Kobiety nieidealne. Magda
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2018 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
To nie jest polska Bridget Jones ani polski Seks w wielkim mieście. To jest nasze własne, kobiece, babskie, pisane tu i teraz, żywym językiem, wypełnione niebanalnymi dialogami jak ze scenariusza najlepszego filmu o kobietach, niekoniecznie tylko dla kobiet.
Drogie Czytelniczki, oddajemy w Wasze ręce historię pełną niedoskonałości, słabości, potknięć, upadków i wzlotów. Zrodziła się z naszej przyjaźni, a napisałyśmy ją dla Was. Bohaterki tej opowieści istnieją naprawdę, jesteśmy nimi my wszystkie: Ty, Twoja przyjaciółka, sąsiadka, matka, nauczycielka Twojego dziecka, Twoja dentystka i wszystkie kobiety, które codziennie spotykasz. Zamyślone, smutne, porzucone, ale również te szczęśliwie zakochane, szalone, niekonsekwentne, zwariowane, poważne, zdystansowane. Młode, starsze, miłośniczki trampek i te, które na co dzień biegają w szpilkach. Te walczące z nadwagą i te, którym zdarza się wypić za dużo wina. Przemądrzałe i niepewne siebie.
Jednym słowem: kobiety nieidealnie wyjątkowe.
Gosia Hayles
Magda Kawka
Jest mądrze, jest fajnie, jest dojrzale – zarówno jeśli chodzi o styl pisania, jak i samą fabułę i tworzenie postaci. Autorki stworzyły dobrą harmonię, pokazując, że książka „kobieca” może być zabawna, a przy tym niegłupkowata; lekka, lecz nie denna.
Marta Płusa
blog zadna-kolejna-milostka.pl
Z prawdziwą przyjemnością polecam tę powieść. Nie jest przesłodzona ani wydumana, za to do bólu szczera i prawdziwa. W świecie, gdzie trwa nieustający wyścig w dążeniu do ideału, jest to prawdziwa perełka. Teraz z niecierpliwością oczekuję na dalszy ciąg cyklu Kobiety nieidealne.
Edyta Świętek, pisarka
autorka cyklu Spacer Aleją Róż
Numer ISBN | 978-83-7674-716-3 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 384 |
Język | polski |
Fragment | Było tak wcześnie rano, że sen najwyraźniej jeszcze ze mnie nie wyparował. Jest to szczególnie trudne w takie zimne i wilgotne grudniowe poranki jak dziś, kiedy najpierw wstaje mgła, a dopiero potem niechętne słońce, ociągające się jak moje dziecko, które trudno wyciągnąć z łóżka. Tolek do późnej nocy oglądał najnowszy sezon Gry o tron, a ja nie miałam siły kolejny raz podnosić argumentu, że kiedyś to się chociaż książki czytało pod kołdrą z latarką. Wszystko się zmienia. Jechałam autobusem pełnym sennych pasażerów, oglądając w szybie swoją bladą twarz bez makijażu i, co gorsza, bez szans na jakikolwiek makijaż tego dnia. Kosmetyczka została w samochodzie. Zwykle szybko się maluję zaraz po odstawieniu Tolka, nie tracąc na to czasu w domu. Wtedy mam pewność, że moje dziecko nie spóźni się do szkoły, do której mamy teraz dużo dalej, ale bardzo mi zależało, by choć to się w jego życiu nie zmieniło. Samochód jednak dziś rano się zbuntował i na wszelkie próby ruszenia go z miejsca odpowiadał obrażonym prychnięciem. Niemal dokładanie tak jak mój dwunastolatek trzydzieści minut wcześniej. Wiercąc kluczykiem w stacyjce, grzecznie zaklinałam i prosiłam swoje kapryśne auto: „No proszę cię, obiecuję, że zaraz po powrocie cię umyję, ba, nawet akumulator ci naładuję, no proszę, a co powiesz na przegląd? Zabiorę cię na