Trwa ładowanie...
d2boonh
04-02-2020 00:41

Smak wojny

książka
Oceń jako pierwszy:
d2boonh
Smak wojny
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Smak wojny to uderzająco prawdziwa, pełna przemocy, ale również poruszająca powieść, od której nie sposób się oderwać.
Fabuła powieści Smak wojny rozgrywa się kilka lat przed wydarzeniami znanymi czytelnikom z bestsellerowej Wieży komunistów. Tym razem Andrzej Brenner, niezależny dziennikarz i awanturnik, jako korespondent wojenny zostaje wysłany wraz ze swoim przyjacielem do Kosowa, gdzie osobiście doświadcza chaosu będącego konsekwencją działań militarnych na południu Europy. Jest świadkiem krwawych starć między Albańczykami i Serbami, a przy tym niespodziewanie wplątuje się w rozprzestrzenioną na całe Bałkany niebezpieczną aferę. Jego dziennikarski zmysł pcha go coraz głębiej w rzeczywistość, którą rządzą krwawe porachunki i handel bronią, a jednocześnie pozwala mu poznać wojnę z perspektywy pojedynczego człowieka, który próbuje odnaleźć swoje miejsce w opisywanym konflikcie.
Wśród wystrzałów i wybuchów, cierpienia i śmierci – Brenner ma również szansę odnaleźć miłość. Piękna Serbka Vesna okazuje się promieniem słońca w tym ogarniętym ciemnością świecie.

Smak wojny
Numer ISBN

978-83-7674-742-2

Wymiary

145x205

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

464

Język

polski

Fragment

Rozdział I

Puste mieszkania są jak płytki oddech, wystarczy go na to, by żyć, i niewiele więcej.

To mieszkanie było puste bardziej niż inne. Nikt nie otwierał w nim okien ani nie przesuwał ubogich sprzętów. Kurz wielomiesięczną warstwą pokrył parapet, poplamiony parkiet, a nawet dwa nieumyte talerze leżące w zlewie.

Mieszkania, w których od dawna nikt nie oddychał, stają się obce dla każdego, kto przekroczy ich próg.

To mieszkanie wyglądało tak, jakby właściciel pozostawił je na pastwę losu. Jakby nagle zniknął albo w pewnym momencie te ciasne pomieszczenia przestały go interesować. Było tak puste, że nawet nie zalęgły się w nim insekty.

Było puste i suche – kaloryfery wciąż grzały w nim jak wściekłe. Tylko ciężkie od kurzu powietrze i głuche pomruki miasta, tłumione nieco przez brudne szyby, sprawiały, że odbijały się w nim blade oznaki życia.

Żelazne łóżko, przypominające te, które zwykle można znaleźć w powiatowych szpitalach, niepasujące do siebie sztućce w kredensie i dawno niemalowane ściany.

To mieszkanie wyglądało tak, jakby kiedyś mieszkał w nim samotny mężczyzna.

Ktoś nie mógł, albo nie chciał, już tu mieszkać, a może tego kogoś już nie było?

Drrrryńńń dryń dryń – coś sprawiało mu ból, niepokoiło, czuł, jak obcy dźwięk wdziera się w jego mózg.

Naraz rozmyły się kontury oświetlonego słońcem budynku, zniknęły zbudowane ze stali i szkła ściany. Budynek stał naprzeciw niego. Dostrzegał go z wysokiego dachu, skąd napawał się widokiem rozedrganej panoramy wielkiego miasta.

Stał na dachu i z lubością wystawiał twarz na smagnięcia ciepłego wiatru.

Aż tu nagle ten podstępny, nieprzewidziany jazgot…

Brenner z trudem uniósł powieki i uderzeniem dłoni uciszył wyjący budzik. Nakrył się kołdrą. Skulił się przy tym tak, aby uniknąć światła, które przez brudne okno wdzierało się do jego pokoju.

