Silny bierze wszystko, czyli III RP według Leszka Millera
Na palcach jednej ręki można wyliczyć znane polskie osobistości, które wciąż nie udzieliły żadnego wywiadu-rzeki (rośnie za to liczba tych, którzy mają na swoim koncie kilka takich książek).
Co najmniej od kilku lat mamy do czynienia z prawdziwym wydawniczym boomem, wysypem (by nie powiedzieć: epidemią) wszelkiego rodzaju książkowych zbiorów rozmów, wywiadów, dyskusji i sporów. Tylko niektóre z nich to wywiady-rzeki z prawdziwego zdarzenia, masowo za to ukazują się u nas kolejne „wywiady-rzeczki”, strumyki i źródełka.
Coraz trudniej z tej obfitości wybrać tytuły naprawdę wartościowe, przynajmniej częściowo odkrywcze i niebanalne, a jednocześnie błyskotliwie i odważnie poprowadzone przez autora, dlatego bardzo się ucieszyłem na wieść, że Robert Krasowski, jeden z naszych największych talentów publicystycznych, pracuje nad trzema tomami wywiadów z liderami głównych nurtów polskiej polityki – lewicę reprezentuje Leszek Miller, prawicę Ludwik Dorn , a centrum Jan Maria Rokita – którzy przedstawiają własną wersję polskiej polityki po 1989 roku. Wszystkie tomy są dopełnieniem Po południu Krasowskiego, również trzytomowej historii III RP (pierwszy tom tego fascynującego eseju publicystycznego ukazał się w 2012, drugi w przygotowaniu). Z jednej strony mamy więc
swoiste „teksty źródłowe”, obszerne rozmowy z twórcami, czynnymi uczestnikami i świadkami ówczesnej polityki; z drugiej – analityczne opracowanie 20 minionych lat autorstwa Krasowskiego.
Miller, Dorn i Rokita wiedzieli, że ich książki zostaną wydane w tym samym czasie i czytane będą jako „trzy różne wersje tej samej historii”. Już lektura pierwszego tomu, czyli wywiadu-rzeki z Leszkiem Millerem, przekonuje, że ten, wydawać by się mogło, mało oryginalny pomysł (w końcu książek o współczesnej polskiej polityce i rozmów z naszymi politykami ukazało się już mnóstwo) zrealizowany rzetelnie i sprawnie i tak wciąga bez reszty. A już po lekturze całości, po skonfrontowaniu ze sobą poszczególnych opowieści i „wersji wydarzeń”, nie mamy żadnych wątpliwości, że banalny pomysł (oddajemy głos samym zainteresowanym i zobaczymy, co z tego wyjdzie) raz jeszcze okazał się genialny w swej prostocie.
Zanim w epilogu Anatomii siły Leszek Miller kurtuazyjnie zaznaczy, że minione dwadzieścia parę lat uważa za jeden z największych sukcesów w naszej historii, przez prawie 300 wcześniejszych stron uprawia wspomnieniową „wolną amerykankę” – rozdaje publicystyczne ciosy, krytykuje i gani, wyśmiewa i szydzi, a przede wszystkim sprawnie, cynicznie i z zimną krwią, rozgrywa kolejną partię politycznych szachów, w których to sam były premier dyktuje reguły i według własnego uznania rozstawia poszczególne pionki (czytaj: innych politycznych graczy). Zanim Miller na ostatnich stronach książki dyplomatycznie wyliczy obowiązkowe truizmy w rodzaju: „Polska jest dziś krajem wolnym i suwerennym, państwem demokracji parlamentarnej, rozwiniętej gospodarki rynkowej, silnego samorządu terytorialnego, członkiem NATO i Unii Europejskiej”, obszernie i niekoniecznie dyplomatycznie zdąży się wyspowiadać Krasowskiemu przede wszystkim z „cudzych grzechów”. Wszystko w myśl zasady „piekło to inni”, choć – gwoli sprawiedliwości – o
paru własnych błędach, pomyłkach i niedociągnięciach również wspomina. Nakreślona przez przewodniczącego SLD galeria mniejszych lub większych politycznych grzeszników jest obszerna i obok takich „pewniaków”, jak bracia Kaczyńscy, Jan Olszewski, Antoni Macierewicz, Marek Borowski i Aleksander Kwaśniewski znajdują się w niej także nazwiska m.in. Adama Michnika , Włodzimierza Cimoszewicza, Jerzego Buzka, Bronisława Geremka czy Jerzego Urbana.
