Trwa ładowanie...
d2e221q
31-01-2020 07:48

Cztery strony miłości

książka
Oceń jako pierwszy:
d2e221q
Cztery strony miłości
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Miłość ma wiele stron. Nie dwie, nie trzy i nie te cztery. Tych miłości, tych jej oblicz jest tyle, ilu ludzi na świecie. Łucja jest 42-letnią nauczycielką muzyki. Jeszcze trzy lata temu była najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Znalazła miłość, jaka trafia się raz na wiele przypadków…Wyjątkowy mężczyzna postanowił zawalczyć o nią z całym światem. Jednak, po krótkim czasie, mąż z dnia na dzień, wyprowadził się ze wspólnej sypialni i podzielił resztę mieszkania na pół. Łucja, chcąc nie chcąc, godzi się na taką sytuację, ponieważ sprawę komplikuje budowany dom i zaciągnięty na niego kredyt. Czy Łucja w końcu dowie się, dlaczego mąż się od niej odsunął? Co stanie się z domem, który miał być zwieńczeniem marzeń o wspólnym życiu? I wreszcie kim był, a może jest tajemniczy Szymon, któremu Łucja poświęca tyle ciepła w swoich wspomnieniach?

Cztery strony miłości
Numer ISBN

978-83-7674-525-1

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

288

Język

polski

Fragment

Wtedy – Masz zmęczone oczy – powiedział i dotknął moich powiek. Spojrzałam na niego, a pokój rozmazał się do białych plam kserografu i czarnych mebli. Szy­mon ujął moją dłoń, a potem położył ją sobie na policzku. Bardzo długo nie wierzyłam kropli łzy, która powoli torowała sobie drogę do ciemnego zarostu mężczyzny. – Zostawiłam na ksero! – Głos za cienką ścianą kazał mi wyrwać rękę z uścisku i odsunąć się o dwa kroki. Szymon pochylił głowę nad maszyną i po­wiedział beznamiętnie: – Papier. Papier się zaciął. Zaraz spróbuję to naprawić. Otwarte gwałtownie drzwi odskoczyły i do po­koju weszła Alicja. – Znowu nawaliło, Szymonku? – zapytała. – Tyle razy mówiłam dyrce, żeby wreszcie zgłosić to do serwisu. – Teraz to tylko wkręcona kartka. Da się zro­bić. – Zanurzył rękę między tryby i wyszarpnął pognieciony arkusz. Alicja zabrała z półki plik kserówek i zniknęła za drzwiami. Szymon powoli zamykał szufladę na papier, a ja złapałam torebkę i po prostu ucie­kłam. Bez słowa. 17 września 2015 Historie miłosne rozpoczynały się w najdziwniej­szych miejscach i w najdziwniejszy sposób. Masz zmęczone oczy, powiedział Szymon i, choć broni­łam się przed tą myślą z całych sił, wiedziałam, że w moim życiu rozpocznie się coś bardzo ważnego. Że już się rozpoczęło. Wracałam wtedy do domu. Długo. Może nawet dłużej niż zwykle. Co chwila przytykałam dłoń do nosa, łowiąc zapach Szymona. Przesuwałam po niej opuszkami palców. Masz zmęczone oczy, powiedział. Masz zmęczone oczy. Nie: piękne, nie: niezwykłe. Masz zmęczone oczy, powiedział z czułością. Te słowa były dużo więcej warte od wszystkich komplementów, którymi kiedyś mnie obsypywano. Szłam wtedy przed siebie bezwolnie, nie za­uważając świata. Rano nie widziałam go, bo… jak zwykle, potem nie dostrzegałam, bo… Szymon. Co? Dlaczego? Po co? Upychałam te pytania na tył głowy, podobnie jak niedawny obraz przytulonej do siebie pary. Drobna dziewczyna wyjrzała ku mnie zza ramienia Szymona i uśmiechnęła się, pewna swojego szczęścia. Więc dlaczego? Po co? Po co? Powtarzałam w myślach równoważniki zdań, nie będąc w stanie ani sformułować z nich pytań, ani tym bardziej znaleźć odpowiedzi. – Grzeczność wymaga, żeby odwzajemnić po­zdrowienie. – Gdzieś spoza moich rozważań do­latuje głos, którego nie chcę słyszeć. Rozglądam się nieprzytomnie. Pan… (nie znam jego nazwiska) przygląda mi się z dezaprobatą. Jest starszy niż cały świat. Wolniutko szura nogami, przechylony na lewo. Jego pies też szura, ale zad ucieka mu na prawo. Kiedy idą obok siebie, kłaniają się dwóm stronom chodnika. Trudno ich minąć. Wchodzę więc na trawnik, mamrocząc „dzień do­bry”. Pies stosunkuje się do mojego głosu ciemną kupą, która ląduje dokładnie na środku przejścia. Pan… złorzeczy pod nosem i wyjmuje z kieszeni reklamówkę. Śmiesznie odstawia sztywną nogę i próbuje się przegiąć na bok. Urękawicznione siatką palce zawisają wysoko nad psimi ekskre­mentami. Odchodzę. Trudno się patrzy na analogię do swojego życia. Kupa w otoczeniu słonecznej od nawłoci jesieni jest… jak moje mieszkanie w świeżo wyremontowanym bloku. Z daleka widać ciem­noniebieskie obramowanie okien i kawowy od­cień ścian. Za tymi czystymi szybami na parterze mieszka moje życie. Próbuję je posprzątać, ale za­miast środka szoruję kąty. Zawisam