Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 10:36

Biały oleander

Biały oleanderŹródło: Inne
dwp51hy
dwp51hy

1

Od pustyni ciągnął gorący Santa Anas. Ostatnie źdźbła wiosennej trawy zbiegały się w nitki bladej słomy. Tylko oleandry rozkwitały, ich delikatne trujące kwiaty, ich sztyletowate zielone liście. Nie mogliśmy spać w gorące, suche noce, moja matka i ja. Obudziłam się o północy i zobaczyłam, że jej łóżko jest puste. Weszłam na dach i od razu zauważyłam jej blond włosy, które w świetle księżyca w trzeciej kwadrze świeciły jak biały płomień.
- Czas oleandrów - powiedziała. - Kochankowie, którzy się teraz pozabijają, zrzucą winę na wiatr. - Podniosła do góry swą dużą dłoń i rozpostarła palce, by przepuścić przez nie wiatr. Moja matka nie była sobą, kiedy wiał Santa Anas. Miałam dwanaście lat i lękałam się o nią. Chciałam, żeby było tak jak kiedyś, żeby był Barry , żeby wiatr przestał wiać.
- Prześpij się trochę - zaproponowałam.
- Ja nigdy nie śpię.
Usiadłam koło niej i patrzyłyśmy na miasto, które buczało i migotało jak kość komputerowa głęboko w Jakiejś niepoznawalnej maszynie, strzegąc swego sekretu jak kart w pokerze. Skraj jej białego kimona powiewał na wietrze i widziałam Jej pierś, zwieszoną i pełną. Jej piękność była jak klinga bardzo ostrego noża.
Położyłam głowę na jej nodze.
Pachniała fiołkami.
- Jesteśmy buławami - powiedziała.
- Dążymy do piękna i równowagi, chcemy. aby zmysłowość zwyciężyła sentymentalizm.
- Buławy - powtórzyłam.
Chciałam dać jej znać, że słucham. Nasza talia do tarota, buławy. Wykładała mi karty, tłumaczyła kolory: buławy i monety, puchary i miecze, ale przestała je interpretować. Nie chciała już znać przyszłości.
- Nasze ubarwienie zawdzięczamy ludom nordyckim - powiedziała. - Włochatym dzikusom, którzy rąbali swych bogów na kawałki i wieszali mięso na drzewach. To my splądrowałyśmy Rzym. Bój się tylko starczego zniedołężnienia i śmierci w łóżku. Nie zapomnij, kim jesteś.
- Obiecuję - powiedziałam.
Na ulicach Hollywood w dole wyły syreny i piłowały mi nerwy. W powiewach Santa Anas eukaliptusy zapalały się jak gigantyczne świeczki, oleiste wzgórza chaparallu zajmowały się jak papier, spłukując wygłodzone kojoty i sarny we Franklin Boulevard.
Podniosła twarz do osmalonego księżyca, kąpiąc się w świetlistych promieniach. - Oko kruka.
- Krakers z Ritza - mruknęłam z głową na jej kolanie. Pogłaskała mnie delikatnie we włosy. - To księżyc zdrajcy.

Wiosną ta rana była niewyobrażalna, to szaleństwo, ale leżało na naszej drodze, niewykrywalne jak mina przeciwpiechotna. Nawet nie znałyśmy wtedy nazwiska Barry'ego Kolkera.
Barry. Kiedy się pojawił, był taki mały. Mniejszy niż przecinek, nic nie znaczący jak kaszlnięcie. Ktoś, kogo spotkała na wieczorze autorskim. W ogrodzie winiarni w Venice. Jak zawsze moja matka była ubrana na biało, kiedy czytała poezję, jej włosy miały kolor świeżego śniegu na tle lekko opalonej skóry, w cieniu olbrzymiego figowca, którego liście przypominały dłonie. Siedziałam przy stoliku za stertami książek, które miałam sprzedawać po czytaniu, cienkich tomików opublikowanych przez Blue Shoe Press w Austin, Teksas. Rysowałam dłonie drzewa i pszczoły, które kłębiły się wokół opadniętych fig, jadły sfermentowane od słońca owoce i upijały się, próbowały polecieć, lecz waliły się na ziemię. Jej głos upajał mnie, głęboki i rozgrzany słońcem, ślad obcego akcentu, szwedzki zaśpiew z poprzedniego pokolenia. Każdy, kto ją kiedykolwiek usłyszał, znał siłę tego hipnotycznego głosu.
Po czytaniu ludzie stłoczyli się wokół stolika, dawali mi pieniądze, które wkładałam do pudełka po cygarach, moja matka podpisała kilka tomików.
- Ach, życie pisarza - powiedziała ironicznie, kiedy podawali mi wymięte banknoty. Ale kochała wieczory autorskie, tak samo jak kochała długie wieczory ze znajomymi pisarzami, podczas których wyżywali się na sławniejszych poetach przy alkoholu i trawce, a zarazem nienawidziła, tak jak nienawidziła okropnej pracy, którą dostała w czasopiśmie Cinema Scene, gdzie retuszowała teksty innych pisarzy opłacanych pięćdziesiąt centów od słowa za wypluwanie z siebie bezwstydnych frazesów, sztampowych rzeczowników i bezkrwistych czasowników, gdzie moja matka godzinami zadręczała się kwestią, czy postawić przedimek nieokreślony czy określony.
Podpisując tomiki miała na twarzy zwyczajowy półuśmiech, skierowany bardziej do środka niż na zewnątrz, jakby dziękując wszystkim za przyjście śmiała się z czegoś w duchu. Wiedziałam, że czeka na pewnego mężczyznę, już go wcześniej widziałam, nieśmiały blondyn w czołgowej bluzie, stał z tyłu i patrzył na nią, bezradny, upojony. Mając za sobą dwanaście lat doświadczeń jako córka Ingrid, rozpoznałabym ich we śnie.
Jakiś klocowaty mężczyzna, z ciemnymi, kręconymi włosami związanymi w kucyk, przepchnął się przez tłum i podał swój tomik do podpisania.
- Barry Kolker. Kocham pani wiersze - powiedział. Podpisała tomik i oddała mu, nawet nie spojrzawszy mu w twarz.
- Co pani robi potem?
- Mam randkę - powiedziała, sięgając po następny tomik do podpisania.
- A potem? - spytał. Spodobała mi się jego pewność siebie, ale nie był w jej typie: ucułowaty, brunet, ubrany w coś, co przypominało mundur Armii Zbawienia.
Pragnęła nieśmiałego blondyna, znacznie młodszego od niej, który też chciał zostać poetą. Oczywiście. To on poszedł z nami do domu.
Leżałam na materacu na zabudowanej werandzie i czekałam, aż sobie pójdzie, obserwowałam, jak błękit wieczoru przechodzi w aksamit, indygo zwlekało z odejściem jak niewypowiedziana nadzieja, podczas gdy moja matka i blondyn mruczeli coś do siebie na drugim końcu werandy. W powietrzu unosiła się woń kadzidełka, które przywiozła z Little Tokyo, drogie, bez żadnej słodyczy, pachniało drewnem i zieloną herbatą. Na niebie pojawiła się garść gwiazd, lecz w L.A. nie było tych konstelacji, co potrzeba, więc połączyłam je w nowe układy: Pająk, Fala, Gitara. Kiedy sobie poszedł, weszłam do dużego pokoju. Siedziała po turecku na łóżku w białym kimonie i pisała coś w notesie piórem zanurzanym w kałamarzu. - Nigdy nie pozwól mężczyźnie zostać na noc - powiedziała mi. - W świetle świtu pryska magla nocy.
Magia nocy, jak to pięknie brzmiało. Brakowało mi dwóch miesięcy do trzynastu lat - wkrótce będę miała kochanków, a potem napiszę wiersz. Patrzyłam na białe oleandry, które postawiła tego ranka na stoliku, trzy kwiaty symbolizowały niebo, człowieka i ziemię, pomyślałam o muzyce ich głosów w ciemnościach, ich ściszonym śmiechu, zapachu kadzidełka. Dotknęłam kwiatów. Niebo, człowiek. Czułam, że zaczynam się wypowijać z czegoś, co otulało mnie jak muślin.