W kluczowym zdaniu Millera: „uważam III RP za wielkie osiągnięcie i w związku z tym mam dość dobre zdanie o wszystkich, którzy ten sukces tworzyli” najważniejszym słowem jest przysłówek „dość”. Tylko jeden premier III RP „szczególnie” zaimponował Millerowi – wbrew pozorom nie jest to on sam („przecież wiem, ile rzeczy mogłem zrobić lepiej”), lecz… Donald Tusk . Były premier mówi wprost o wielkości Tuska , któremu udało się osiągnąć niespotykaną wcześniej „polityczną stabilność” oraz wypracować „nową, lepszą formułę rządzenia”, która najpewniej będzie kontynuowana przez kolejnych premierów („powaga, ostrożność, rozbudowany piar i niechęć do nadmiernego ryzyka będą zapewne naśladowane”). Niemniej, nawet wychwalając Tuska Miller nie jest bezkrytyczny: „nie bez powodu, kiedy ktoś mówi o stabilności Tuska , wskazuję na Kaczyńskiego . On mobilizuje elektorat Tuskowi .Skuteczności Tuska bez parametru „ Kaczyński ” jeszcze nikt nie sprawdził. Siłą napędową tego układu jest ewidentnie Kaczyński ”.
Książka Millera i Krasowskiego rozpoczyna się oczywiście w 1989 roku (rozdział pt. „Upadek”), od przegranej i rozwiązania PZPR, „katastrofy wyborczej” 4 czerwca, niespodziewanego sukcesu „Solidarności” (chyba jeszcze bardziej niespodziewanego dla samych zwycięzców niż dla przegranych komunistów), utworzenia SdRP oraz pierwszych prób odbudowania struktur partii i aparatu wyborczego przez postkomunistów. Co z dzisiejszej perspektywy szczególnie interesujące, w tamtym czasie bardzo dobrze układała się współpraca Millera i Kwaśniewskiego : „O ile dla mnie najważniejsi byli wyborcy, to dla Kwaśniewskiego równie ważna była próba dogadania się z otoczeniem zewnętrznym, mająca na celu przełamanie izolacji”. Miller budował „nową” partię i – jak to określa Krasowski – podtrzymywał ducha w aparacie i twardym elektoracie dawnego PZPR, a Kwaśniewski reprezentował partię na zewnątrz i próbował przekonać do postkomunistów środowiska solidarnościowe.
Dlaczego w takim razie w niedługim czasie między uzupełniającymi się strategiami Kwaśniewskiego i Millera zaczęło pojawiać się napięcie? „To się uzupełniało, ale polityka nie jest wyłącznie sferą rozumu i kalkulacji, tylko również emocji. Strategia Kwaśniewskiego oznaczała także przepraszanie za PRL, a to wielu z nas się nie podobało”. Były premier wspomina, że w 1990 roku mieli swobodę w budowaniu nowej partii. „Starcy”, czyli Jaruzelski , Kiszczak i Rakowski wtrącali się „bardzo oszczędnie”, gdyż – zdaniem Millera – „zdawali sobie sprawę, że zaczyna się nowa epoka”. Z tej trójki najbardziej aktywny był Rakowski ,
Kiszczak po niepowodzeniu próby zostania premierem całkowicie odsunął się od polityki („Uznał, że jego potencjał się wyczerpał”), natomiast Jaruzelski był „zaciekawiony naszymi poglądami, ale bez żadnych sugestii czy presji”: „Jak się generała o coś prosiło, zawsze odpowiadał bardzo pozytywnie, ale z jego strony nie było żadnych prób wpływania na nowo tworzoną partię, czy to programowo, czy to personalnie”.