Uwielbiał zwijać się w kłębek i leżeć z kolanami podciągniętymi pod brodę. Napełniało go wtedy poczucie spokoju. Czuł, że zwinięty potrafi odgrodzić się od wszystkich problemów.

Naraz z przedpokoju dobiegł go dźwięk domofonu.

Zrezygnowany wyskoczył spod kołdry i kilkoma susami dopadł do skrzeczącego głośnika.

– Andrzej, czekam pod twoim blokiem. Jesteś gotowy? – zniecierpliwiony głos Witka przywrócił go do rzeczywistości.

Spojrzał na stół, na którym stał niewielki, odrapany budzik, i zrozumiał, że najzwyczajniej w świecie zaspał. Piąta trzydzieści – o tej porze mieli razem z Witkiem wyjechać do Nowego Targu.

Pospiesznie odszukał bieliznę i niedbale obandażował kolana. Robił tak już od kilku tygodni, czując, jak kolejne skoki coraz mocniej naruszają mu stawy. Właściwie już dawno powinien był odwiedzić porządnego lekarza.

Szybko włożył luźne, sportowe spodnie i ciepłą polarową kurtkę. W biegu złapał wysokościomierz i ulubioną skórzaną pilotkę, wyłuskał z niej okulary, zamknął drzwi i wciskając stopy w czarne adidasy, pognał schodami w dół. Przeskakiwał po kilka stopni naraz.

Witek czekał na niego przy swoim samochodzie. Niebieski fiat tempra był jedyną wartościową rzeczą, jaką posiadał. Przyjaciel Brennera palił papierosa. Kiedy zobaczył, że z odrapanej klatki schodowej wyłoniła się szczupła postać w pilotce, teatralnym gestem stuknął palcem w zegarek.

– Co, zapomniałeś o naszej randce? Dziesięć minut po czasie. Już mnie nie kochasz? – warknął modulowanym głosem, naśladując sposób mówienia Bogusława Lindy.

Patrząc na jego minę, Andrzej nie mógł powstrzymać uśmiechu. Poza filmowego twardziela zbyt jaskrawo kontrastowała z pogodną, okrągłą twarzą. Zwalista sylwetka przyjaciela wzbudzała sympatię i zaufanie. Brenner często miał ochotę klepnąć go w wiecznie trzęsące się od rechotania brzuszysko.

Wielki jak drwal, prawie dwumetrowy Witek na pewno w niczym nie przypominał neurotycznego Franza Maurera z filmu Psy. Brenner wiedział jednak, że ta chodząca pogodność i gargantuiczny sposób bycia to tylko pozory, które często okazywały się niebezpieczną pułapką. Flegmatyczny i dobroduszny z natury Witek w sytuacji zagrożenia przemieniał się w niesłychanie szybką i sprawną maszynę do walki. Jego sto pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi potrafiło poruszać się z dynamiką i zwinnością wprawnego zapaśnika.

– Czołem, niedźwiadku. – Rozbawiony Andrzej klepnął wielkoluda w zarośnięty policzek. – Zerwałeś mnie z łóżka, to teraz za karę będziesz całą drogę prowadził – mruknął, udając głos rozkapryszonej panienki.

– Jak wreszcie nauczysz się powozić czymś, co ma więcej niż dwa koła, to chyba umrę z rozpaczy. – Wielkolud westchnął i wtłoczył swoje cielsko na przednie siedzenie fiata.

Samochód ostrzegawczo zakołysał się i jęknął.

– No to batem go, panie woźnico, i w drogę! – fuknął Brenner.

– Jakoś marnie dziś wyglądasz, drobinko. – Witek zmarszczył brwi, położył wielkie łapska na kierownicy i sprawnie manewrując pomiędzy wiosennymi kałużami, wyjechał na drogę.

Pół godziny później pędzili już zakopianką w stronę Nowego Targu. Na trasie panował jeszcze względny spokój. Dzięki wczesnej porze wyjazdu mieli szansę dotrzeć na miejsce przed siódmą rano.