przegląd w tę sobotę”. Wyciągnęłam opierające się dziecko za rękę i poleciałam w kierunku najbliższego przystanku autobusowego. Teraz, w bezlitosnym porannym świetle słońca, które nie grzeje, a tylko prześwietla, jakby wiedziało o mnie wszystko, nie przypominałam siebie sprzed zaledwie dwunastu miesięcy. Nie przypominałam w zasadzie nikogo, jakby brakowało mi twarzy. W kieszeni namacałam list, który wyjęłam dziś rano ze skrzynki. List jak zawsze był bez znaczka, a na nim skreślone zamaszyście „Magda”. Nie wyciągając ręki z kieszeni, zmięłam go w kulkę i nie czytając, wyrzuciłam do kosza na śmieci zaraz po wyjściu z autobusu. Jak się okazało wieczorem, nie ja jedna miewałam ostatnio problem z twarzą, a w zasadzie z jej brakiem. Spotkałyśmy się w domu Baśki, której mąż zorganizował sobie wyjazd w bardzo ważnej sprawie, gdy tylko dowiedział się, że Baśka znowu ma plany modernizacyjne wobec swojego ciała. Doskonale zdawał sobie sprawę, podobnie jak my, jak będzie przebiegał ten proces. Najpierw kilka tygodni podekscytowania, gdy jego ukochana Basieńka widzi już siebie piękną i odmłodzoną, ostrzykniętą botoksem, kwasem, własnym osoczem czy jakąkolwiek substancją na daną chwilę wstrzykiwaną w ludzkie ciało. Później kilka dni, a czasem tygodni, aresztu domowego, kiedy zrozpaczona siedzi w domu, podczas gdy wszelkiego rodzaju ranki, siniaki, nawisy i opuchlizny babrzą się zamiast goić, a ona przeklina dzień, kiedy wbrew złożonym sobie przyrzeczeniom postanowiła znowu ulec obietnicom medycyny estetycznej. Cóż… w odróżnieniu od tych składanych sobie, obietnice chirurgii estetycznej są zawsze opatrzone zdjęciami „przed” i „po”. Baśka powiedziała nam przez telefon, że spotkanie tylko u niej, bo absolutnie nie zmusimy jej do wyjścia z domu. Nie otwiera nawet nikomu drzwi, a jeśli wyjątkowo uporczywy kurier dojrzy przez okno jej przemykającą postać i nie przestaje wydzwaniać, a nawet woła ją – mówi, że nikogo dorosłego nie ma w domu. – Nie przesadzaj – pocieszyłam ją przez telefon – na pewno nie jest tak źle. Zawsze przeżywasz, a potem jest okej. Wystarczyłyby zapewne ciemne okulary i grubsza warstwa podkładu. Wiesz, jak to jest. Patrzymy na siebie najbardziej krytycznie. Inni, zajęci sobą, prześlizgują się po nas zaledwie wzrokiem. Prześlizgnięcie się czymkolwiek, a zwłaszcza wzrokiem, po miejscu, w którym wcześniej widniała twarz Baśki, nie było możliwe. Zdałam sobie z tego sprawę, gdy tylko otworzyła mi drzwi. – Och – powiedziałam tylko na jej widok. Nie chciałam dolewać oliwy do ognia. Rozgrzana patelnia, która pojawiła się nad szyją w miejscu jej twarzy, niemal rzucała iskry, głowa spuchła, jakby Baśkę pokąsały osy, a w miejscu oczu pod brwiami błyszczały dwie małe szparki. Mój wzrok mimowolnie powędrował w kierunku skomplikowanej konstrukcji wieńczącej jej zmierzwione czarne loki; czegoś w rodzaju tiulowej wieżyczki wykończonej podpiętą woalką. – Och – powtórzyłam bezwiednie – czy ta… hmm… czapeczka ma za zadanie odwrócić uwagę od twojej twarzy? – Nie rozśmieszaj mnie – chrząknęła żałośnie Baśka, choć doskonale widziałam, że wcale nie jest jej do śmiechu. Poprowadziła mnie, wzdychając, do przestronnego salonu z chromu i szkła, z wielkim kominkiem pełniącym podobno rolę punktu