nad nim i… nie mogę go dosięgnąć. To dlatego do domu wracam najdłużej jak się da. To dlatego przed wejściem do budynku jeszcze przez moment pławię się w słońcu. Słucham pta­ków, które nawołują się wysoko nad moją głową, a potem biorę głęboki haust powietrza i otwieram drzwi klatki. • Nie ma go, konstatuję po chwili stania pod za­mkniętymi drzwiami pokoju. Dla pewności po­ruszam jeszcze klamką. Zamknięte! Czuję się jak złodziej we własnym domu. Tylko czekam, żeby wykorzystać okazję. Przekręcam prędko wszyst­kie zamki w drzwiach, zrzucam z nóg pantofle. Płaszczykiem nie trafiam na wieszak, ale w ogóle się tym nie przejmuję. Szybko, szybko przemycam do łazienki świeczki i odtwarzacz CD. Rozbieram się w biegu, nie chcąc tracić ani minuty z daro­wanego mi czasu. Dobry nastrój pryska dopiero w momencie, gdy zatykam odpływ wanny. Oczy zaczynają mnie boleć od wzbierających łez, a żołądek chętnie dołożyłby do brudnej emalii swoje trzy grosze. Szybko wyjmuję spod umywalki paczkę mokrych chusteczek i przykładam jedną z nich do tłustego paska w połowie wanny. Tuż przy odpływie do­strzegam skręcony włos i półksiężyc paznokcia, które brzydzą mnie tak bardzo, że przez chwilę mam ochotę wyjść z łazienki i w ogóle się dzisiaj nie myć. Trudno mi uwierzyć, że kiedyś na wi­dok tego samego brudu miałam inne odczucia i że nawet lubiłam go sprzątać. Teraz mam ochotę zostawić cały ten gnój w wannie, łącznie ze zużytą chusteczką. Przecież, jeśli mu się zachce wziąć kąpiel, chyba najpierw to usunie?… Przed zostawieniem bałaganu w łazience po­wstrzymuje mnie tylko dzisiejszy, drogeryjny zakup. Biegnę do torebki, w której czeka olejek arganowy. Złotawo i ciężko przelewa się w butelce, jakby mu się nudziło. Zdejmuję zakrętkę i wdy­cham słodki zapach migdałów, dodany do olejku. Aromat znieczula aż po czubek głowy, zobojętnia na wspomnienie tłustego osadu na wannie. Zmień kołnierzyk, wracają do mnie słowa Blue i uszyty na miarę fartuch szkolny z kołnierzem na gu­ziki. Brud najbardziej odznaczał się na tym żor­żetowym, który chłonął go jak bibuła atrament. Z czego to? Przecież się myję, patrzyłam zdziwiona na ciemną pręgę, która szpeciła materiał. Zwyczaj­nie, z włosów, z kurzu, mama wzruszała ramio­nami i wrzucała żorżetę do prania. Na drugi dzień czyściutki i wyprasowany kołnierzyk przypinałam do fartucha. Trzeba czyścić, prać, prasować… Dlatego znowu biorę chusteczkę w dłoń i złusz­czam naskórek wanny Po chwili nie ma w nim śladu obrzydliwej historii. Jest tylko miejsce na rosnącą pianą wodę i zapach, który szybko przy­kleja się do ciała. Wnętrze dłoni pozostaje oporne na kosmetyk. W mojej pamięci, do tej pory, jest na nim tylko miejsce dla dotyku Szymona. Ze snu, bo chyba zadrzemałam w kąpieli, budzi mnie stukot otwieranych zamków u drzwi wej­ściowych. Staję prędko na posadzce i trzęsę się z zimna tak mocno, że nawet puchaty, długi do ziemi szlafrok nie jest w stanie mnie ogrzać. Woda z resztkami piany ucieka do odpływu i tym razem to ja pozostawiam ślad po swoim ciele. Pojedyncze włosy na emalii wyglądają jak ciemne mikropęk­nięcia. Ale przypuszczam, że M nawet ich nie za­uważy. Trudno powiedzieć, czy widzi cokolwiek. Otwieram drzwi łazienki i wychodzę do przed­pokoju. Chciałabym jeszcze szybko zrobić sobie kolację, ale widok siedzącego w garderobie męż­czyzny odbiera mi apetyt. M jest pijany. Bardzo pijany. Widzę to po ręce, którą jeszcze trzyma w kieszeni mojego płaszcza, i po oczach, które się we mnie wpatrują. Gdy jest trzeźwy, nie patrzy na mnie nigdy. Teraz głowa kiwa mu się w przód i tył, a usta pełne są niewymówionych słów. – Ty… ty… – Bełkot M, którego kiedyś nazy­wałam mężem, znika w mokrej nitce, sunącej ku podłodze. Ślina przyczepia się do linoleum i cią­gnie za sobą bezwładne ciało. M jeszcze walczy z grawitacją na czworakach, ale ostatecznie poko­nuje go struga wymiocin. Przez chwilę przygląda się jej jakby ze zdziwieniem, a potem wpada w nią głową i od razu zasypia. Walcząc ze wstrętem, za­mykam drzwi od garderoby, choć wiem, że smród i tak ogarnie cały dom. O kolacji trudno mi już myśleć, więc idę prosto do sypialni, którą także zamykam. Na klucz. Otwieram za to okno, bo noc zapowiada się po­godna. Krata antywłamaniowa dzieli widok nieba i drzew na małe prostokąty. Ale dziś mi to nie przeszkadza. Paradoksalnie, gdyby nie ona, udu­siłabym się w swoim codziennym więzieniu.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2e221q
d2e221q
d2e221q
d2e221q