Na nowotarskim lotnisku umówili się na spotkanie z Andrzejem Palenikiem, szefem „Fabryki Spadochroniarzy”.

To był dzień skoków. Plan lotów przewidywał delikatny rozruch o ósmej rano, potem filiżankę kawy i od dziesiątej pierwsze wyloty. Andrzej i Witek mieli zamiar wykonać trzy skoki.

Planowali poćwiczyć loty w parze, co przy różnicy wagi, jaka dzieliła obu przyjaciół – Brenner, nawet gdy intensywnie ćwiczył, nigdy nie przekraczał wagi osiemdziesięciu kilogramów – wcale nie było łatwe.

Dotychczasowe próby kończyły się zwykle tym, że Brenner jak odważnik pikował w dół, ściągany przez – zachowujące nawet najbardziej klasyczną pozycję „deski” – sto pięćdziesiąt kilogramów przyjaciela.

Długo wymyślali technikę chwytów i lotu, tak aby sprawić, że będą mogli razem swobodnie spadać. Obaj wierzyli w te same magiczne reguły, więc nie ogolili się przed wyjazdem do Nowego Targu.

Witek co chwila rzucał na Brennera badawcze spojrzenie. Od jakiegoś czasu martwił się o przyjaciela – ten stał się melancholijny, nieobecny, a bruzdy pod oczami były wyraźniejsze niż zwykle.

Silnik samochodu mruczał miarowo. Brenner szybko zapadł w drzemkę. Kiedy Witek odrywał wzrok od drogi i spoglądał na jego prawie czterdziestoletnią twarz, widział, jak ten marszczy brwi i nerwowo porusza głową. Wyglądało na to, że spiera się z kimś we śnie. Kilka razy się budził. Nie żartował jednak z ocierającego się prawie o kierownicę brzuszyska, nie próbował nawet, jak zwykle, wmotać Witka w kolejną, wymyśloną przez siebie, historię romansową.

– No a ta… – tu padało zwykle imię kolejnej dziewczyny, na którą aktualnie zwrócona była uwaga kompana. – Ostatnio tylko o tobie mówi – kusił i nieodmiennie wciągał Witka w krąg sercowych wynurzeń.

Czynił tak wiele razy i zawsze udawało mu się wprowadzić go w stan duchowej nieważkości. Twarz mu kraśniała i zasypywał Brennera dziesiątkami pytań, dotyczących okoliczności, w jakich miały paść przychylne dla niego słowa.

Wyglądało na to, że pomimo wielokrotnych wpadek Witek wciąż z łatwością dawał się przenosić w krainę własnych marzeń o kobietach i prawdziwej miłości. Skłonność do bujania w obłokach i słodkiego rozmyślania o prawdziwym, platonicznym uczuciu, której ulegał Witek, stała się nawet tematem wielu środowiskowych anegdot.

Tym razem Brenner nie miał jednak najmniejszej ochoty na przekomarzania.

Półtorej godziny jazdy do Nowego Targu minęło im więc w ciszy. Wewnątrz samochodu słychać było jedynie urywane chrapnięcia i świszczenie drzemiącego Brennera. Jego oddech budził podejrzenie o rozwijające się schorzenia o podłożu astmatycznym. Ciężki, często chrapliwy odgłos sprawiał wrażenie, jakby oddychanie było nieustanną, ciężką

walką.

Przypadłość ta miała jednak prozaiczną przyczynę. Była wynikiem kilku bijatyk, po których Brennerowi pozostał wielokrotnie złamany nos. Nie był to jednak płaski, bokserski nochal. Zachował swój wyrazisty, lekko garbaty kontur – prawdziwe spustoszenie kryło się jednak pod niewinnie wyglądającą powłoką. Nastąpiło tam skomplikowane pokręcenie korytarzy, którymi z trudem przeciskało się

powietrze.