skupiającego uwagę. Przynajmniej tak założył znany architekt projektujący dom. Zawsze gdy odwiedzałam Baśkę, myślałam o tym, że trudno nie skupić na nim uwagi, do złudzenia przypominał bowiem piec krematoryjny. Czułam się nieswojo w tym wnętrzu, bo nie mogłam niczego nigdzie odłożyć. To znaczy teoretycznie mogłam, ale nagle wcale nie chciałam. Być może dlatego, że moje rzeczy traciły na tle tego linearnego wnętrza wszelką wartość użytkową i stawały się abstrakcją. Naprawdę. Kiedyś postanowiłam to przetestować i położyłam na ich beżowej designerskiej kanapie torebkę. Wyglądała jak rzecz omyłkowo pozostawiona na planie filmowym przez statystkę. „Halo, halo!” – czekałam, aż rozlegnie się przez megafon. – „Niech mi ktoś zabierze to gówno z kadru!” Teraz też gorączkowo ściskałam torbę w rękach. Baśka błysnęła w moim kierunku czerwienią, a szparki skrzyżowały ze mną spojrzenie. Dziwne uczucie. – Staram się nie ruszać twarzą. Fraxel – dodała po chwili. – Och – bąknęłam pod nosem – a cóż to takiego? Z fotela podniosła się Joasia i mrugnęła porozumiewawczo. – Jak to co? Znakomity pomysł na biznes. Najpierw masakrują ci twarz za kupę kasy, potem czeka cię życie w całkowitej izolacji, jakbyś ćwiczyła swoją śmierć. Codziennie wstajesz i oglądasz to coś, co masz między czubkiem głowy a szyją. Rozpaczasz i pytasz: „Kurde, dlaczego fraxel?”. A potem wreszcie wszystko szczęśliwie się goi, twarz wygląda tak samo jak przed zabiegiem, a ty uważasz z ulgą, że mimo wszystko było warto. Tylko jakoś do głowy ci nie przyjdzie, że gdyby ktoś dał ci porządnie po pysku, rozjechała cię ciężarówka albo gdybyś wytarzała gębę w mrowisku, to gdy po miesiącu zagoiłyby ci się obrażenia, uznałabyś, że jesteś jak nowa. Znaczy jak stara nowa. – Joanna z lekką obawą spojrzała na Baśkę. Rozumiałam ją. Baśka zawsze starała się trzymać fason, udając, że jest zdystansowana, ale w gruncie rzeczy na punkcie własnego wyglądu była bardzo drażliwa. Pieniędzy miała tyle, ile pół mojego osiedla razem wzięte, i zawsze nam powtarzała, że nie musi się starzeć z godnością. Że w ogóle nie zamierza się starzeć. Ja też nie zamierzałam, ale z moich zamierzeń nic nie wynikało. Roześmiałyśmy się, Baśka z nami, jakoś tak szczekliwie i jęcząc z bólu, bo mięśnie twarzy miała napięte, jakby planowała z nich strzelać. – Zazdrosna jesteś i tyle – oświadczyła. Zabrzmiało to mniej więcej jak: sasosna estes y tyle. Zlitowałam się nad nią. – Ty już lepiej nic nie gadaj. Gój się. A swoją drogą po cholerę nas tu ściągnęłaś, skoro się do ludzi nie nadajesz? – Wy nie jesteście ludzie, wy jesteście moje przyjaciółki i macie mnie wspierać – stęknęła Baśka żałośnie, starając się nie seplenić. Sięgnęła po korkociąg. – Sama pewnie bym się upiła z rozpaczy, a z wami będę się delektować. – Wolno ci? – zdziwiła się Joanna, ale nie czekając na odpowiedź, poszła do kuchni. Poczułam, jak ogarnia mnie dziwny stan. W niedzielę obiecałam sobie, że do końca tygodnia nie sięgnę po wino. Był piątek. – Iza będzie? – zapytała rzeczowo Joanna, stawiając na stole przepiękne kryształowe kieliszki. Baśka wszystko musiała mieć prima sort. Przypomniała mi się wczorajsza rozmowa przez telefon. – Iza wczoraj dzwoniła. Była wściekła. Ponoć sekretarka tego jej Japończyka wsadziła Harumiego nie w ten samolot, co trzeba, i dzieciak wylądował w Budapeszcie. Młody jest przytomny, więc próbował na lotnisku się z kimś dogadać, ale możecie sobie wyobrazić… Iza rzeczywiście była wściekła, ale pod tą jej władczą i pragmatyczną wierzchnią warstwą solidarnie czułam niepokój matki. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby to Tolek utknął gdzieś w świecie. Można powiedzieć, że Harumi był kosmopolitycznym podróżnikiem z przymusu, na niejednym lotnisku zjadł zęby, ale w końcu nie da się ukryć, że był tylko dwunastoletnim chłopcem, synem nieprzytomnego z przepracowania Japończyka i chorobliwie ambitnej Polki, robiącej międzynarodową karierę w jakiejś Strasznie Ważnej Korporacji z branży BPO/SSC, cokolwiek to znaczy. Iza czasami próbowała nam tłumaczyć, jak kluczowa dla świata to dziedzina, ale dała sobie spokój po tym, jak Baśka dogryzła jej kiedyś w przypływie szczerości, żeby już tak się nie nadymała, bo na świecie jest wiele kluczowych zawodów, o których ludzie nie mają pojęcia; jak choćby kontroler zapachów z odbytu. Zapewne pokłóciłyby się wtedy potężnie, gdyby nie to, że obie były nieco wstawione. – Japończyk chciał się dogadać z Węgrem? – Joanna napełniła trzy kieliszki ciemnoczerwonym, aksamitnym winem. – To brzmi jak kawał. Zresztą, życie w ogóle brzmi jak kawał – wygłosiła głęboką prawdę, dla podkreślenia wagi słów unosząc kieliszek. – Wczoraj Luśka mówi do mnie: „Mamo, a ty miałaś fajne życie?”. Pytam z niepokojem: „Miałam?”. „No bo wiesz, tak znowu dużo to ci go już nie zostało…” Nie wiedziałam, że gadzinę wyhodowałam na własnym łonie. Baśka kolejny raz zerknęła w podręczne lusterko i czym prędzej odłożyła je z obrzydzeniem. – Zawsze wam mówiłam, że dzieci są wredne. – Naprawdę jakoś musiała poprawić sobie nastrój. – Zupełnie nie rozumiem, do czego wam one potrzebne. – Nie bądź taka mądra – żachnęła się Joanna. Podparła się wygodniej i zapatrzyła w karminowe refleksy na grubo rżniętym szkle. – Dzieci są jak wirus… Ani się spostrzeżesz, a złapałaś. To się roznosi i rozprzestrzenia. Zakażone jest całe społeczeństwo; wszędzie widzisz wózki, place zabaw, ciążowe brzuchy, sklepy z zabawkami, i nagle pewnego dnia odkrywasz, że ty też chcesz być chora. Chcesz mieć takie swoje, małe i kochane. Takie coś, co należy tylko do ciebie… Że będzie cię kochać za to, że powołałaś je do życia, że jesteś taka jedyna i wyjątkowa. Dopiero potem zdajesz sobie sprawę, że świat cię oszukał i zamiast swojego słodkiego malucha masz w domu jakiś obcy, wrogi byt, który na okrągło domaga się pożywienia i cały czas kombinuje, jak cię zrobić w balona. – Joanna zmarszczyła groźnie brwi i wydęła wargi. – I któremu zawsze śmierdzą skarpetki – dodałam na myśl o tym, ile pieniędzy wydaję na proszki do prania i płyny do płukania. – Poważnie. Tolek włoży na pięć minut i już śmierdzą. Ba, czasem tylko przejdzie obok. To jakiś wyjątkowy składnik potu dorastającego chłopca. Tajemnicza substancja, dzięki której skarpetki młodego są bronią chemiczną. Powinnam zacząć je składować na wypadek jakiegoś światowego konfliktu. Baśka poprawiła czapeczkę z bandaża i oświadczyła bezlitośnie: – Dobrze wiecie, że w gruncie rzeczy jesteście zwykłymi mieszczańskimi mamuśkami, które jak kwoki