Lokal dla awanturnych
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2016 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Pierwszy w dorobku znanego dziennikarza i reportera zbiór krótkich, publicystycznych migawek, w których przegląda się Polska na przestrzeni ostatnich kilku lat. Jak mówi autor: pisałem te teksty dla pełnokrwistych facetów i kobiet. Nie bawię się w kotka i myszkę z wpływowymi salonami, za nic mam fochy mniemanych wielkości. Bo w ogóle – poza prawdą – niewiele mnie już obchodzi. Nigdy z nikim się nie układałem i nie przedkładam dobrego wychowania ponad szczerość. Pamiętajcie jednak, że czytacie na własną odpowiedzialność. Jeśli po lekturze zdejmie was gniew nieoczekiwany, melancholia, kolki trzewiowe albo śmiech do rozpuku, to będzie już tylko Wasza wina. Trza było nie zaczynać. Lokal dla awanturnych nigdy nie będzie grzeczny. Nie zapraszam więc do niego pensjonarek i mężczyzn o mentalności wodnych liliji. Najczęściej snują się po nim politycy, filozofowie (stare marudy) i niewiasty z temperamentem, nie brakuje także egzotycznych typów, po krakowsku zwanych „cudokami”. Mam nadzieję, że teksty posmakują wam jak kawał krwistego befsztyka. Wcinajcie na zdrowie, a jeśli szukacie bardziej wysublimowanych klimatów, jadła z kuchni śródziemnomorskiej, to pewnie znajdziecie tu kilka smaczków, które trafią i w taki gust. Jednego możecie jednak być pewni – nie znajdziecie tu pokrętnego mendzenia, które tak charakteryzuje współczesną, rodzimą „twórczość publicystyczną”. Kraków, styczeń 2016 roku. Witold Gadowski o sobie: Jestem człowiekiem w nieustannym ruchu. Uważam się za dziennikarza, reportera opisującego rzeczywistość taką jaka ona jest. Bywam pisarzem, poetą, autorem piosenek, zajmuję się także filozofowaniem i publicystycznym opisem otaczającego mnie świata. Staram się być niezależny i prawdomówny.
Numer ISBN | 978-83-7674-521-3 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 320 |
Język | polski |
Fragment | W latach osiemdziesiątych zachodziłem czasem do baru Krakowskiego na ulicy Krakowskiej w Krakowie. Była to speluna pierwsza klasa. W powietrzu fruwały kufle, a obowiązkowe zakąski do alkoholu bywały starsze niż kelnerki noszące ortopedyczne obuwie. Przy woniejącym lizolem szalecie drzemała „Pani Szefowa”, która pod stołem zawsze miała kilka butelek deficytowej wódki Vistula. Sprzedawała je po uczciwej, meliniarskiej cenie. Pewnego wieczoru naszła mnie taka duszy ochota, aby wypić sobie kufelek w Krakowskim. W czasie samotnego sączenia cierpkiego – jak ówczesny żywot – piwa Barbakan (zwanego wtedy „Barbie morderca”) dosiadł się do mnie – towarzysko i gratis – pewien jegomość w śnieżnobiałych chodakach. Nawiązaliśmy uprzejmą, serdeczną nić porozumienia, która słodko narastała wraz z każdym wysączonym kufelkiem. W pewnej chwili nasz towarzyski, bukoliczny nastrój przerwał wielki, zarośnięty drab, który – niezbyt grzecznie – zażądał, abyśmy opuścili nasze miejsca, bo jemu nogi cierpną i „statuą” nie będzie, tym bardziej, że jest na smaku. Wywiązała się malownicza, towarzyska („łamas kutany” stanowił w niej najmniejszy kaliber uprzejmości) sprzeczka, którą postanowiliśmy rozwiązać w pobliskiej bramie. Były to jeszcze czasy, gdy „solówki” rozgrywało się jeden na jeden. Więc mogliśmy się lać jedynie po kolei. Rzuciliśmy monetą i wypadło na „chodaczka”. Mój towarzysz wysforował się przede mnie i stwierdził, że – jako miejscowy – i tak pierwszy stanie do ręcznego sporu. Chwilę oczekiwałem przed bramą, po czym kazimierski elegant spokojnie z niej wyszedł. Jego piękne chodaczki nie były już jednak tak nieskazitelnie białe, niewinne. Kropliły się na nich czerwone plamy. Profilaktycznie sprawdziłem w bramie, czy nasz oponent jeszcze dycha. Jak się bowiem okazało, mój towarzysz słynął na całym krakowskim Kazimierzu z mistrzowskiego wykonywania „krakowiaczka”. Jednym słowem potrafił robić nogami