Tak więc Miller z Kwaśniewskim w budowaniu nowej partii na gruzach starej mieli całkowitą swobodę, choć z jednym znaczącym wyjątkiem, którym była… „Gazeta Wyborcza”. „Byliśmy bardzo wrażliwi na to, co w niej pisano” – mówi Miller. Krasowski dopytuje, czy była to wrażliwość narzucona przez Kwaśniewskiego, ale premier zaprzecza: „było ogólne przekonanie, że „Gazeta Wyborcza” to wzorzec z Sevres polityki. I do tego, co tam zostanie napisane, trzeba się dostosowywać”. Z kolei w rozdziale pt. „Władza Solidarności” poświęconemu latom 1989-1993 na pytanie o to, który z polityków obozu solidarnościowego wyróżniał się politycznym talentem, Miller odpowiada: „Przede wszystkim Michnik . Michnik jawił mi się jako człowiek, który na zapleczu wymyśla te wszystkie rzeczy”.
O redaktorze naczelnym „Gazety Wyborczej” Miller obszernie opowiada także w rozdziale o aferze Rywina i upadku SLD (lata 2003-2005): „Uważał, że każda władza powinna uwzględniać – albo wręcz wykonywać – linię jego gazety, nawet odwoływać ministrów na jego żądanie. Innych właścicieli medialnych koncernów interesował głównie biznes, Michnik tymczasem miał ambicje konstruowania własnej Rady Ministrów. Zresztą do dziś gazeta zachowała takie aspiracje”. Gdybyśmy nie wiedzieli, kto jest autorem tych słów, można by pomyśleć, że raczej Rafał Ziemkiewicz czy Bronisław Wildstein , a nie przewodniczący SLD. Zresztą sam Miller na pytanie o to, jakie były wcześniej jego relacje z Michnikiem , odpowiada krótko: „Sądziłem, że bardzo
dobre”.
Krasowski polemizuje z Millerem i ma wątpliwości, czy aby nie przecenia on roli naczelnego „GW”, ale były premier odpowiada: „Jak pokazała afera Rywina, nie tylko nie przeceniałem, ale nie doceniałem. Michnik był bardzo silny, bo był wzorem dla innych mediów i pokoleń dziennikarzy. To, co się rano ukazało w „GW”, było wałkowane przez cały dzień przez inne redakcje, także telewizyjne i radiowe. To „Gazeta” decydowała o tematach i rodzaju debaty publicznej. Nie było żadnego innego podobnie znaczącego dyrygenta, który nadawałby ton całej orkiestrze. Monopol na rząd dusz w środowiskach opiniotwórczych należał do Michnika . To było oczywiste”.
Jak łatwo odgadnąć, Michnik i „Gazeta Wyborcza” to tylko jeden z wielu wątków Anatomii siły, przy którym zatrzymałem się nieco dłużej, by pokazać próbkę politycznych, krytycznych i publicystycznych talentów byłego premiera. W kolejnych rozdziałach książki Miller szczegółowo opowiada m.in. o kolejnych odsłonach swego konfliktu z Kwaśniewskim , o kulisach sprawy „moskiewskiej pożyczki” i sporu z Cimoszewiczem („To jest dla mnie jeden z najcięższych okresów w politycznym życiu”), o rządach Olszewskiego, lustracji i „diabolicznym Macierewiczu” („Guevarysta, rewolucjonista, blask inkwizycyjny w oczach…”), o zwycięstwie w wyborach i powrocie lewicy do władzy w 1993 roku, kolejnych premierach (Pawlak, Oleksy, Cimoszewicz, Buzek), prywatyzacji i sprawie „Olina”, pułkowniku Kuklińskim i pijanym Kwaśniewskim w Charkowie.