Przez całe to lato chodziłam z nią do redakcji czasopisma. Nigdy nie myślała wystarczająco perspektywicznie, żeby posłać mnie na obóz i nigdy nie wspominała o szkole letniej. Sama szkoła podobała mi się, ale próby dopasowania się do innych dziewcząt były dla mnie torturą. Dziewczęta w moim wieku należały do zupełnie innego gatunku, ich problemy były mi tak obce jak Dogoni z Mali. Siódma klasa była szczególnie bolesna i czekałam na chwilę, kiedy znów będę mogła być z matką. Dział graficzny w Cinema Scene, z piórami, karuzelą kolorowych kredek, arkuszami papieru wielkości stołu, pergaminem i kartkami papieru w kropki, był moim rajem. Lubiłam, kiedy dorośli zapominali o mojej obecności i mówili najniezwyklejsze rzeczy. Tego lata autorzy i dyrektor artystyczny, Marlene, plotkowali o romansie pomiędzy wydawcą a redaktorem naczelnym pisma.
- Dziwny przypadek szaleństwa wywołanego Santa Anas - skomentowała moja matka od stołu do makietowania. - Ta dziobata anorektyczka i meksykański piesek z tupecikiem. To już nawet nie jest śmieszne. Dzieci nie wiedziałyby, czy mają gdakać, czy szczekać.
Roześmiali się. Moja matka mówiła na głos to, co inni myśleli. Siedziałam przy pustym stole kreślarskim obok mojej matki, rysując żaluzje krojące światło jak ser. Czekałam, co dalej powie moja matka, ale z powrotem założyła słuchawki na uszy - to było jak kropka na końcu zdania. W ten sposób makietowała, słuchając na słuchawkach egzotycznej muzyki i udając, że jest gdzieś daleko w aromatycznym królestwie ognia i cieni, a nie siedzi przy stole kreślarskim w czasopiśmie filmowym i makietuje wywiady z aktorami za osiem dolarów na godzinę. Skupiła się na ruchu swego stalowego nożyka introligatorskiego Olfy, krojąc wydruki. Długie paski papieru przywierały do noża. - Kroję ich skórę - powiedziała. - Skórę bezpłciowych grafomanów, którą przeszczepiam na szpalty, stwarzając potwory bezsensu.
Autorzy roześmiali się bez przekonania.
Nikt nie zwrócił uwagi, kiedy wszedł Bob. Opuściłam głowę i użyłam przykładnicy ,jakbym była zajęta czymś służbowym. Jak na razie nic nie powiedział na temat mojego przychodzenia z matką do pracy, ale Marlene, dyrektor artystyczny, poradziła mi: Lataj nisko, żeby cię radary nie wykryły. Nie zauważał mnie. Tylko moją matkę. Przyszedł i stanął obok jej stołka, czytał jej przez ramię. Chciał po prostu postać blisko niej, dotknąć jej włosów, które były białe jak mleko lodowca, spróbować zajrzeć jej pod bluzkę. Widziałam odrazę najej twarzy, gdy się pochylił, a potem, jakby dla złapania równowagi, położył jej rękę na udzie.
Udała, że szarpnęła się zaskoczona i jednym oszczędnym ruchem rozcięła mu przedramię Olfą. Spojrzał zdziwiony na nitkę krwi, która zaczęła wykwitać mu na przedramieniu.
- Och, Bob! - powiedziała. - Przepraszam, nie zauważyłam cię. Nic ci się nie stało? - Lecz po spojrzeniu słonecznikowych oczu, którym go obdarzyła, poznał, że najchętniej poderżnęłaby mu gardło.
- Nic takiego, drobny wypadek przy pracy. - Poniżej rękawa koszuli polo widać było kilkucentymetrowe rozcięcie. - Drobny wypadek przy pracy - powtórzył trochę głośniej, jakby chciał wszystkich uspokoić i wrócił do swojego gabinetu.

dwp51hy

Na obiad pojechałyśmy na wzgórza i zaparkowałyśmy w nakrapianym cieniu dużego platana, którego pylista biała kora wyglądała jak ciało kobiety na tle błękitu nieba. Jadłyśmy jogurty z kubków i słuchałyśmy z kasety Anne Sexton czytającej swoją własną poezję z tym ciężkim, ironicznym amerykańskim akcentem, od którego ciarki przechodziły. Czytała o tym, jak jest w szpitalu psychiatrycznym i dzwoni dzwonkami. Moja matka zatrzymała kasetę. - Powiedz mi następny wers.
Lubiłam, kiedy matka chciała mnie czegoś nauczyć, kiedy zwracała na mnie uwagę. Tak często pozostawała dla mnie niedostępna, kiedy z nią byłam. Zawsze kiedy kierowała na mnie swój skupiony wzrok, czułam to ciepło, które czują kwiaty, kiedy przebijają się przez śnieg, pierwsze skoncentrowane promienie słońca.
Nie musiałam się specjalnie wysilać, żeby odpowiedzieć. To było jak piosenka, światło sączyło się przez platan, kiedy szalona Anne dzwoniła dzwonkiem, w tonacji B-dur, i moja matka skinęła głową.
- Zawsze ucz się wierszy na pamięć - powiedziała. - Muszą wejść ci w krew. Jak fluor w wodzie, ochronią twoją duszę przed powolnym rozkładem, który toczy świat.
Wyobrażałam sobie, że moja dusza wchłania te słowa jak krzemianowa woda w Skamieniałym Lesie, zamienia moje drewno we wzorzysty agat. Lubiłam, kiedy moja matka mnie w ten sposób kształtowała. Pomyślałam, że glina musi czuć się szczęśliwa pod ręką dobrego rzeźbiarza.

*

Po południu redaktor naczelna zeszła do działu graficznego, wlokąc za sobą tiule wschodnich pachnideł, które wisiały w powietrzu jeszcze długo po jej odejściu. Kit, chuda kobieta o zbyt jasnych oczach i nerwowych gestach przestraszonego ptaka, uśmiechała się zbyt szeroko jasnoczerwoną szminką krążąc po pokoju, sprawdzając projekt graficzny, układ stron, czytając mojej matce przez ramię i wskazując na błędy. Moja matka odrzuciła włosy do tyłu, jak kot, który drga, zanim cię podrapie.
- Tyle włosów - powiedziała Kit. - Czy to nie jest niebezpieczne przy twojej pracy? Zwłaszcza w pobliżu niszczarki.
- Fryzurę miała geometryczną, włosy pofarbowane na atramentowoczarny kolor i podgolone na karku.
Moja matka nie zareagowała, lecz upuściła nożyk Olfy, który wbił się w blat biurka jak oszczep.
Po wyjściu Kit moja matka powiedziała do dyrektorki artystycznej: - Jestem pewna, że wolałaby, żebym się ostrzygła na rekruta i pofarbowała na taki sam asfaltowy kolor jak ona.
- Pięknie, lśniące włosy wampa w trzy minuty - powiedziała Marlene parodiując reklamę.
Nie podniosłam oczu. Wiedziałam, że jesteśmy tam tylko ze względu na mnie. Gdyby nie ja, matka nie musiałaby się zatrudniać do takich prac. Byłaby pół planety stamtąd, pływałaby w turkusowym morzu, tańczyłaby przy księżycu do muzyki flamenco.
Za bardzo się wstydziłam, żeby coś powiedzieć.