Dawno powinien to zoperować, ale kto by mu kazał iść do lekarza – pomyślał Witek i skierował samochód w stronę murawy okalającej nowotarskie lotnisko.

– Monika, poczekaj, zatrzymaj się! Przecież miałaś dziś odwiedzić tatę! – Starsza kobieta zerwała się z łóżka i wypadła na klatkę schodową.

Kondygnację niżej dudniły kroki biegnącej z rozwichrzoną burzą kruczych włosów dziewczyny.

– Mamo! Nie dziś, nie mogę! Później ci wszystko wytłumaczę… Ja muszę! Zrozum mnie, muszę! Taka sytuacja. Póź-

niej…

Starsza pani smętnie pokiwała głową i powoli, wyraźnie utykając na prawą nogę, wróciła do mieszkania. Jej twarz wyrażała pełną rezygnację. Bezwładnie oparła się o kuchenne drzwi. Z radiowego głośnika dobiegały podniesione

głosy.

Rolnicy rozpoczęli kolejne blokady dróg.

Ich protesty niespodziewanie przywołały wspomnienie pewnego zdarzenia: kilka kobiet z mozołem ciągnie w poprzek wiejskiej szosy buńczucznego byczka. Nie wiedziała, dlaczego przed oczami stanęła jej właśnie ta scena. Monika zahamowała wtedy z piskiem opon, maska samochodu niemal oparła się o nos opornego bydlęcia.

Zeszłe lato – radosne, ciepłe i pełne beztroski wakacje z córką na Mazurach…

Jeszcze kilka lat temu była taka krucha – starsza kobieta uśmiechnęła się do swoich myśli. – Delikatna jak dziewczyna z wierszy Poświatowskiej.

Matka Moniki często spoglądała na świat oczami tej częstochowskiej poetki. Nigdy nie wyrosła z tych „błękitnych dyrdymałek”, jak nazywał jej ulubione wiersze mąż.

Monika była ich jedynym dzieckiem. Późnym, oczekiwanym. .. Oczekiwanym z radosnym napięciem. Oboje przelali na nią wszystkie swoje nadzieje i marzenia.

Mąż, gdy w wieku czterdziestu lat stał się wreszcie ojcem, przeszedł niezwykłą metamorfozę. Z kostycznego wykładowcy filozofii – o którym studenci mawiali, że jest chłodniejszy niż północny front atmosferyczny – przeobraził się w czułego, spełnionego i szczęśliwego człowieka.

Monika, jak mawiał, była jego najpoważniejszym dziełem i największym wyzwaniem. Sąsiedzi i znajomi podziwiali go, gdy codziennie spacerował pod ich blokiem z wózkiem.

W życie statecznej, uniwersyteckiej filozofii także wkroczyły zupełnie nowe sceny i nowa bohaterka, która w sposób naturalny stała się żywą maskotką kilku studenckich roczników. Surowy docent Bartel przychodził na zajęcia, przyprowadzając ze sobą rozszczebiotaną kilkuletnią dziewczynkę z burzą

kruczoczarnych włosów i wielkimi, niebieskimi, wiecznie rozbawionymi oczami.

Sadzał ją w ostatniej ławce i dziewczynka przez cały wykład siedziała z poważną minką na pucołowatej buzi, wpatrzona w przemawiającego do tłumu wielkoludów tatę.

Skupiona słuchała niezrozumiałych opowieści o Arystotelesie i Kancie. Ojciec co pewien czas posyłał jej uśmiech pełen prośby o cierpliwość i wyrozumiałość.

Bartel, człowiek o żelaznych zasadach i poważnie usposobiony katolik, budził na uczelni tyleż podziw, co i niechęć. Zawsze bez ogródek wypowiadał swoje sądy. Rozsądny, ale nieugięty, z powagą podchodził do dydaktycznych obowiązków. Na pobłażliwość nie mógł liczyć żaden student, który nie postarał się, choćby pobieżnie, zrozumieć meandrów kształtowania się współczesnych poglądów.

