Cztery strony miłości
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2016 |
Autorzy | |
Wydawnictwo |
Miłość ma wiele stron. Nie dwie, nie trzy i nie te cztery. Tych miłości, tych jej oblicz jest tyle, ilu ludzi na świecie. Łucja jest 42-letnią nauczycielką muzyki. Jeszcze trzy lata temu była najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Znalazła miłość, jaka trafia się raz na wiele przypadków…Wyjątkowy mężczyzna postanowił zawalczyć o nią z całym światem. Jednak, po krótkim czasie, mąż z dnia na dzień, wyprowadził się ze wspólnej sypialni i podzielił resztę mieszkania na pół. Łucja, chcąc nie chcąc, godzi się na taką sytuację, ponieważ sprawę komplikuje budowany dom i zaciągnięty na niego kredyt. Czy Łucja w końcu dowie się, dlaczego mąż się od niej odsunął? Co stanie się z domem, który miał być zwieńczeniem marzeń o wspólnym życiu? I wreszcie kim był, a może jest tajemniczy Szymon, któremu Łucja poświęca tyle ciepła w swoich wspomnieniach?
Numer ISBN | 978-83-7674-525-1 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 288 |
Język | polski |
Fragment | Wtedy – Masz zmęczone oczy – powiedział i dotknął moich powiek. Spojrzałam na niego, a pokój rozmazał się do białych plam kserografu i czarnych mebli. Szymon ujął moją dłoń, a potem położył ją sobie na policzku. Bardzo długo nie wierzyłam kropli łzy, która powoli torowała sobie drogę do ciemnego zarostu mężczyzny. – Zostawiłam na ksero! – Głos za cienką ścianą kazał mi wyrwać rękę z uścisku i odsunąć się o dwa kroki. Szymon pochylił głowę nad maszyną i powiedział beznamiętnie: – Papier. Papier się zaciął. Zaraz spróbuję to naprawić. Otwarte gwałtownie drzwi odskoczyły i do pokoju weszła Alicja. – Znowu nawaliło, Szymonku? – zapytała. – Tyle razy mówiłam dyrce, żeby wreszcie zgłosić to do serwisu. – Teraz to tylko wkręcona kartka. Da się zrobić. – Zanurzył rękę między tryby i wyszarpnął pognieciony arkusz. Alicja zabrała z półki plik kserówek i zniknęła za drzwiami. Szymon powoli zamykał szufladę na papier, a ja złapałam torebkę i po prostu uciekłam. Bez słowa. 17 września 2015 Historie miłosne rozpoczynały się w najdziwniejszych miejscach i w najdziwniejszy sposób. Masz zmęczone oczy, powiedział Szymon i, choć broniłam się przed tą myślą z całych sił, wiedziałam, że w moim życiu rozpocznie się coś bardzo ważnego. Że już się rozpoczęło. Wracałam wtedy do domu. Długo. Może nawet dłużej niż zwykle. Co chwila przytykałam dłoń do nosa, łowiąc zapach Szymona. Przesuwałam po niej opuszkami palców. Masz zmęczone oczy, powiedział. Masz zmęczone oczy. Nie: piękne, nie: niezwykłe. Masz zmęczone oczy, powiedział z czułością. Te słowa były dużo więcej warte od wszystkich komplementów, którymi kiedyś mnie obsypywano. Szłam wtedy przed siebie bezwolnie, nie zauważając świata. Rano nie widziałam go, bo… jak zwykle, potem nie dostrzegałam, bo… Szymon. Co? Dlaczego? Po co? Upychałam te pytania na tył głowy, podobnie jak niedawny obraz przytulonej do siebie pary. Drobna dziewczyna wyjrzała ku mnie zza ramienia Szymona i uśmiechnęła się, pewna swojego szczęścia. Więc dlaczego? Po co? Po co? Powtarzałam w myślach równoważniki zdań, nie będąc w stanie ani sformułować z nich pytań, ani tym bardziej znaleźć odpowiedzi. – Grzeczność wymaga, żeby odwzajemnić pozdrowienie. – Gdzieś spoza moich rozważań dolatuje głos, którego nie chcę słyszeć. Rozglądam się nieprzytomnie. Pan… (nie znam jego nazwiska) przygląda mi się z dezaprobatą. Jest starszy niż cały świat. Wolniutko szura nogami, przechylony na lewo. Jego pies też szura, ale zad ucieka mu na prawo. Kiedy idą obok siebie, kłaniają się dwóm stronom chodnika. Trudno ich minąć. Wchodzę więc na trawnik, mamrocząc „dzień dobry”. Pies stosunkuje się do mojego głosu ciemną kupą, która ląduje dokładnie na środku przejścia. Pan… złorzeczy pod nosem i wyjmuje z kieszeni reklamówkę. Śmiesznie odstawia sztywną nogę i próbuje się przegiąć na bok. Urękawicznione siatką palce zawisają wysoko nad psimi ekskrementami. Odchodzę. Trudno się patrzy na analogię do swojego życia. Kupa w otoczeniu słonecznej od nawłoci jesieni jest… jak moje mieszkanie w świeżo wyremontowanym bloku. Z daleka widać ciemnoniebieskie obramowanie okien i kawowy odcień ścian. Za tymi czystymi szybami na parterze mieszka moje życie. Próbuję je posprzątać, ale zamiast środka szoruję kąty. Zawisam nad nim