonego złodzieja. Tym razem jego łupem padł czarny convers. To, że lewy, nie było już absolutnie dziwne. Gunda podliczyła w myślach straty tego roku. Klapek, crocs, pantofel, no i dzisiejszy uszczerbek w postaci trampka. – Odetnę ci z żarcia, pieprzony lewusie. Albo dam Kune na przegryzkę. – Rozejrzała się wokół, próbując zlokalizować złodzieja. Oczywiście, schował się gdzieś przezornie i pewnie prędko nie wróci. – Jakbyś nie mógł kraść parami! Na sztuki wypadłoby ci tyle samo, a ja miałabym dwie pary do przodu. I co z tymi butami robisz, pojebany fetyszysto? Gardło ostrym bólem przypomniało jej, że nie powinna tyle mówić. Gunda przecisnęła przez nie ślinę, włożyła pierwsze lepsze buty i wyszła z domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Na werandę wystawiła tylko miskę z wodą. Do wieczora ostra dietka. Albo niech wpierdala conversa, gnój jeden. Zresztą pewnie nie pokaże się już do nocy, a temperatura na zewnątrz i tak nie zachęcała do rozpasania żywieniowego ani do spędzania upojnych wieczorów w domu. I tu się myliła. Ledwie drzwi garażu oderwały się od ziemi, w powstałej szparze rozpłaszczył się kot. Spojrzał z wyrzutem na Gundę i przezornie dał drapaka, gdy tylko zobaczył, że jego właścicielka ze słowami „A więc kotek był dzisiaj mechanikiem” schyla się po drobiny żwiru. – Policzymy się na mięsie, pieprzony złodzieju! – Znów zapomniała o gardle i dopiero później złapała się za nie dłonią, obawiając się, że nawet witamina C nie zadziała na tyle szybko, żeby mogła dobrze wykonać robotę. Zadanko dało się obskoczyć milcząco tylko do pewnego momentu, później już należało posrebrzyć je mową. Trudno było sobie bowiem wyobrazić, że mogłaby podsunąć zakontraktowanemu pod nos listę życzeń wypisaną wiecznym piórem na ozdobnej papeterii. Gdy drzwi garażu otworzyły się całkowicie, przez chwilę zastanawiała się, czy wybrać skuter, czy jednak samochód. Zdecydowała się na bardziej tradycyjny środek lokomocji, żeby dodatkowo nie obciążać układu odpornościowego. Pogładziła podobiznę Kune, którą ozdobiła boczną szybę Strzały, i wsiadła do auta. Odpikała się dwa razy na pilocie i wyprowadziła samochód z posesji. Do szpitala miała niedaleko, ale i tak cisnęła gaz do dechy, nie zwalniając nawet w miejscu, w którym wójt zwykł był umieszczać miniradary i później, za pomocą odpowiednich fotek, negocjować z winowajcami konieczną pomoc dla gminy, tak finansową, jak i inną. W zasadzie każdy chyba mieszkaniec wioski miał już u Ząbka tykającą bombę w postaci kartoteki, którą wójt odpalał wedle potrzeb. W każdym razie w technikę wyposażył najpierw dziuplę w przydrożnej lipie, potem znak drogowy, a gdy te kryjówki zawiodły, nie zawahał się sięgnąć po zbrodnię większego kalibru, podmieniając gipsowe oczy świątka na urządzenia przechwytujące. I w tym przypadku mieszkańcy Ząbkowa, jak ironicznie nazywano miejscowość Gundy, długo mieli zagwozdkę, a wójt, któremu ten chytry plan podsunął chyba sam diabeł, nagromadził wówczas tyle kwitów co nigdy. Dobrze choć, że mógł nimi obracać wedle uznania tylko za czasów swojej kadencji. – Ciekawe, kogo tam szpiclujesz teraz. Pewnie żonę, czy nie dodaje do potraw za dużo masła. – Gunda przesunęła wykałaczkę do kącika ust, zastanawiając się, czy w którymś miejscu działają jeszcze zamontowane przez pomysłowego włodarza minikamery. – Aż żałuję, że twoja lepsza połowa nie złożyła na ciebie zamówienia. Od razu odechciałoby ci się inwigilacji i tym podobnych zabaw. Jednak teraz w głowie należało mieć nie przeszłość, ale obecne zleconko, na które w myślach przepowiadała sobie plan. Oby tylko ta kroplówka pomogła, bo czuła, że trzymając się za gardło i łykając z wytrzeszczem oczu ślinę, wiarygodna nie będzie. A Króliczek pachniał kasą, z której trudno byłoby zrezygnować. I to kasą, która za dwa dni mogłaby już być nieaktualna. Trza się spiąć, witamina w żyłę i do przodu. Prosto w puchate łapki Króliczka. Na parkingu szpitalnym idealnie wpasowała się między niebieską mazdę a czarnego opla Beaty. Trzasnęła drzwiami, wrzuciła klucze do jednej z kieszeni spodni i ruszyła w kierunku głównego wejścia, w którym zderzyła się z wychodzącym mężczyzną. – No i kogóż to moje oczy oglądają? Jak się pięknie dzień zaczął! – Dla kogo pięknie, dla tego pięknie – mruknęła Gunda, usiłując wyminąć tego zarozumiałego dupka z nosem jak kartofel. Nic z tego, palant mierzył ją wzrokiem