Tego wieczoru wyszła z domu sama. Rysowałam przez godzinę, zjadłam kanapkę z masłem orzechowym i majonezem, a potem poszłam do Michaela, który mieszkał obok i zapukałam do drzwi. Odsunęły się trzy zasuwy.
Królowa Krystyna. Uśmiechnął się, łagodny, delikatny mężczyzna mniej więcej w wieku mojej matki, lecz opuchnięty i blady od picia i rzadkiego przebywania na powietrzu. Sprzątnął z sofy stertę brudnych ubrań i kilka egzemplarzy Variety, żebym mogła usiąść.
Mieszkanie bardzo się różniło od naszego, pełno w nim było mebli, pamiątek i plakatów filmowych, wszędzie walało się Variety, gazety i butelki po winie, na parapetach krzewiły się krzaki pomidorów, które wyciągały się w stronę szyby po odrobinę światla. Nawet za dnia było tam ciemno, bo okna wychodziły na północ, ale dzięki temu Michael miał wspaniały widok na napis Hollywood - dlatego zresztą zdecydował się tam zamieszkać.
- Znów śnieg - powiedział za Gretą Garbo, tak samo jak ona odchylając głowę do tyłu. - Wieczny śnieg. - Podał mi miseczkę z ziarnem słonecznika. - Jestem Garbo.
Chrupałam zębami słonecznik i zrzuciłam gumowe sandały, które nosiłam od kwietnia. Nie mogłam powiedzieć matce, że znowu wyrosłam z butów. Nie chciałam jej przypominać, że to z mojego powodu nie może nadążyć z opłacaniem rachunków za prąd, że to z mojego powodu wczepia się w szyby okien jak umierające pomidory Michaela. Była piękną kobietą, która wlokła za sobą kaleką nogę, i to ja byłam tą nogą. Byłam cegłami wszytymi w jej ubrania, byłam stalową suknią.
- Co ostatnio czytasz? - spytałam Michaela. Był aktorem, ale niewiele pracował, nie chciał grać w telewizji, więc zarabiał na życie głównie nagrywaniem książek na kasetę. Musiał to robić pod pseudonimem, Wolfram Malevich, ze względu na związki zawodowe. Słyszałyśmy go każdego ranka, bardzo wcześnie, przez ścianę. Znał z wojska niemiecki i rosyjski, pracował w wywiadzie wojskowym, więc dawali mu autorów niemieckich i rosyjskich.
- Opowiadania Czechowa. - Pochylił się do przodu i podał mi książkę ze stolika. Pełno tam było notatek, nalepionych żółtych karteczek i podkreśleń.
Przekartkowałam książkę. - Moja matka nie znosi Czechowa. Mówi, że każdy, kto go przeczyta, zrozumie, dlaczego musiało dojść do rewolucji.
- Twoja matka. - Michael uśmiechnął się. - A wiesz, myślę, że mógłby ci się spodobać. U Czechowa jest taka cudowna melancholia. - Oboje odwróciliśmy się w stronę telewizora, żeby nie uronić najlepszej kwestii z Królowej Krystyny, powiedzieliśmy wraz z Garbo: - Śnieg jest jak białe morze, można by pójść i zanurzyć się w nim... i zapomnieć o świecie.
Pomyślałam o mojej matce jako o królowej Krystynie, chłodnej i smutnej, ze wzrokiem utkwionym w jakimś dalekim horyzoncie. Tam było jej miejsce, wśród futer, pałaców pełnych rzadkich skarbów, ogromnych kominków, w których można by upiec renifera, statków ze szwedzkiego klonu. W głębi duszy najbardziej bałam się tego, że kiedyś odnajdzie drogę do Szwecji i już nigdy stamtąd nie wróci. Dlatego zawsze na nią czekałam, kiedy wychodziła z domu w takie wieczory, nieważne, do której godziny, musiałam usłyszeć jej klucz w zamku, znów poczuć jej fiołkowe perfumy.
I starałam się nie pogarszać sprawy prosząc o różne rzeczy, wikłając ją w swoje myśli. Widziałam dziewczęta, które dopominały się o nowe ubrania i narzekały, że nie smakuje im ugotowana przez matkę kolacja. Zawsze się za nie wstydziłam. Nie wiedzą, że są swoim matkom kulami u nogi? Czy łańcuchy nie wstydzą się wobec swych więźniów?
Ale też zazdrościłam im tego, że matki siadały na ich łóżkach i pytały je, co myślą. Ja w ogóle nie interesowałam mojej matki. Często sobie myślałam, że traktuje mnie trochę jak pieska, którego można przywiązać przed sklepem albo papugę noszoną na ramieniu.
Nigdy jej nie powiedziałam, że chciałabym mieć ojca, że chciałabym pojechać w lecie na obóz, że czasami się jej boję. Bałam się, że odleci i zostanę sama, wezmą mnie do zakładu, w którym będzie za dużo dzieci, za dużo zapachów, gdzie do piękna, milczenia i upojenia jej słowami wzlatującymi w powietrze będę miała tak daleko jak na Saturna.
Za oknem blask neonu Hollywood rozmazywał się nieco w czerwcowej mgle, delikatnej wilgoci nad wzgórzami, która niosła zapach szałwi, zraszała szybę marzeniami.

dwp51hy

Przyszła o drugiej, po zamknięciu barów, sama, na chwilę ukoiwszy wewnętrzny niepokój. Usiadłam na jej łóżku, patrzyłam, jak się przebiera, adorując każdy gest. Kiedyś ja będę robiła to samo, skrzyżuję ramiona i zdejmę sukienkę przez głowę, machnę nogą i zrzucę buty na wysokich obcasach. Założyłam je i podziwiałam na swoich stopach. Były tylko trochę za duże, jeszcze rok, a będą pasowały. Usiadła koło mnie, podała mi szczotkę i czesałam na gładko jej blade włosy, malując powietrze jej fiołkami. - Znów widziałam kozła - powiedziała.
- Jakiego kozła?
- Z ogrodu winiarni, pamiętasz? Uśmiechnięty bożek Pan, spod spodni wyzierają rozszczepione kopyta?
Widziałam nas obie w okrągłym lustrze na ścianie, długie włosy rozpuszczone, niebieskie oczy. Kobiety nordyckie. Kiedy nas takie widziałam, prawie sobie przypominałam łowienie ryb w zimnym, głębokim morzu, zapach dorszy, popiół ognisk, filcowe buty i nasz dziwny alfabet, runiczne litery jak patyki, język jak oranie pól.
- Gapił się na mnie przez cały czas - powiedziała. - Barry Kolker. Marlene mówi, że on pisze osobiste eseje. - Jej piękne wargi zamieniły się w długie przecinki dezaprobaty. - Był z tą aktorką z The Cactus Garden, Jill Lewis.
Jej białe włosy, jak niekrochmalony jedwab, przepływały przez nastroszoną szczotkę.
- Z tym tłustym kozłem! Wyobrażasz sobie? - wiedziałam, że ona nie umie sobie tego wyobrazić. Piękno było dla mojej matki prawem, religią. Każdy mógł robić, co chciał, pod warunkiem, że był piękny, że robił wszystko pięknie. Jeśli nie, nie istniał. Wbijała mi to do głowy, odkąd byłam mała. Zdążyłam jednak zauważyć, że rzeczywistość nie zawsze naginała się do wyobrażeń mojej matki.
- Może on jej się podoba - powiedziałam.
- Musi być niepoczytalna - odparła moja matka. Zabrała mi szczotkę i zaczęła czesać moje włosy, przyciskając mi ją mocno do czaszki. - Mogłaby mieć każdego mężczyznę, jakiego by zechciała. Intrygujące.

