Wszystko się zaczyna
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2019 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Za każdą przyjemność trzeba zapłacić i czasami lepiej dwa razy się zastanowić, czy chwila radości warta jest swojej ceny.
Seniorka rodu Bialickich oraz jej najmłodsza wnuczka mimo obaw związanych z przeprowadzką przekonują się, że trafiły w wyjątkowe i przyjazne miejsce, w którym areszcie mogą być po prostu sobą. Wydawać by się mogło – sielanka. Obie panie jednak doskonale wiedzą, że zostawiły za sobą mnóstwo nierozwiązanych problemów, które z czasem zdają się nawarstwiać. Między nimi a pozostałymi członkami rodziny padło wiele rzuconych pod wpływem emocji słów, wzajemnych oskarżeń i osobistych przytyków.
Czy powrót jest jedyną drogą do odbudowania więzi rodzinnych, czy może potrzeba im właśnie dystansu, odległości, aby lepiej zrozumieć zarówno siebie, jak i najbliższych?
Bohaterowie tej opowieści pojawili się także w książce Nic się nie kończy.
Powieść Joanny Kruszewskiej jest literackim studium współczesnej polskiej rodziny. Na pierwszy plan wysuwają się skrywane marzenia Haliny, seniorki rodu.
Powieść z wieloma zwrotami akcji, niejednokrotnie zaskakująca sposobami rozwiązania problemów przez bohaterów.
Andrzej Salnikow, poeta, dziennikarz
Nie zawsze to, co dla nas dobre, odpowiada innym. Nie zawsze udaje nam się to, co sobie zaplanujemy. A jakby tak żyć dniem dzisiejszym, nie planując jutra? Ten i inne dylematy zaprzątają głowy bohaterów powieści. Joanna Kruszewska stworzyła barwny portret wielopokoleniowej rodziny. Nigdy nie jest za późno, by wyrwać się schematom i podążyć za głosem serca. Polecam!
Ewa Bauer – autorka m.in. trylogii Kolory uczuć
Numer ISBN | 978-83-7674-745-3 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 368 |
Język | polski |
Fragment | Trzydzieści osiem i trzy kreski. Marta z westchnieniem odłożyła termometr na szafkę i sięgnęła po tabletkę. Kolejny dzień pod znakiem ibuprofenu. Zajrzała do kubka, poranna herbata zdążyła już wystygnąć i na ściankach naczynia pojawił się mało apetyczny, czarny osad. Trudno, nie będzie teraz wyłazić spod kołdry i stojąc na zimnej podłodze, czekać, aż się woda zagotuje. Spadnie gorączka, to uzupełni się zapasy świeżej herbaty, soku z malin i innych dobrodziejstw. Krzywiąc nos, połknęła tabletkę i zakopała się z powrotem w pościeli. Niektórzy twierdzą, że los lubi robić na złość. Że za każdą przyjemność trzeba zapłacić z nawiązką i czasami lepiej dwa razy się zastanowić, czy rzeczywiście chwila radości jest warta haraczu. Nigdy i niczego nie dostanie się w prezencie, zupełnie za darmo. Każda drobnostka wiąże się ze zobowiązaniem, a przysługę trzeba okupić natychmiast rewanżem, nikomu też nie należy zalegać z wdzięcznością. Marta słyszała o tym przy każdej nadarzającej się okazji, brała wciśniętą w dłoń bombonierkę i stawała przed okienkiem do rejestracji, by położyć przed pielęgniarką „podziękowanie” za błyskawiczną wizytę. Albo kupowała drogą kawę, umieszczała ją w gustownej torebce i wręczała sąsiadce, okazując swoją wdzięczność za załatwioną w urzędzie sprawę. Podobno miało to oczyścić sumienie i zagwarantować, że pchnięta raz maszyna dobrodziejstw na rzecz bliźnich nigdy się nie zatrzyma. Tak twierdziła mama. Za wszystko masz podziękować, pamiętaj. Bez przekonania, ale dziękowała. Gdy natomiast sytuacje się odwracały i to ona przyczyniła się do czyjegoś sukcesu, nie potrafiła powstrzymać się od skrzywienia i głośnego protestu na widok choćby najmniejszego dowodu wdzięczności. Otrzymane czekoladki natychmiast przekazywała bratankom, kawę wciskała siostrze, a jeśli w torebce znajdowała się jakaś biżuteria, Marta bez chwili zastanowienia obdarowywała nią mamę. Nie można dzisiaj zrobić czegoś tak zupełnie bezinteresownie? Chociażby dla własnego lepszego samopoczucia i świadomości, że oto człowiek uczynił coś dobrego? Zdaje się, że nie. A w związku z tym Marta miała ogromny kłopot. Nie wyobrażała sobie bowiem, jak ma się odwdzięczyć tym wszystkim, właściwie zupełnie obcym, ludziom za opiekę. Już