to, co niewielu potrafi uczynić dłońmi. Oponent dychał, aczkolwiek jego nos przybrał nieoczekiwany, gargantuiczny kształt. Po powrocie pan Krakowiaczek zaproponował „panzerfausta Goethego”: piwko, do którego wlewa się setkę spirytusu i umaja trunek pospolitym wówczas „jabolkiem”. „Pershingi” – czyli piwko z zanurzoną wewnątrz seteczką, pijałem już Pod Figurką koło Kleparza. Krakusy wiedzą gdzie, a reszta też trafi… no, ale panzerfaust, i to jeszcze Goethego, który gościł w Krakowie zaledwie kilka dni? Tego rodzaju broni jeszcze nie obsługiwałem. Panzerfaust trafił… Takie oto zachowałem wspomnienia z „lokali dla awanturnych”, które onegdaj królowały w Krakowie mojej młodości. Teraz sam zapraszam was w takie miejsce. Pamiętajcie jednak, że czytacie na własną odpowiedzialność. Jeśli po lekturze zdejmie was gniew nieoczekiwany, melancholia, kolki trzewiowe albo śmiech do rozpuku, to będzie już tylko Wasza wina. Trza było nie zaczynać. Lokal dla awanturnych nigdy nie będzie grzeczny. Nie zapraszam więc do niego pensjonarek i mężczyzn o mentalności wodnych liliji. Najczęściej snują się po nim politycy, filozofowie (stare marudy) i niewiasty z temperamentem, nie brakuje także egzotycznych typów, po krakowsku zwanych „cudokami”. Mam nadzieję, że teksty posmakują Wam jak kawał krwistego befsztyka. Wcinajcie na zdrowie, a jeśli szukacie bardziej wysublimowanych klimatów, jadła z kuchni śródziemnomorskiej, to pewnie znajdziecie tu kilka smaczków, które trafią i w taki gust. Pisałem te teksty dla pełnokrwistych facetów i kobiet. Nie bawię się w kotka i myszkę z wpływowymi salonami, za nic mam fochy mniemanych wielkości. Bo w ogóle – poza prawdą – niewiele mnie już obchodzi. Nigdy z nikim się nie układałem i nie przedkładam dobrego wychowania ponad szczerość. Jednego możecie jednak być pewni – nie znajdziecie tu pokrętnego mendzenia, które tak charakteryzuje współczesną, rodzimą „twórczość publicystyczną”. Lokal dla awanturnych nie jest przecież dla każdego, aby wejść w takie miejsce, trzeba mieć trochę werwy. Dla takich więc „czytelników z werwą” napisałem tę książeczkę. Niech towarzyszy Wam w momentach, gdy zdejmie Was chandra, albo nos zwiśnie Wam na kwintę. Nigdy nie jest tak fatalnie, aby rozłazić się jak stare gacie. Kiedyś, w kinie, oglądając western z Garym Cooperem, usłyszałem takie zdanie: – Jesteś, cholera, jak rzemień! – Dlaczego jak rzemień? – Bo twardniejesz na deszczu. Chodźcie więc do mojego Lokalu dla awanturnych. Dla dżentelmenów mam tu galaretę i lornetę, a dla wytwornych dam zrazy po nelsońsku i móżdżek po warszawsku. Szef kuchni nie bije, a nawet zupę zamieni, jak będzie zbyt radykalnie „gorąca kiedyś”. Dancing bezpłatny, figury dozwolone, po gębach okładamy się na wynos. Muzyka rżnie na okrągło. Striptiz wyszedł, ale pan Zenek sztuki pokazuje, że takich w całej Warsiawie nie uświadczysz. Krawaty niewymagane, ale wieczorowe dodatki u dam i, owszem, pochwalamy. W ogóle ę i ą pełną facjatą i kultura w byciu zagwarantowana. Panie proszą panów. Panowie! Na parkiecie nie zasypiamy… * Mówiąc już zupełnie serio, z pewną nieśmiałością oddaję w Państwa dłonie pierwszy w moim żywocie zbiór krótkich, publicystycznych migawek, w których – mam nadzieję – przegląda się nasza Polska na przestrzeni ostatnich kilku lat. Jeśli spodoba Wam się styl i lekka bezceremonialność w obchodzeniu się z „wielkościami mniemanymi” naszych czasów, które niepoprawnie serwuje autor, to pewnie niedługo skuszę się na kolejną awanturę. Zapraszam do lektury i – na zdrowie! PS Znajomy lekarz stwierdził, że lektura Lokalu dla awanturnych dobrze działa na melancholię, zaparcia (zwłaszcza samego siebie), zmazy (szczególnie życiorysowe) i czarnowidztwo wrodzone. Podobno można ją stosować zamiast setki wódki, tabletki prozacu i współczesnych polskich komedii romantycznych. Aha i… można przedawkowywać! Kraków, styczeń 2016 roku |
Podziel się opinią
Komentarze