*

Widziała go znowu w jej ulubionym barze dla artystów w centrum koło torów, bez szyldu. Widziała go na przyjęciu w Silverlake. Skarżyła się, że gdziekolwiek pójdzie, wszędzie spotyka kozła.
Pomyślałam, że to tylko zbieg okoliczności, ale pewnego wieczoru w teatrze plenerowym w Santa Monica, gdzie poszłyśmy obejrzeć jej znajomego, który tłukł butelki z wodą mineralną Sparkletts i bredził coś o suszy, ja też go zobaczyłam, cztery rzędy z tyłu. Cały czas próbował nawiązać z nią kontakt wzrokowy. Machnął do mnie ręką, a ja odmachałam, dyskretnie, żeby nie widziała.
Po spektaklu chciałam z nim porozmawiać, ale szybko pociągnęła mnie do wyjścia.
- Nie zachęcaj go - syknęła.
Kiedy pojawił się na przyjęciu z okazji rocznicy założenia Cinema Scene, musiałam przyznać jej rację, że za nią chodzi. Impreza odbywała się na dziedzińcu starego hotelu przy Strip. Upał zaczynał się rozpraszać. Kobiety miały na sobie skąpe sukienki, moja matka jak ćma w białym jedwabiu. Przecisnęłam się przez tłum do stołu z przekąskami, szybko napchałam torebkę rzeczami, które mogły wytrzymać kilka godzin poza lodówką - kleszcze kraba, szparagi, wątróbka w bekonie - kiedy zobaczyłam Barry'ego, który nakładał sobie na talerz krewetki. On też mnie zobaczył i natychmiast omiótł tłum wzrokiem w poszukiwaniu mojej matki. Stała kilka metrów za mną, piła białe wino i rozmawiała z Milesem fotoedytorem, wymizerowanym Anglikiem ze szczeciną włosów na twarzy i palcami poplamionymi nikotyną. Jeszcze nie zauważyła Barry'ego. Ruszył w jej stronę przez tłum. Ja deptałam mu po piętach.
- Ingrid - powiedział Barry, dołączając do jej dwuosobowego kółeczka. - Szukałem pani. Na jego twarzy wykwitł uśmiech. Jej oczy smagały okrutnie jego przekrzywiony krawat w kolorze musztardowym, brązową koszulę opiętą na brzuchu, nierówne zęby, krewetki w pucułowatej dłoni. Słyszałam lodowate wiatry Szwecji, lecz on zdawał się nie czuć tego chłodu.
- Myślałem o pani - powiedział, podchodząc jeszcze bliżej.
- Proszę, nie - powiedziała.
- Jeszcze zmieni pani co do mnie zdanie. - Dotknął palcem nosa, mrugnął do mnie i przeszedł do innej grupki ludzi, objął ramieniem ładną dziewczynę i pocałował ją w szyję. Moja matka odwróciła się od tego widoku. To sprzeciwiało się wszystkiemu, w co wierzyła. W jej wszechświecie takie rzeczy się nie zdarzały.
- Znasz Barry'ego? - spytał Miles.
- Kogo?
Tej nocy nie mogłam spać. Zeszłyśmy do basenu w naszym bloku i powoli, powściągliwie pływałyśmy pod lokalnymi gwiazdami - Kleszcze Kraba, Gigantyczna Krewetka.

dwp51hy

Moja matka pochyliła się nad stołem do makietowania, energicznie wycinając litery bez linijki. - To jest zen - powiedziała. - Bezbłędnie, bez chwili wahania. Okno na łaskę. - Sprawiała wrażenie autentycznie szczęśliwej. Czasami tak się zdarzało, że kiedy makietowanie dobrze jej szło, zapominała o tym, gdzie jest, dlaczego tam jest, gdzie wcześniej była i gdzie wolałaby być, zapominała o wszystkim prócz daru idealnie prostego wycinania z ręki - czysta rozkosz, którą odczuwała też po napisani u pięknej frazy.
Wtedy jednak zobaczyłam coś, czego ona nie widziała: kozła wchodzącego do pokoju produkcji. Nie chciałam być osobą, która zepsuje jej chwilę, w której spłynęła na nią łaska, toteż dalej robiłam chińskie drzewko z kropkowanego papieru i nieodpowiedniego formatu fotosów z Salaam Bombay. Kiedy podniosłam na chwilę oczy, spojrzał na mnie i położył sobie palec na ustach. Potem podkradł się za jej plecami i poklepał ją w ramię. Okręciła się na krześle i myślałam, że wypruje mu wątrobę, ale miał w ręce coś, co ją powstrzymało, małą kopertę, którą położył jej na stole.
- Dla pani i pani córki - powiedział.
Otworzyła ją i wyjęła dwa bilety, niebiesko-białe. Jej milczenie, gdy je oglądała, zdziwiło mnie. Gapiła się na nie, potem na niego, stukając ostrym końcem Olfy w gumowaty blat stołu - ostra strzałka wbijała się za każdym razem na niewielką głębokość.
- Tylko koncert - powiedziała. - Żadnej kolacji, żadnych tańców.
- Zgoda - powiedział, ale widziałam, że jej nie wierzy. Jeszcze jej nie znał.
Był to koncert orkiestry gamelan w muzeum sztuki. Teraz wiedziałam, dlaczego się zgodziła. Zastanawiałam się tylko, skąd on wiedział o tej jednej jedynej propozycji, której ona by nie odrzuciła? Schował się w oleandrach na zewnątrz naszego mieszkania? Przeprowadził wywiad wśród jej znajomych? Przekupił kogoś?