i… nie mogę go dosięgnąć. To dlatego do domu wracam najdłużej jak się da. To dlatego przed wejściem do budynku jeszcze przez moment pławię się w słońcu. Słucham ptaków, które nawołują się wysoko nad moją głową, a potem biorę głęboki haust powietrza i otwieram drzwi klatki. • Nie ma go, konstatuję po chwili stania pod zamkniętymi drzwiami pokoju. Dla pewności poruszam jeszcze klamką. Zamknięte! Czuję się jak złodziej we własnym domu. Tylko czekam, żeby wykorzystać okazję. Przekręcam prędko wszystkie zamki w drzwiach, zrzucam z nóg pantofle. Płaszczykiem nie trafiam na wieszak, ale w ogóle się tym nie przejmuję. Szybko, szybko przemycam do łazienki świeczki i odtwarzacz CD. Rozbieram się w biegu, nie chcąc tracić ani minuty z darowanego mi czasu. Dobry nastrój pryska dopiero w momencie, gdy zatykam odpływ wanny. Oczy zaczynają mnie boleć od wzbierających łez, a żołądek chętnie dołożyłby do brudnej emalii swoje trzy grosze. Szybko wyjmuję spod umywalki paczkę mokrych chusteczek i przykładam jedną z nich do tłustego paska w połowie wanny. Tuż przy odpływie dostrzegam skręcony włos i półksiężyc paznokcia, które brzydzą mnie tak bardzo, że przez chwilę mam ochotę wyjść z łazienki i w ogóle się dzisiaj nie myć. Trudno mi uwierzyć, że kiedyś na widok tego samego brudu miałam inne odczucia i że nawet lubiłam go sprzątać. Teraz mam ochotę zostawić cały ten gnój w wannie, łącznie ze zużytą chusteczką. Przecież, jeśli mu się zachce wziąć kąpiel, chyba najpierw to usunie?… Przed zostawieniem bałaganu w łazience powstrzymuje mnie tylko dzisiejszy, drogeryjny zakup. Biegnę do torebki, w której czeka olejek arganowy. Złotawo i ciężko przelewa się w butelce, jakby mu się nudziło. Zdejmuję zakrętkę i wdycham słodki zapach migdałów, dodany do olejku. Aromat znieczula aż po czubek głowy, zobojętnia na wspomnienie tłustego osadu na wannie. Zmień kołnierzyk, wracają do mnie słowa Blue i uszyty na miarę fartuch szkolny z kołnierzem na guziki. Brud najbardziej odznaczał się na tym żorżetowym, który chłonął go jak bibuła atrament. Z czego to? Przecież się myję, patrzyłam zdziwiona na ciemną pręgę, która szpeciła materiał. Zwyczajnie, z włosów, z kurzu, mama wzruszała ramionami i wrzucała żorżetę do prania. Na drugi dzień czyściutki i wyprasowany kołnierzyk przypinałam do fartucha. Trzeba czyścić, prać, prasować… Dlatego znowu biorę chusteczkę w dłoń i złuszczam naskórek wanny Po chwili nie ma w nim śladu obrzydliwej historii. Jest tylko miejsce na rosnącą pianą wodę i zapach, który szybko przykleja się do ciała. Wnętrze dłoni pozostaje oporne na kosmetyk. W mojej pamięci, do tej pory, jest na nim tylko miejsce dla dotyku Szymona. Ze snu, bo chyba zadrzemałam w kąpieli, budzi mnie stukot otwieranych zamków u drzwi wejściowych. Staję prędko na posadzce i trzęsę się z zimna tak mocno, że nawet puchaty, długi do ziemi szlafrok nie jest w stanie mnie ogrzać. Woda z resztkami piany ucieka do odpływu i tym razem to ja pozostawiam ślad po swoim ciele. Pojedyncze włosy na emalii wyglądają jak ciemne mikropęknięcia. Ale przypuszczam, że M nawet ich nie zauważy. Trudno powiedzieć, czy widzi cokolwiek. Otwieram drzwi łazienki i wychodzę do przedpokoju. Chciałabym jeszcze szybko zrobić sobie kolację, ale widok siedzącego w garderobie mężczyzny odbiera mi apetyt. M jest pijany. Bardzo pijany. Widzę to po ręce, którą jeszcze trzyma w kieszeni mojego płaszcza, i po oczach, które się we mnie wpatrują. Gdy jest trzeźwy, nie patrzy na mnie nigdy. Teraz głowa kiwa mu się w przód i tył, a usta pełne są niewymówionych słów. – Ty… ty… – Bełkot M, którego kiedyś nazywałam mężem, znika w mokrej nitce, sunącej ku podłodze. Ślina przyczepia się do linoleum i ciągnie za sobą bezwładne ciało. M jeszcze walczy z grawitacją na czworakach, ale ostatecznie pokonuje go struga wymiocin. Przez chwilę przygląda się jej jakby ze zdziwieniem, a potem wpada w nią głową i od razu zasypia. Walcząc ze wstrętem, zamykam drzwi od garderoby, choć wiem, że smród i tak ogarnie cały dom. O kolacji trudno mi już myśleć, więc idę prosto do sypialni, którą także zamykam. Na klucz. Otwieram za to okno, bo noc zapowiada się pogodna. Krata antywłamaniowa dzieli widok nieba i drzew na małe prostokąty. Ale dziś mi to nie przeszkadza. Paradoksalnie, gdyby nie ona, udusiłabym się w swoim codziennym więzieniu. |
Podziel się opinią
Komentarze