Z chwilą narodzin córki w tym prawym i twardym człowieku wykształcił się jednak nowy rys charakteru – ciepłe zrozumienie dla ludzkich ułomności. Pryncypialność naukowca na tym nie ucierpiała, on sam stał się jednak mniej koturnowy.

Po urodzeniu córki zmieniła się też pani Bartelowa. A przede wszystkim przeżyła powtórne odkrycie człowieka, który był jej mężem. Czasem żartowała, że dzięki Monice poślubiła go ponownie. Tym razem nieodwołalnie. Narodziny córki wydobyły z nich obojga wiele miłości, którą w nieświadomym geście wdzięczności obdzielili także siebie.

Ich wcześniejsze relacje, oparte na rozsądnym współistnieniu obok siebie i realizowaniu własnych życiowych planów, napełniły się ciepłem i troską. Kiedy narodziła się córka, przestali wstydzić się banalnych czułości i rozmów o przyziemnych sprawach.

Ich rodzina stała się radosnym trójkątem troski, opieki i optymizmu. Okazało się to bardzo pomocne, gdy Bartela wyrzucono z uczelni i nie mieli pieniędzy na leczenie chorującej na płuca córki.

Poradzili sobie jednak – Bartel, w latach osiemdziesiątych, znalazł pracę na uniwersytecie w Heidelbergu. Od kilku lat natomiast, pomimo zbliżającej się siedemdziesiątki, pracował za sowite wynagrodzenie na prywatnej uczelni.

Kiedy chorowita Monika zaczęła dojrzewać, obudziła się w niej niezwykła energia życiowa. Pokonała wszelkie dolegliwości i wyrosła na silną, niezwykle urodziwą dziewczynę. Można było odnieść wrażenie, że siła uczuć, jaką rodzice przelali na jedynaczkę, eksplodowała w niej żywiołową radością i chęcią życia.

Od roku jednak w ich harmonijne i spokojne istnienie wdarł się nowy, nieznany dotąd ton.

Monika, która wcześniej zwierzała się rodzicom ze wszystkiego, zaczęła unikać rozmów na własny temat, stała się powściągliwa, zamknięta w sobie. Ważyła każde słowo. Przestała im opowiadać o swoich planach i dzielić się z nimi radością z każdego sukcesu. Znikała na wiele godzin, a gdy wracała, zamykała się w swoim pokoju i ślęczała nad jakimiś zapiskami.

Każda, subtelna nawet, próba rozmowy rozbijała się o nieobecny wzrok córki i zdawkowe, wymijające odpowiedzi. Oboje instynktownie czuli, że jej myśli błądzą gdzieś daleko od rodzinnego domu.

Trzy dni wcześniej matka Moniki, odkurzając półki w jej pokoju, natknęła się na kilka luźnych karteczek, które wypadły z zeszytu. Starsza pani nie miała zwyczaju czytać cudzych zapisków.

Machinalnie odłożyła więc znalezione karteczki. Przypadkowo ułożyły się jednak w stosik, na wierzchu którego kusił krótki tekścik, zapisany starannym, równym pismem córki.

Spojrzała na tekst, najpierw ukradkiem, ze wstydem, że wertuje cudze notatki, że oto nieupoważniona, jak intruz, wdziera się w intymny zakamarek duszy innego człowieka. Tekst wydał się jej jednak literacki i to odkrycie ośmieliło ją do wzięcia kawałka papieru w dłoń i uważniejszego przeczytania. Wiersze pisze się przecież po to, aby znalazły swojego rozumiejącego czytelnika, a kto może być bardziej uważnym, wnikliwym i przyjaznym czytelnikiem niż matka – pomyślała, siadając w głębokim fotelu i zakładając na nos

okulary.