Noc iskrzyła, gdy moja matka i ja czekałyśmy na niego na dziedzińcu muzeum. W upale wszystko zamieniało się w statyczną elektryczność. Przeczesałam włosy, żeby popatrzeć, jak sypią iskrami.
Zmuszona do czekania, moja matka wykonywała rękami krótkie, szarpane ruchy.
- Spóźnia się. Coś okropnego. Powinnam była to przewidzieć. Pewnie parzy się na jakiejś łące z kozami. Przypominaj mi, żebym się nie umawiała z czworonogami.
Wciąż miała na sobie ubranie z pracy, choć zdążyłaby się przebrać, gdyby chciała. Był to znak, że to nie jest prawdziwa randka, że to nic nie znaczy. Wokół nas kobiety w jasnych jedwabiach na lato, spowite falującym bukietem drogich perfum, spozierały na nią krytycznym okiem. Mężczyźni podziwiali ją, uśmiechali się, gapili. Odwzajemniała spojrzenia, niebieskie oczy płonęły, aż w końcu natręci czuli się niezręcznie i odwracali wzrok.
- Mężczyźni- powiedziała. - Nawet najbardziej nieapetyczny wyobraża sobie, że jest czegoś wart.
Po drugiej stronie placu zobaczyłam Barry'ego, tułów podskakiwał na krótkich nóżkach. Barry wyszczerzył górne zęby, w których miał szparę. - Przepraszam, ale ruch taki, że katastrofa.
Moja matka odwróciła się od tych przeprosin. Tylko gońcy się tłumaczą, uczyła mnie. Nigdy nie przepraszaj, nigdy się nie tłumacz.

Orkiestra gamelan składała się z dwudziestu niskich mężczyzn klęczących przed misternie rzeźbionymi zestawami kurantów, gongów i bębnów. Zaczął bęben, po chwili dołączył do niego jeden z niższych zestawów kurantów. Potem dźwięk zaczął narastać, nabrzmiewać kolejnymi instrumentami. Wyłoniły się rytmy, coraz bardziej rozbudowane, splątane jak liany. Moja matka powiedziała, że gamelan wytwarza u słuchacza fale mózgowe wykraczające poza wszystkie alfy, bety i tety, fale, które zatykają normalne kanały myślenia i wykopują inne, w nietkniętych obszarach mózgu, jak równoległe naczynia krwionośne, które tworzą się, by ułatwić pracę uszkodzonemu sercu.
Zamknęłam oczy, aby pooglądać maleńkich tancerzy, którzy jak inkrustowane klejnotami ptaki przecinali ciemny ekran moich powiek. Zabrali mnie stamtąd, mówili do mnie językami, w których nie było słów na określenie dziwnych matek z lodowoniebieskimi oczami, mieszkań z krzykliwymi fasadami i uschłymi liśćmi w basenie.
Po koncercie publiczność złożyła krzesła z aksamitnymi siedzeniami i zaczęła tłoczyć się do wyjścia, lecz moja matka nie ruszyła się z miejsca. Siedziała na krześle z zamkniętymi oczami. Chciała wyjść na końcu. Brzydziła się tłumami i ich poglądami wyrażanymi po koncertach, albo jeszcze gorzej, rozprawianiem o tym, jak długo trzeba czekać w kolejce do ubikacji i gdzie byś chciała pójść coś zjeść? Psuło jej to nastrój. Wciąż przebywała w tym innym świecie, zawsze zostawała tam jak najdłużej, równoległe kanały wiły się i drążyły jej korę mózgową jak rafę koralową.
- Już koniec - powiedział Barry.
Podniosła rękę, żeby nic nie mówił. Spojrzał na mnie, a ja wzruszyłam ramionami. Byłam do tego przyzwyczajona. Zaczekałyśmy, aż w sali koncertowej zgaśnie ostatni dźwięk. Wreszcie otworzyła oczy.
- Chciałaby pani coś przegryźć? - spytał jej.
- Ja nigdy nie jem.
Byłam głodna, lecz kiedy moja matka zajęła jakieś stanowisko, nigdy od niego nie odstępowała. Pojechałyśmy do domu, gdzie zjadłam tuńczyka z puszki, a ona napisała wiersz, oparty na rytmach gamelanu, na temat teatrzyku cieni i bogów przypadku.

dwp51hy

2

Latem tego roku, kiedy skończyłam dwanaście lat, lubiłam wędrować po kompleksie, w którym magazyn filmowy miał swoje biura. Nazywało się to Crossroads ofthe World, z dziedzińcem z roku 1920 i liniowcem oceanicznym w stylu art deco na środku. Do liniowca wprowadziła się agencja reklamowa. Siedziałam na kamiennej ławce i rysowałam Freda Astaire'a opartego na miedzianym relingu liniowca, w czapce marynarskiej i niebieskim blezerze.
Wokół brukowanego cegłą dziedzińca stał wieniec fantazyjnych domków zbudowanych w stylach od braci Grimm po Don Kichota, wynajmowanych przez studia fotograficzne, agencje castingowe, zakłady poligraficzne. Naszkicowałam roześmianą Carmen, która przeciągała się pod zwisającym koszem czerwonych geranium w sewilskich drzwiach agencji modelek i skromną Gretel w warkoczu, która miotłą z witek zamjatała germańskie stopnie studia fotograficznego.
Rysując patrzyłam na wysokie, piękne dziewczęta wychodzące z tych drzwi, kursujące między Agencją i studiem, gdzie zostawiały trochę swych pieniędzy, ciężko zarobionych dorywczą pracą kelnerki czy sekretarki, aby pchnąć do przodu swoją karierę. To jeden wielki szwindel, powiedziała moja matka, i chciałam im to powtórzyć, lecz ich piękno działało na mnie jak czarodziejski urok. Cóż złego może w życiu spotkać takie dziewczyny, długonogie w obcisłych spodniach i półprzezroczystych letnich sukienkach, o krystalicznych oczach i rzeźbionych twarzach?
Upał godziny jedenastej przed południem nie imał się ich, żyły w innym klimacie. Około jedenastej w na dole wyłożonej kafelkami klatki schodowej Cinema Scene pojawiła się moja matka, toteż zamknęłam notes, sądząc, że jedziemy na wczesny lunch. Nie poszłyśmy jednak do samochodu, lecz na róg ulicy, gdzie czekał Barry Kolker, obok starego zielonego jaguara sedana. Miał na sobie jasną marynarkę w kratkę.
Moja matka zamknęła oczy. - Marynarka jest taka ohydna, że nie mogę na ciebie patrzeć. Ukradłeś jąjakiemuś umrzykowi? Barry uśmiechnął się szeroko, otwierając drzwi mnie i mojej matce.
- Nie byłaś nigdy na wyścigach? Trzeba mieć na sobie coś krzykliwego. Taka tradycja.
- Wyglądasz jak sofa w domu starców - powiedziała, gdy wsiadłyśmy. - Dzięki Bogu nie zobaczy mnie z tobą nikt znajomy.
Nigdy wcześniej nie byłam na torze wyścigowym. Matce nie przyszłoby do głowy, żeby mnie tam zabrać - pod gołym niebem, konie, nikt nie czyta książki, nikt nie myśli u Pięknie ani Losie.
- Normalnie bym tego nie robiła - powiedziała moja matka - ale pomysł ze skradzioną godziną jest po prostu rozkoszny.
- Spodoba ci się - odparł Barry. - Zbyt ładny dzień, żeby siedzieć w tej hali fabrycznej.
- Zawsze jest zbyt ładny dzień.
Autostradą w kierunku na Cahuenga wyjechaliśmy z Hollywood na północ do doliny, potem skręciliśmy na wschód w stronę Pasadena. Upał leżał na mieście jak pokrywka.
Santa Anita znajdowało się u podnóża gór San Gabriel, litej ściany niebieskiego granitu podobnej do fali pływowej. Jasne rabaty kwiatowe i idealnie przystrzyżone zielone trawniki nasycały ciężkim aromatem gęste od dymu i spalin powietrze. Moja matka szła trochę przed Barrym i udawała, że go nie zna, dopóki nie zdała sobie sprawy, że wszyscy są ubrani tak jak on, w białe buty i zielony poliester.