Były premier mówi o rodzącej się w bólach prawicy, AWS i Unii Wolności, Balcerowiczu i Kołodce, narodzinach Millera-liberała, fascynacji „trzecią drogą”, stworzeniu modelu twardej opozycyjności, „autokoranacji” Millera (szef partii i szef rządu), rządach, a następnie upadku SLD, aferze Rywina (według Millera „u podstaw całej tej historii” stoi „rozbudzona, wręcz filmowa wyobraźnia Lwa Rywina”) i komisji śledczej, triumwiracie Miller- Kwaśniewski - Michnik , a wreszcie także o rządach prawicy, wojnie PO i PiS-u, prezydenturze Lecha Kaczyńskiego czy modelu wodzowskim Tuska (lata 2005-2010). Są anegdotki i zakulisowe historie, są ostre oceny i barwne charakterystyki postaci. Opowieść jest żywa i dynamiczna, czyta się to wszystko błyskawicznie i z przyjemnością, a jawny cynizm i (mniej lub bardziej
pozorowana i skalkulowana) szczerość Millera jeszcze bardziej przyprawiają całość na ostro, dzięki czemu danie jest jeszcze smaczniejsze.
Miller jawi się w książce jako silny, pragmatyczny i cyniczny polityk, którego okres wszechwładzy (premier rządu i jednocześnie szef najsilniejszego w swej historii SLD) nie był żadnym przypadkiem, lecz wręcz „dziejową koniecznością”, naturalną koleją rzeczy. To po prostu musiało się zdarzyć – tak mocny, konsekwentny i błyskotliwy polityk musiał w końcu przejąć stery i podjąć próbę budowy nowej, wspaniałej Polski. Oczywiście, Miller nie tyle w Anatomii siły takim właśnie politykiem „się jawi”, co raczej sprytnie, z niewątpliwym oratorskim talentem i swego rodzaju wdziękiem, tworzy odpowiednio przykrojony, wyretuszowany portret własnej osoby, a Robert Krasowski jakoś szczególnie mu w tym nie przeszkadza.
Publicysta cały czas kontroluje sytuację, nienagannie utrzymuje rozmowę w chronologicznych ramach, podsuwa przewodniczącemu SLD kolejne wątki, mnoży pytania, dopytuje o kolejne detale (widać wyraźnie, że Krasowski symultanicznie pracuje nad własną wersją politycznej historii III RP), dzieli się swoimi wątpliwościami, a od czasu do czasu polemizuje z Millerem. Momentami można odnieść wrażenie, że Krasowski za bardzo „oddaje mikrofon” swemu rozmówcy, że nie „przyciska” byłego premiera tak, jakby czasami na to zasługiwał (np. przy okazji afery Rywina czy „flirtu” Millera z Samoobroną), że – mówiąc wprost – zbyt rzadko się z nim sprzecza i wykłóca, a zbyt często niczym rzetelny archiwista „zbiera materiały” i grzecznie, z niesłabnącym zainteresowaniem wysłuchuje wersji wydarzeń Millera.Zdarzają się też Krasowskiemu takie – eufemistycznie mówiąc – bezkrytyczne pytania: „Czy miał pan świadomość, że zbudował pan najsilniejszą partię w Polsce, a sam stał się najsilniejszym premierem w historii III RP?”.
Z drugiej strony, zdaje się, że taki właśnie był pomysł Krasowskiego na ten trzytomowy „projekt” – nie chodzi o osiągnięcie publicystycznego, politycznego czy historycznego kompromisu ani o wypracowanie kanonicznej, obowiązującej wersji historii III RP, lecz o ukazanie kilku różnych perspektyw, z których jedną jest ta przedstawiona w „Anatomii siły”. A fakt, że osobiście wolę Krasowskiego bardziej „niepokornego”, konfrontacyjnego i niegrzecznego (a jednocześnie rzetelnego, błyskotliwego i oryginalnego w swych diagnozach) to zupełnie inna sprawa. Miejmy nadzieję, że autor Po południu nie schowa publicystycznego pazura i nie straci umiejętności bezlitosnej, krytycznej analizy w kolejnych tomach swej autorskiej historii III RP. Czekając niecierpliwie na drugi tom „Po południu”, zabieram się za lekturę wywiadu-rzeki z Rokitą .