trzeci dzień leżała przykryta po uszy kołdrą, zbijając gorączkę i potulnie łykając przepisany przez lekarza antybiotyk, z nadzieją, że wreszcie zadziała. Trzeci dzień również patrzyła bezradnie na przewijający się przez mieszkanie korowód ofiarodawców, którzy z troską zapełniali jej lodówkę, grzali posiłki, podstawiali pod nos kubki ze świeżą herbatą i poprawiali poduszki. Z samego rana zaglądał Jan, stróż zajmujący drugą część domu. Stawał zazwyczaj przy samym progu i pytał cicho, czy Marta niczego nie potrzebuje, bo on akurat jedzie do miasta, zdąży też jeszcze dołożyć do pieca, tak żeby lokatorka absolutnie nie marzła. Wskutek zaś jego działań temperatura w pomieszczeniach zajmowanych przez Martę przekraczała grubo dwadzieścia pięć stopni. Nie wiadomo było, co wywołuje rumieniec na twarzy chorej i bijące na nią siódme poty – gorączka czy raczej zbyt mocne ogrzewanie. Marta jednak nie miała sumienia niczego korygować, od czasu do czasu wyłaziła spod grubej kołdry, opatulała się szczelnie szlafrokiem, zakładała na stopy ciepłe kapcie i uchylała okno, próbując złapać chociaż odrobinę świeżego powietrza. Podczas jednego z takich „wietrzeń” przydybała ją Wiesia. – Na litość boską, dziecko! – zakrzyknęła od razu gromko i rzuciła się do okna, po drodze wpychając Martę z powrotem do łóżka. – Czyś ty rozum postradała? Docisnąwszy z impetem niewielki lufcik, stanęła przed winowajczynią w rozkroku, kładąc dłonie na biodrach. – To według ciebie mądre? Spocona, rozgrzana, prosto z pościeli, z gorączką – zaczęła wyliczać – staje na mrozie i co? Zapalenia płuc chce się nabawić? Kto wie, tak oddychasz, że może już coś tam się dzieje. – Ale ja tylko chciałam trochę przewietrzyć – burknęła Marta potulnie spod kołdry. – Przewietrzyć to mogę ja, tylko wtedy, gdy ciebie tu nie będzie, później chwilę odczekamy, aż się temperatura unormuje, i dopiero możesz wracać do łóżka. – Wiesia pokręciła głową z politowaniem. – Bój się Boga, Martusiu, nie po to bierzesz lekarstwa, żeby się wietrzyć, nie wytrzymam… Stanęła prawie goła naprzeciwko okna otwartego na oścież. Żebyś tego więcej nie robiła, bo żadne rosołki ani antybiotyki ci nie pomogą. Pamiętaj. No właśnie, tuż po siódmej, kolejna do odwiedzin u chorej, meldowała się właśnie Wiesia, niestrudzenie targając ze sobą słoiki z rosołem, pulpetami, gołąbkami… tym, co akurat poprzedniego dnia ugotowała i co podobno po prostu zostało z obiadu. Ciche i niemrawe protesty chorej zbywała niecierpliwym machnięciem ręki i zerkając kontrol‑nie na zegarek, szacowała, ile czasu może jeszcze poświęcić Marcie. Tak, aby zdążyć przed uczniami, być na swoim niebywale ważnym posterunku o należytej porze. Wiesia była sercem małej szkoły, teoretycznie woźną, w praktyce zaś osobą, która wiedziała o swojej małej społeczności o wiele więcej niż sam dyrektor. Do niej dzieci biegły z największymi problemami, u niej nauczycielki rozwiewały wątpliwości co do spraw zarówno zawodowych, jak i prywatnych. Wiesia bowiem potrafiła z perspektywy osoby postronnej i doskonale znającej życie każdemu właściwie doradzić. Umiała też słuchać i dla zbłąkanych zawsze miała czas. To dzięki niej Marta tutaj trafiła, starsza pani, widząc dziewczynę stojącą niepewnie przed furtką szkoły, bezceremonialnie zaciągnęła ją przed oblicze dyrektora. Wytyczając tym samym, zupełnie nieświadomie, dalszą ścieżkę życia Marty. Taką, której w ogóle nikt nie brał pod uwagę. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że zostawi zupełnie świeżego narzeczonego, rodzinę, odrzuci intratną propozycję pracy i wyjedzie na drugi koniec Polski do małej mieściny, żeby objąć średnio opłacalną posadę nauczycielki w niewielkiej szkole. Bez perspektyw. Bez możliwości awansu. Bez sensu absolutnie. Marta podniosła się z łóżka i sięgnęła po szlafrok. Naciągnęła skarpety i zawijając się szczelnie, ruszyła do kuchni. Nikt tego nie podejrzewał, a stało się tak właśnie. Wstawiła wodę, nalała płynu do mycia naczyń na zmywak i wyszorowała kubek. Chwilami podejrzewała samą siebie o utratę przynajmniej cząstki rozumu, częściej