Konie były dobrze wyregulowanymi maszynami na stalowych sprężynach, błyszczały metalicznie, a satynowe koszule dżokejów lśniły w słońcu, gdy prowadzili swoje wierzchowce wokół toru. Każdy koń miał do towarzystwa starszego, stateczniejszego partnera. Konie były podenerwowane dziećmi przy ogrodzeniu, chorągiewkami, upałem.
- Wybierz sobie konia - powiedział Barry do mojej matki. Wybrała numer siedem, siwą klacz, ze względu na jej imię: Chluba Medei.
Dżokeje mieli problemy z doprowadzeniem koni do wejścia na tor, ale na linii startowej stanęły już zdyscyplinowane.
- Szybciej, siódemka - wrzeszczałyśmy. - Szczęśliwa siódemka.
Wygrała. Moja matka roześmiała się i uściskała mnie, uściskała Barry''ego, nigdy jej takiej nie widziałam, podnieconej, roześmianej, wyglądała tak młodo. Barry postawił w jej imieniu 20 dolarów i teraz dał jej pieniądze, sto dolarów.
- Może zjemy kolację? - spytał jej.
Tak, modliłam się. Błagam, powiedz tak. W końcu jak mogła mu teraz odmówić?
Zabrała nas na kolację do pobliskiej Surf'N'Turf, gdzie Barry i ja zamówiliśmy sałatki, średnio wysmażone steki i pieczone ziemniaki ze śmietaną, a moja matka tylko kieliszek białego wina. Taka była Ingrid Magnussen. Wymyślała na poczekaniu reguły i nagle ukazywały się one wykute na kamiennych tablicach, jakby ktoś przyniósł je z jaskini pod Morzem Martwym, były wypisane na zwojach z epoki dynastii Tang.
Przy jedzeniu Barry opowiedział nam o swych podróżach po Dalekim Wschodzie, gdzie nigdy nie byłyśmy. O tym, jak zamówił czarodziejskie grzyby z menu w drewnianej budzie koło plaży na Bali, co skończyło się tak, że wędrował po turkusowym wybrzeżu i majaczył o raju. O podróży do świątyń Angor Wat w kambodżańskiej dżungli razem z tajskimi przemytnikami opium. O tygodniu spędzonym w pływających burdelach Bangkoku. O mnie zupełnie zapomniał, był zbyt zajęty hipnotyzowaniem mojej matki. W jego głosie słychać było goździki i słowiki, przenosił nas na targi korzenne Celebesu, pływaliśmy razem z nim na łodzi mieszkalnej pod kaszmirskim księżycem. Byłyśmy jak kobry, które wędrują za dźwiękiem trzcinowego fletu.
Przy wsiadaniu do samochodu pozwoliła mu się dotknąć w talię.
Barry zaprosił nas na kolację do siebie, powiedział, że chciałby ugotować jakieś indonezyjskie potrawy, których nauczył się będąc w tym kraju. Czekałam całe popołudnie, żeby jej powiedzieć, że nie czuję się dobrze, że powinna pojechać beze mnie. Chciałam, żeby Barry okazał się "tym" człowiekiem, który nas nakarmi, utuli i uczyni realnymi.
Spędziła godzinę na przymierzaniu ubrań: biała indyjska pidżama, niebieska muślinowa sukienka, ananasy, dziewczyny tańczące hula. Nigdy nie widziałam jej takiej niezdecydowanej.
- Niebieska - powiedziałam. Była nisko wcięta pod szyją, a kolor pasował jej do oczu. Nikt nie potrafił jej się oprzeć, kiedy była w niebieskiej sukience.
Wybrała indyjską pidżamę, która zakrywała każdy centymetr jej złotej skóry. - Wrócę wcześnie - powiedziała.
Leżałam na jej łóżku, kiedy poszła i wyobrażałam ich sobie razem, duet ich dźwięcznych głosów o zmierzchu nad rijstaffel. Nie jadłam tego, odkąd wyjechałyśmy z Amsterdamu, gdzie mieszkałyśmy, kiedy miałam siedem lat, ale zapach rijstaffel spowijał tam całą okolicę. Moja matka zawsze mówiła, że powinnyśmy pojechać na Bali. Wyobraziłam nas sobie w domu z ostro spadzistym dachem, patrzymy na zielone ryżowe terasy i nieziemsko przejrzyste morze, budzimy się na dźwięk dzwonków i beczenia kóz.
Po chwili zrobiłam sobie kanapkę z serem i żurawiną, a potem poszłam do Michaela. Był w połowie butelki czerwonego wina od Trader Joe's - nazywał je szpan dla biedaków, ponieważ miało korek - i płakał, oglądając film z Laną Turner. Nielubiłam Lany Turner i nie mogłam znieść widoku zdychających pomidorów, więc czytałam Czechowa, dopóki Michael nie zasnął, a potem zeszłam na dół i pływałam w basenie, w którym woda była ciepła jak łzy. Unosiłam się na plecach i patrzyłam na gwiazdy, Koza, Łabędź, i miałam nadzieję, że moja matka zakochuje się. Przez cały ten weekend nic nie mówiła na temat swej randki z Barrym, ale pisała wiersze i mięła je, wyrzucała do kosza.

dwp51hy

W dziale graficznym Kit czytała korektę przez ramię mojej matki, a ja siedziałam przy moim stoliku w kącie, robiąc collage na temat Czechowa, pani z pieskiem, wycinając postacie z wyrzuconych zdjęć. Marlen e odebrała telefon, potem zakryła słuchawkę dłonią.
- Barry Kolker.
Kit szarpnęła głową do góry na dźwięk tego nazwiska, marionetka w rękach nieudolnego lalkarza. - Odbiorę w swoim gabinecie.
- To do Ingrid - powiedziała Marlene.
Moja matka nie podniosła wzroku znad makiety. - Powiedz mu, że już tu nie pracuję.
Marlen e powiedziała mu, kłamiąc jak z nut.
- Skąd znasz Barry'ego Kolkera? - spytała naczelna, jej czarne oczy duże jak oliwki.
- Gdzieś go spotkałam.

Tego wieczoru, w długim letnim zmierzchu, ludzie wychodzili z mieszkań, wyprowadzali na spacer psy, pili zmiksowane drinki nad basenami, trzymając stopy w wodzie. Wzeszedł księżyc i przycupnął pośród gasnącego błękitu. Moja matka klęczała przy swoim stoliku i pisała. Lekki wietrzyk trącał dzwonki, które powiesiłyśmy na starym eukaliptusie. Ja leżałam na jej łóżku. Chciałam unieruchomić ten moment na zawsze, dzwonki, ciche chlupotanie wody, strzelanie psich smyczy, śmiech znad basenu, skrzypienie pióra mojej matki, spokój. Żałowałam, że nie mogę tego zamknąć w medalionie do noszenia na szyi. Chciałam, żeby znalazł nas tysiącletni sen, w tej sekundzie absolutu, jak sen, który spłynął na zamek Śpiącej Królewny.
Rozległo się pukanie do drzwi, brutalnie niszcząc to wszystko. Nikt do nas nigdy nie przy chodził. Matka odłożyła pióro, wstała i wzięła składany nóż, który trzymała w słoiku razem z ołówkami - ciemna klinga ze stali węglowej była tak ostra, że można by nią ogolić kota. Otworzyła go o biodro i przyłożyła palec do ust. Drugą ręką chwyciła za kimono, pod którym była naga.
To był Barry, wołał jej imię.
- Jak on śmie - powiedziała. - Nie może tak po prostu stanąć na moim progu bez zaproszenia.
Otworzyła drzwi. Miał na sobie pomiętą hawajską koszulę, a w ręku butelkę wina i torbę, z której dochodził jakiś cudowny zapach.
- Cześć - powiedział. - Byłem w okolicy i pomyślałem, że zaglądnę.
Stała w drzwiach z nożem koło biodra. - Ach, byłeś w okolicy.
A potem zrobiła coś, czego nigdy bym się po niej nie spodziewała. Zaprosiła go do środka, zamknąwszy nóż o nogę.
Rozejrzał się po naszym dużym pokoju, gustownie ascetycznym. - Właśnie się wprowadziłyście? Nic nie powiedziała. Mieszkałyśmy tam od ponad roku.