zaczepnym, potem nagle zapatrzył się na coś za nią, a gdy podążyła za jego spojrzeniem, sprawdził klapsem sprężystość jej pośladków. Wściekła złapała go za poły koszuli, odrzucając na ścianę budynku, i już miała posunąć się dalej, gdy dotarło do niej, że nie powinna aż tak się dekonspirować. Poluzowała uścisk i nachyliła się do ucha mężczyzny. – Łapy przy sobie, złamasie. Bo następnym razem będziesz musiał w szpitalu posiedzieć trochę dłużej. I na pewno nie z powodu sraczki – wyzłośliwiła się, pijąc do przypadłości, która dotknęła męża przyjaciółki. Facet patrzył na nią lekko zszokowany, ale zaraz się uśmiechnął. – Lubię takie ostre panienki. – Powtarzam, łapy przy sobie. – Puściła go, grożąc jeszcze wzrokiem bazyliszka, i weszła do szpitala, mrucząc: – Uch, żebyś ty się dostał w moje ręce… Nie wiem, co ta Beata w tobie widzi. Mąż przyjaciółki nie nadawał się do niczego. Absolutnie do niczego. Ani był z niego dobry mąż, ani ojciec, ani opiekun domu czy innych przyległości, co widać było na przykład po wspólnym samochodzie. Czarna, chyba stuletnia astra była tak zaniedbana i brudna, że każdego normalnego człowieka musiał na to trafiać szlag. Rafał chronicznie nie miał czasu na pierdoły. Miał za to czas na koleżanki wszelkiej maści, co z bólem stwierdzała jego żona. Gunda buntowała ją niejednokrotnie, żeby rzuciła palanta, ale ta trwała przy nim z uporem Penelopy. Czekała na oświecenie i nawrócenie, które raczej nie miało nastąpić, ale nadzieja nadzieją i dodatkowo matką głupich. Gunda aż zaciskała ręce w kieszeniach, setki razy wyobrażając sobie w myślach, co mogłaby zrobić Rafałowi. Niestety samowolka wbrew żonie w rachubę nie wchodziła. A szkoda, wielka szkoda. Czasem aż prosiłoby się nagiąć własne zasady i zrobić coś dla sportu, a nie dla pieniędzy. – No cześć. – Beata znienacka objęła ją od tyłu. – Jak gardło? – Coraz gorzej. – Brałaś coś? – Tylko olejek herbaciany. – Dobrze. Na pewno już zaczął działać. A witamina C postawi cię szybko na nogi. Chodź. – Beata rozejrzała się po korytarzu i zaprosiła Gundę do zabiegowego. – Może tu? – Zaciągnęła parawan wokół leżanki. – Kładź się. Masz szczęście, że dziś dyżuruje Łysy i bez mrugnięcia wypisał zlecenie. – Beata uśmiechnęła się do przyjaciółki. Gunda zrzuciła buty i wyciągnęła się na płasko, nadstawiając lewą rękę do wkłucia. Skrzywiła się lekko, gdy igła przebiła jej skórę, i zamknęła oczy. Beata opatrzyła wkłucie, podłączyła kroplówkę i nastawiła jej szybkość. – Dałam bardziej dynamiczny, bo mówiłaś coś o pracy. – Tak. Zwaliło mi się kilka tekstów na zamówienie. Niezłe pieniążki, więc nie mogłam puścić takiego zlecenia. – Z zamkniętymi oczami wszelkie półprawdy i kłamstwa snuło się znacznie lepiej. Gunda doceniła fakt, że na ogół nie zwierzała się ze swojego życia zbyt intensywnie. Kobiety potrafią być bardzo upierdliwe i wyciągnąć z drugiej kobiety tak prozaiczne rzeczy jak rozmiar stanika, o zatrudnieniu już nie mówiąc. A gdyby jej… hm… profesja stała się tajemnicą poliszynela? Nie. No, nie. Zdecydowanie nie. – Dobrze. To ty sobie leż spokojnie. Ja wracam do obowiązków. – Beata poprawiła parawan i wyszła. Gunda słyszała stukot jej chodaków w znajdującej się tuż obok pokoju zabiegowego dyżurce. Potem stopy znieruchomiały, a pracę podjęły za to palce, które wystukiwały coś zawzięcie na klawiaturze komputera. Przestały dopiero na odgłos brzęczyka. – Muszę na chwilę wyjść – Beata wetknęła głowę za parawan – do pana Znów-boli-mnie-głowa. Dzisiaj już piąty raz. Zwariuję albo zrobię mu krzywdę. Gunda na takie dictum otworzyła jedno oko i uśmiechnęła się pobłażliwie. Jakby pani Wyjatkowo--ładna-brunetka potrafiła komuś zaszkodzić! – Dam sobie radę – mruknęła nieco sennie. Pozycja pozioma i w miarę wygodne łóżko zawsze wprowadzały ją w taki stan. Spanie było czymś, co lubiła wręcz namiętnie i stanowiło niezły odstraszacz dla pseudointeligentnych facetów, którzy pytali o jej hobby. Kunepodobne zwierzątka i sen, dokładnie w takiej kolejności, powodowały u potencjalnych wielbicieli najpierw konsternację, a potem dość nagły odwrót. No cóż. Nie było czego żałować. Dla takich facetów nie zamierzała zmieniać swoich przyzwyczajeń. A tak w ogóle, czy jeszcze istnieją sensowni faceci? Po tym, czego nasłuchała się z racji swojej profesji, no i czego naoglądała, wielkich złudzeń nie miała. Nie miaaałaa. Nie… |
Podziel się opinią
Komentarze