jednak zdarzały się momenty, gdy oddychała pełną piersią, z ledwie skrywaną ulgą. Jakby do tej pory poruszała się skrępowana niewidzialnym gorsetem. Gorsetem utkanym misternie z żalów, pretensji, wymagań… którym najczęściej nie dawała rady sprostać. Teraz uciskające przez lata sznurki powoli się rozluźniały. Pociągnęła nosem i wrzuciła do kubka woreczek herbaty, z lodówki wyjęła korzeń imbiru i cytrynę, po chwili, gdy wszystko wylądowało w naczyniu, zalała je wrzątkiem, przykryła małym talerzykiem i wróciła do łóżka. Niczego jej tu nie brakowało, wręcz przeciwnie, w tej swojej pustelni miała wszystko, czego dusza zapragnie. Przede wszystkim zaś święty spokój. Od czasu do czasu trzeba było tylko zajrzeć do babci, która wbrew oczekiwaniom pozostałej części rodziny radziła sobie w nowym miejscu nadspodziewanie dobrze. Marta opatuliła się kołdrą i uśmiechnęła lekko. Gdyby nie babcia, jej też pewnie by tu nie było. Dziwnie się to wszystko plecie, tak jakby los ułożone miał już wszystko zawczasu, a później realizował to tylko jednym pstryknięciem palca. Tak jakby ludzkie dni ustawił sobie niczym kostki domina, później zaś wystarczył delikatny gest, czasami czyjaś ulotna myśl, żeby wprawić je w ruch. Nieistotny wyjazd babci do sanatorium stanowił początek. Ten niepozorny krok zapoczątkował całą lawinę zdarzeń, których nikt nie brał w ogóle pod uwagę w najśmielej snutych scenariuszach. Marta zdjęła talerzyk z kubka, herbata zdążyła się już zaparzyć, a imbir oddać to, co trzeba, z posiadanych właściwości herbacie. Łyknęła i skrzywiła się lekko. Dobrze byłoby dosłodzić to chociażby odrobiną miodu, nie uśmiechało jej się jednak przemierzanie znowu dystansu do kuchni, nie uśmiechało jej się na razie nigdzie, absolutnie donikąd wyłazić. Jeszcze nie, może za jakiś czas. Westchnęła i z rezygnacją odstawiła kubek. Może to nie wyjazd babci był pierwszą kostką, tylko sprzedaż rodzinnego sadu? Kto wie… Tu od początku wszyscy wiedzieli, że konsekwencje będą brzemienne w różne, mniej lub bardziej przyjemne skutki. Możliwe, że to sad… Marta rozkaszlała się mocno, po czym opadła na poduszki i przymknęła oczy. Możliwe, że sad. Dom zajmowany przez rodzinę od pokoleń. Pozbycie się kilkudziesięcioletniej tradycji otworzyło drzwi do wszystkich szaf, powypuszczało z nich szkielety zalegające tam od niepamiętnych czasów. Stworzyło wszystkim członkom rodziny okazję do zmian. Zmian życia, charakteru. Marta przekręciła się na bok i uśmiechnęła gorzko. Nagle okazało się, że uwielbiana przez nią i podziwiana od lat starsza siostra lubuje się w czymś, co przez Martę było traktowane wyjątkowo lekko. Był, to był, nie było go, to pewnie kiedyś będzie, pieniądz nie stanowił nigdy w jej życiu wyznacznika dnia, nadrzędnej wartości. Wydawało jej się do niedawna, że reszta licznego rodzeństwa również w podobny sposób postrzega gotówkę. A tu niespodzianka. Po sprzedaży rodzinnego majątku, do której wszyscy ochoczo namawiali schorowanego ojca, okazało się, że jedyny cel, jaki im przyświecał, to podreperowanie budżetu i realizacja własnych planów zawodowych. Niby niczego dziwnego w tym być nie powinno, bo przecież dziedziczyli majątek, ale nikt nie chciał czekać. Natychmiast zamierzali rozdysponować pozostałą po zakupie mieszkania dla rodziców część niczym kawałeczki tortu. Cóż, nie wzięli pod uwagę babci. Babcia, która nie oglądając się na nikogo, nie licząc się chyba po raz pierwszy w życiu z niczyją opinią, zabrała swoją część… na którą przecież wszyscy bez wyjątku mieli chrapkę, i kupiła sobie połowę domu nad morzem. Zgodnie z marzeniami, zgodnie z własną wolą. Aby żyć tak, jak zawsze chciała, przynajmniej przez ten krótki czas, który jej do przeżycia jeszcze został. Marta za każdym razem wzdrygała się z obrzydzeniem na samo wspomnienie narady rodzinnej, podczas której każdy oburzał się i kwestionował stan umysłu ukochanej i cichej zazwyczaj babci. Ona jedna stawiła im czoła, zmarszczyła brwi i zdecydowanie opowiedziała się po stronie starszej pani. I wtedy kochająca rodzina się skończyła. |
Podziel się opinią
Komentarze