Słońce prażyło przez kratownicę werandy, kiedy się zbudziłam, mleczne, nieruchome powietrze otulało miasto jak ręcznik. Słyszałam śpiew jakiegoś mężczyzny, w rurach prysznica zabulgotało, gdy zakręcił wodę. Został na noc. Naruszyła swoje reguły. Więc jednak nie były wykute w kamieniu. Były równie małe i kruche jak żurawie z papieru. Patrzyłam na nią zadziwiona, kiedy ubierała się do pracy, czekając na wyjaśnienie, lecz ona uśmiechnęła się tylko.Po tej nocy moja matka nie była już sobą. W niedzielę rano pojechałyśmy z nim na targ rolny w Hollywood, kupili szpinaku i zielonej fasoli, żółte pomidory i kiście czerwonych winogron nie większych od główki pinezki, papierowaty warkocz czosnku, podczas gdy ja wlokłam się z tyłu, zdumiona. Moja matka była kobietą, której posiłek składał się z kartonu jogurtu albo puszki sardynek i krakersów. Mogła całymi tygodniami jeść kanapki z masłem orzechowym nawet tego nie zauważając. A tutaj patrzyła na wystawione warzywa i owoce, jakby to była wycieczka do Luwru. Przy
stoiskach z kwiatami ominęła swoje ulubione białe kwiaty, lilie i chryzantemy, by zamiast nich kupić ogromne czerwone maki z czarnymi plamkami w środku. Kiedy wracaliśmy na piechotę do domu, trzymali się za ręce i dźwięcznymi, zawodzącymi głosami śpiewali razem stare piosenki z lat sześćdziesiątych, Wear your Love Like Heaven i Waterloo Sunset.

dwp51hy

Tyle rzeczy, których nigdy bym się nie spodziewała. Pisała maleńkie haiku, które wkładała mu ukradkiem do kieszeni. Zawsze je wyciągałam, kiedy tylko miałam okazję, żeby sprawdzić, co napisała. Czerwieniłam się, kiedy je czytałam: Maki krwawią płatkami czystego przepychu. Ty i ja, to słodkie pole bitwy.
Pewnego przedpołudnia w redakcji pokazała mi zdjęcie w brukowym tygodniku Caligula's Mother, zrobione na przyjęciu po premierze jakiejś sztuki. Oboje wyglądali na zalanych. Podpis nazywał matkę nową miłością Barry'ego. Właśnie tego najbardziej nienawidziła, kobieta jako coś mężczyzny. Teraz zachowywała się tak, jakby przyznano jej jakąś nagrodę. Namiętność. Nigdy się nie spodziewałam, że to może przytrafić się jej. W tych czasach nie rozpoznawała samej siebie w lustrze, oczy czarne od tego, włosy wiecznie zmierzwione, pachnące piżmem, kozią wonią Barry'ego. Wychodzili razem wieczorami i później opowiadała mi o tym ze śmiechem. - Kobiety podchodzą do niego i wołają pawimi głosami, Barry! Gdzie się podziewałeś? Ale to nie ma znaczenia. On jest teraz ze mną. Chce tylko mnie. Namiętność całkowicie nią zawładnęła. Znikły uwagi o jego koziej fizyczności, o jego potrzebie opieki dentystycznej, sflaczałej twarzy, fatalnym guście odzieżowym, kiepskiej angielszczyźnie, bezwstydnych frazesach, zbrodniczej
trywialności jego twórczych dokonań, o mężczyźnie, który pisze "chałtury". Nigdy nie sądziłam, że moja matka będzie się kleiła w przedpokoju naszego mieszkania do krępego mężczyzny z kucykiem, że pozwoli mu wkładać sobie przy stole rękę pod spódnicę, co zdarzyło się któregoś wieczoru, gdy jedliśmy kolację w ciemnej restauracji Hunan w Chinatown. Patrzyłam, jak moja matka zamyka oczy, czułam fale jej namiętności, która unosiła się jak perfumy nad filiżankami.
Rankami często był z nią na szerokim białym materacu, kiedy przechodziłam przez pokój w drodze do toalety. Zagadywali nawet do mnie, ona z głową wtuloną w jego ramię, jakby to była najnaturalniejsza rzecz w świecie, choć pokój był pełen zapachu ich kochania się. Miałam ochotę roześmiać się w głos. Na dziedzińcu Crossroads of the World siedziałam pod drzewem pistacjowym i pisałam w szkicowniku "Państwo Kolkerowie". W łazience ćwiczyłam słowa: Mogę do ciebie mówić tato?
Nigdy nie powiedziałam matce, że chciałabym mieć ojca. Tylko raz zapytałam ją o tę sprawę. Musiałam być wtedy w przedszkolu, wróciłyśmy tego roku do Stanów i mieszkałyśmy w Hollywood. Gorący, parny dzień, matka była w złym humorze, późno odebrała mnie z przedszkola, musiałyśmy pojechać na targ. Miała wtedy starego datsuna, zapamiętałam gorące, waflowate siedzenie i że widziałam jezdnię przez dziurę w podłodze.
Właśnie zaczęła się szkoła i nasza młoda nauczycielka, pani Williams, spytała nas o naszych ojców. Ojcowie mieszkali w Seattle, Panorama City lub San Salvador, paru nawet nie żyło. Byli prawnikami, perkusistami, instalowali szyby w samochodach.
- Gdzie jest mój ojciec? - spytałam matki.
Rozdrażniona zredukowała bieg, przez co napięłam pas bezpieczeństwa. - Nie masz ojca - odparła.
- Każdy ma ojca.
- Ojcowie nie mają znaczenia. U wierz mi, szczęściara z ciebie. Ja miałam ojca, więc się na tym znam. Zapomnij o tym temacie. - Włączyła radio, głośny rock and roll.
Mniej więcej tak, jakbym była ślepa, a ona powiedziałaby mi, że wzrok jest nieistotny, że lepiej jest nie widzieć. Zaczęłam obserwować ojców, w sklepach, na placach zabaw, jak huśtali swe córki na huśtawkach. Wyglądało na to, że wiedzą, co mają robić, co mi się podobało. Przypominali port, mocno przytwierdzony do stałego lądu, można było czuć się bezpiecznie, a nie wiecznie dryfować tak jak my. Chociaż byłam już wtedy za stara na huśtawki, modliłam się, żeby Barry Kolker został moim ojcem. Ich wymruczane słowa miłości były moimi kołysankami, moim kufrem na wiano. Wkładałam do niego pościel, obóz wakacyjny, nowe buty, Boże Narodzenie, kolacje przy stole, swój własny pokój, rower, wywiadówki. Rok taki sam jak poprzedni, i następny też taki sam, jeden po drugim, i tysiąc bardziej subtelnych i bezimiennych rzeczy, o których wiedzą dziewczyny bez ojców.
Barry zabrał nas czwartego lipca na mecz na Dodger Stadium i kupił nam firmowe czapki. Jedliśmy hot-dogi, piliśmy piwo z papierowych kubków, on tłumaczył jej baseball jakby to był system filozoficzny, klucz do amerykańskiego charakteru narodowego. Barry rzucił pieniądze sprzedawcy fistaszków i złapał torebkę, którą tamten odrzucił. Śmieciliśmy na ziemię skorupami. Z trudem nas poznawałam w czapkach z daszkiem. Byliśmy jak rodzina. Udawałam, że jesteśmy mamą, tatą i dzieckiem. Braliśmy udział w fali meksykańskiej, a kiedy oni całowali się przez całą siódmą rundę, ja rysowałam twarze na orzeszkach. Sztuczne ognie uruchomiły wszystkie autoalarmy na parkingu.
W inny weekend zabrał nas do Cataliny. Na promie miałam ostry atak choroby morskiej i Barry przyłożył mi do czoła zmoczoną w zimnej wodzie chusteczkę i kupił mi cukierki miętowe do ssania. To było cudowne, kiedy patrzył na mnie swymi piwnymi oczami taki zmartwiony, jakby jeszcze nigdy nie widział wymiotującego dziecka. Po dotarciu na miejsce starałam się jak najwięcej zostawiać ich samych, mając nadzieję, że się jej oświadczy, kiedy spacerowali pomiędzy jachtami i jedli krewetki z jednej papierowej tutki.