wysiadują sobie przedłużenie własnego ego. Skąd w was tyle przekonania, że świat czeka na wasze kopie? Społeczeństwo wam wmówiło, że bycie matką to szlachetna misja, a w rzeczywistości to ograniczająca ułomność… Tego rodzaju rozmowy prowadziłyśmy raz na jakiś czas. My leczyłyśmy nimi kompleks nadmiernej odpowiedzialności oraz braku czasu i wolności, a Baśka braku potomstwa. Wszystkim nam dobrze to robiło. Szybki, terkoczący dzwonek zasygnalizował nadejście Izy, której zawsze się spieszyło i nawet ze spokojnego motywu muzycznego, który Baśka z mężem wgrali w swój wideodomofon, potrafiła stworzyć hymn pijanych w sztok surykatek. Wyszłam jej na spotkanie, oszczędzając Baśkę, która właśnie zaczęła smarować twarz tajemniczym mazidłem wyciągniętym z lodówki. Iza wkroczyła jak zawsze z impetem i zaraz za progiem zrzuciła lśniące louboutiny. Stanęła obok mnie, nagle drobna jak dziewczynka. – Nienawidzę, jak mi się każą relaksować. Byłam właśnie na masażu, baba jeździła po mnie gorącymi kamieniami, jakby mnie chciała ukamieniować. Na gorąco. Stale przy tym powtarzała: „Proszę o niczym nie myśleć, proszę zamknąć oczy i się relaksować. Jest pani taka spięta, mięśnie na karku jak powrozy”. Jak mam się, cholera jasna, relaksować, kiedy Harumi siedzi na dworcu w Budapeszcie! Wróci w końcu pociągiem, bo nic sensownego stamtąd dziś nie odlatuje, ma już bilet i miejsce w wagonie sypialnym. On jest taki malutki, sama wiesz, nie wygląda na swoje dwanaście lat, żeby się tylko nie zgubił, mój kochany owoc wiosny. Iza tak go czasem pieszczotliwie nazywała, bo to dokładnie oznaczało jego japońskie imię. – Nie przesadzaj. Nie jest aż tak malutki, żeby się zgubić w pociągu, to w końcu nie jakiś… – zabrakło mi słowa – Calineczek. Nie chciałam dodawać, że jak obie dobrze wiemy, mały Harumi to niezłe ziółko, które po matce odziedziczyło szatańską wręcz przebiegłość, a po ojcu ekscentryczność, co bywało mieszanką wybuchową, i nasz „owoc wiosny” owszem, może i opuści pociąg relacji Budapeszt–Berlin, zanim ten dotrze do Poznania, ale nie dlatego, że się zgubi, tylko dlatego, że zostanie z tego pociągu wyproszony. Cała nadzieja w tym, że zważywszy na jego egzotyczny wygląd, konduktor będzie wolał omijać go szerokim łukiem. Różnica w ocenie Harumiego między światem a Izą polegała głównie na tym, że choć wszyscy myśleli o nim to samo, Iza nigdy by się do tego publicznie nie przyznała. Wszystkie wybryki syna były dla niej jedynie manifestacją jego ponadprzeciętnej inteligencji i wybitnej kreatywności. Nawet wtedy, gdy jako uroczy ośmiolatek z nieodłączną kartką na szyi usiłował podpalić samolot, gwizdnąwszy w tym celu zapalniczkę stewardessie, która po kryjomu paliła papierosy na zapleczu. Na szczęście obeszło się bez konsekwencji: przerażona kobieta wolała nie przyznawać się do zakazanych praktyk, a mały cwaniak szybko to wykorzystał i jeszcze wyciągnął od niej pięć dolarów. – Jeszcze zobaczycie, że on proch kiedyś wymyśli – mawiała Iza, a na nieśmiałą sugestię, że ktoś już zdążył go ubiec, wściekała się, że nie rozumiemy najprostszych przenośni. – Nalejcie mi – zażądała teraz, sadowiąc się na sofie i kładąc sobie poduszkę na kolanach. – Muszę się zrelaksować po tym relaksie. |
Podziel się opinią
Komentarze