Krótki tekst autorstwa córki zastanowił ją głęboko. Pani Bartel potrafiła znajdować w poezji ukryte tropy, nieśmiałe przesłania, które ciężko było wypowiedzieć nawet autorowi.

Łagodnie pobrużdżone zmarszczkami czoło starszej pani przecięła pionowa zmarszczka, biegnąca aż do nasady okularów.

Wiersz córki wydał się jej smutnym wołaniem do kogoś. Ze zdumieniem zrozumiała też, że tym jedynym czytelnikiem nie jest ani ona, ani jej mąż…

Bajka

Bzy przy drogach pachniały radośnie

gdy on spoglądał w jej oczy

Ciężkie zwierzęta z pobliskich zagród

wolno odmawiały wieczorną litanię traw

Zmęczeni ludzie unosili do czoła

wypełnione dniem dłonie

W ziemi cicho usypiały ziarna

Usta nuciły prostą piosenkę

gdy on przytknął policzek

do jej kruchej twarzy

I wirowali oboje

jak krople rosy

w rozpalonej dłoni polany

Nad lasem rozbłysło niebo

i konary drzew przyniosły dźwięk burzy

Grzmot zadudnił

jak werbel zmierzchu…

Rankiem

do bosych nóg dziewczynki

biegnącej oszronioną łąką

potoczyły się

dwie lodowe kuleczki

Starsza pani starannie rozprostowała karteczkę i jeszcze raz, wolno przebiegła spojrzeniem linijki tekstu. Delikatnie, z namysłem, położyła kartkę na brzegu stołu i… zasnęła.

Wiersz zapadł jej w pamięć. Córka, która opowiadała im o wszystkich swoich uczuciowych perypetiach, która zawsze traktowała rodziców jak najbardziej zaufanych przyjaciół, tym razem nawet słowem nie wspomniała o tym, co ją nurtowało.

Ktoś sprawił, że napisała ten wiersz. Ktoś im obojgu nieznany.

Matka instynktownie czuła, że w życiu córki pojawił się ktoś ważny, chyba najważniejszy.

Przez dwie noce układała sobie w głowie rozmowę z Moniką. Nigdy jej jednak nie zaczęła, może dlatego, że niepisane prawo ich wspólnego życia jako naczelną zasadę głosiło, że żadne z trojga nie wchodzi w osobisty świat innego domownika bez wyraźnego zaproszenia. Takiego zaproszenia ze strony córki nie było…

Monika przez ostatnie tygodnie mniej się uśmiechała, często unikała spojrzenia matki. Zamykała się w swoim pokoju i leżała tam przy zgaszonym świetle.

Rzeczowy zazwyczaj Grzegorz wielokrotnie namawiał żonę, aby postarała się dotrzeć do córki. Niezręcznie, jak zawsze gdy bardzo mu na czymś zależało, prosił, aby zapytała, jak oboje mogą jej pomóc.

Ich otwarty, szczery kontakt, który przez dwadzieścia pięć lat trwał w sposób niezmącony, nagle przestał działać. Monika nigdy nie była wobec matki niemiła, jednak teraz coś w sobie zamknęła, zatrzasnęła jakieś drzwi i wywiesiła na nich kartkę z napisem: „Moja prywatna tajemnica”. Tego dnia wybiegła bez słowa, choć wiedziała, jak bardzo była matce potrzebna.

Po wypadku Grzegorza spędzały ze sobą wiele godzin, milczących godzin wspólnego przeżywania troski o leżącego w szpitalu mężczyznę.

Monika sprawiała jednak wrażenie, jakby obok niepokoju o ojca rosło w niej jakieś inne uczucie, które walczyło o pierwszeństwo z troską o ojca i w końcu wypełniło jej serce. Eksplodowało.

Wybiegła z mieszkania, jakby wyrzuciła ją za drzwi długo hamowana siła, nad którą w końcu nie zapanowała.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2boonh
d2boonh
d2boonh
d2boonh