Ale potem coś się wydarzyło. Pamiętam tylko, że zerwał się wiatr. Szkieletowate grzechotanie wiatru w palmach. Na ten wieczór Barry zapowiedział się na dziewiątą, ale o jedenastej wciąż jeszcze nie przyszedł. Moja matka puszczała sobie dla uspokojenia nerwów peruwiańskich flecistów, irlandzkich harfistów, bułgarskich śpiewaków, ale nic jej nie pomagało. Kojące, szkliste tony kłóciły się z jej nastrojem. Gesty miała niespokojne i niedokończone.
- Chodźmy popływać - powiedziałam.
- Nie mogę. Muszę być przy telefonie.
Wreszcie wyjęła tę kasetę i włożyła otrzymaną w prezencie od Barry''ego: romantyczny jazz Cheta Bakera, muzyka, której dawniej nie cierpiała.
- Muzyka barowa. Żeby ludzie mogli sobie napłakać do piwa - powiedziała. - Aleja nie mam w domu piwa.

Jeździł poza miasto wykonywać zlecenia dla różnych czasopism. Odwoływał randki. Moja matka nie mogła spać, podrywała się, kiedy dzwonił telefon. Serce się we mnie ściskało na widok jej miny, kiedy to nie był Barry . W jej głos wkradł się ton, którego nigdy wcześniej nie słyszałam, wyszczerbiony, jak ostrze piły.
Nie mogłam zrozumieć, jak to się mogło stać, jak to było możliwe, że dał nam sztuczne ognie i Catalinę, przykładał mi ten zmoczony ręcznik do czoła, mówił, że zabierze nas na Bali, a potem zapomniał naszego adresu.

Pewnego wieczoru zatrzymałyśmy się niezapowiedziane pod jego domem.
- Będzie wściekły - powiedziałam.
- Byłyśmy w okolicy i pomyślałyśmy, że zaglądniemy
Nie mogłam jej od tego powstrzymać, tak jak nie mogłam powstrzymać słońca wschodzącego pośród oparów smogu w sierpniowy poranek, lecz nie chciałam tego widzieć. Czekałam w samochodzie. Zapukał do drzwi i on wyszedł do niej w sztuczkowym. Choć nic nie słyszałam, wiedziałam, co mówi moja matka. Miała na sobie sukienkę z niebieskiego muślinu, marszczoną przez gorący wiatr. Stała plecami do słońca, przez co sukienka robiła się przezroczysta. Barry stał w drzwiach, blokując wejście, ona przekrzywiła głowę na bok, podeszła bliżej, dotknęła włosów. Czułam, jak w moim mózgu rozciąga się gumowy pasek, coraz bardziej napięty. Wreszcie zniknęli we wnętrzu domu.
Puściłam sobie z radia klasyczną muzykę. Nie potrafiłabym w tym momencie słuchać niczego ze słowami. Wyobrażałam sobie, że patrzę lodowoniebieskimi oczami na jakiegoś mężczyznę, mówię mu, żeby sobie poszedł, bo nie mam czasu. - Nie jesteś w moim typie - powiedziałam chłodno do lusterka wstecznego.
Pół godziny później pojawiła się ponownie, szła do samochodu niepewnym krokiem, potknęła się o wąż spryskiwacza, jakby była ślepa. Usiadła za kierownicą i zaczęła się kołysać do przodu i do tyłu, usta miała szeroko otwarte, ale nie wychodził z nich żaden dźwięk. Moja matka płakała. Stała się rzecz najbardziej niemożliwa ze wszystkich.
- Jest umówiony z kobietą - powiedziała wreszcie takim głosem, jakby miała zaciśnięte na gardle dwie dłonie. - Kochał się ze mną, a potem powiedział, że muszę już iść, bo jest umówiony.
Wiedziałam, że nie powinnyśmy były przyjeżdżać. Teraz pożałowałam, że nie przestrzegała wszystkich swoich reguł. Zrozumiałam, dlaczego wcześniej tak kurczowo ich się trzymała. Kiedy złamiesz jedną, połamią się wszystkie, jedna po drugiej, jak petardy wybuchające ci w twarz czwartego lipca na parkingu.
Bałam się jej pozwolić prowadzić w takim stanie, z dzikim, nic nie widzącym wzrokiem. Wpakujemy się w coś, zanim ujedziemy trzy ulice. Nie zapaliła jednak silnika. Siedziała ze wzrokiem utkwionym przed siebie, kołysała się objęta rękami w talii.
Kilka minut później pod dom zajechało jakieś auto, nowy model sportowego samochodu, ze złożonym dachem i blondynką za kierownicą. Była bardzo młoda i miała na sobie krótką spódniczkę. Pochyliła się, żeby wziąć z tylnego siedzenia torebkę.
- Nie jest taka ładna jak ty - powiedziałam.
- Ale to mniej skomplikowana dziewczyna - szepnęła moja matka z goryczą.

Kit oparła się o blat w dziale produkcji, na karminowych ustach miała wilczy uśmiech.
- Widziałam Barry'ego Kolkera w Virgins - powiedziała. - Z jakąś zdzirą, blondyna z figurą osy. Cóż, wiesz, jak to mówią. Łatwo przyszło, łatwo poszło.
W porze lunchu matka powiedziała mi, żebym zabrała wszystko, co chcę z działu graficznego, bo już tam nie wrócimy.

tłum. Tomasz Bieroń

dwp51hy
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dwp51hy