Andrzej Brycht, TW Gerard, kopał nawet leżącego. "Bo wstanie i odda"
Bił, donosił, zdradzał i porzucał. Miał aż pięć żon i romans z synową. Kochał pieniądze, ale boleśnie przecenił własny talent. Kim był Andrzej Brycht, o którym pisano, że to "zmarnowany los, który nie figuruje na liście strat"?
Urodził się w 1935 roku w Warszawie, ale wychowywał się na łódzkich Bałutach. Był w szkole wojskowej, pracował fizycznie w kopalni, walczył na ringu, największe pieniądze przyniosła mu jednak literatura. Być może przez życie w "ku****kiej nędzy", jak sam pisał, brał każde zlecenie i pisał wszystko, za co mu płacono, bo kochał zarabiać i wydawać. Z entuzjazmem i wielkim zapałem podchodził do swojej współpracy z funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa. Przyjął pseudonim Gerard i donosił, załatwiając osobiste porachunki, często nawet na ludzi, którzy krytykowali jego twórczość. Gdy był u szczytu, a jego książki znikały z półek, nazywano go następcą Marka Hłaski.
Gdy wyemigrował, imał się różnych zajęć: był bramkarzem w klubie ze striptizem, kierowcą. Kilkukrotnie się rozwodził, wdał się w romans z żoną swojego syna. Jest częścią historii literatury polskiej, ale dziś o tym pisarzu już się nie wspomina.
Za jego literacki debiut uznaje się tomik opowiadań "Suche trawy". Największą sławę przyniosła mu książka "Dancing u Hitlera" przeniesiona potem na ekran oraz "Raport z Monachium". Sławomir Koper w swojej książce "Ulubieńcy bogów umierają młodo" zaliczył go do grona znanych osób, które mimo obiecujących początków, nie wykorzystały nigdy w pełni swojego potencjału. A jak skończył Brycht?
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Mroczna historia ''wampira''. Jeden z najbardziej poszukiwanych morderców PRL
"Jak ktoś leżał, to on musiał kopać"
Biografia Brychta jasno pokazuje, że był przemocowcem. Jego przyjaciel opowiedział o tym, jak, jeszcze jako młody chłopiec, Andrzej celowo niemal otruł swoją babcię, której nie lubił. Pierwszy raz do więzienia (za udział w rozboju) trafił, gdy skończył 20 lat. Talent to bójki mógł wykorzystać na ringu, zdobył nawet wicemistrzostwo Śląska w wadze półciężkiej, ale odpadł przez dyskwalifikację. Powód? Podczas walki pogryzł swojego przeciwnika.
Dziś trudno to zrozumieć, ale środowisko literatów skupione wokół dwutygodnika "Współczesność", do którego należał pisarz, ceniło nie tylko debaty o tworzeniu i wydawaniu, ale także regularne bójki. Na porządku dziennym miały być rozróby w barach, a miano największego zabijaki miał właśnie Brycht. Koper w swojej książce opisuje, jak pisarz nie unikał awantur, a często wywoływał je wspólnie z zaprzyjaźnionym poetą, Romanem Śliwonikiem.
"Nasza para - wspominał Śliwonik - chudy w okularach i gruby z pryszczami w drucianych okularach, była zbyt ponętną parą, żeby jej nie pobić, szczególnie w Bristolach, Kameralnych, Harendach i tak dalej. Oczywiście dostawali od nas, bo byliśmy lepsi. Brycht po prostu nokautował [przeciwników] regularnie. Poza tym w bójce Brycht był łobuzem. On mówił, że wychował się na Bałutach i jak ktoś leżał, to on musiał kopać i dochodziło między nami do scysji, bo ja byłem inaczej wychowywany. Jeśli przeciwnik leży, to już należy go zostawić. Brycht mówił: 'Nie, bo wstanie i odda'".
Pisarz nie potrafił znieść krytyki. Reagował na nią, jak potrafił: przemocą. Kilkukrotnie trafił do więzienia za pobicie, np. Kogoś, kto zarzucił mu na wieczorze autorskim wtórność. Z "dołka" wyciągali go koledzy literaci.
Badacze i świadkowie jego życiorysu przekazują, że Brycht kochał pieniądze i luksusy, które mógł dzięki nim zdobyć. "Zamierzał na swojej literaturze zbić majątek, a dążąc do tego gotów był na daleko idące kompromisy" czytamy u Kopera. Brycht był twórcą niezwykle sprawnym. W jedną godzinę potrafił napisać, wiersz, w dwie poemat, a w parę -reportaż. Za autorskie wieczory inkasował najwyższe kwoty, po stolicy woził się limuzyną Citroena.
"Dobry materiał na konfidenta"
"Taki człowiek jak Brycht z pewnością był dobrym materiałem na konfidenta w środowisku literackim" pisze Koper. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa nawiązali kontakt z pisarzem w 1966 roku. Ponoć nawet ich zaskoczył entuzjazm, z jakim Brycht im odpowiedział. Po krótkim czasie został tajnym współpracownikiem SB, przyjął pseudonim Gerard. Lubił się z władzą, bywał tam, gdzie mógł być widziany z dobrze sytuowanymi osobistościami, dbał o własny interes.
Powodziło mu się i się z tym nie krył: dostał piękne mieszkanie na Żoliborzu, kupił dom nad morzem, "woził" się coraz to lepszymi autami. Ale apetyt rósł w miarę jedzenia. Inkasował zaliczki na książki, nie wywiązywał się z zobowiązań, pieniądze przepijał i wydawał na zbytki, zapożyczał się u znajomych.
Zza oceanu
Jak opisuje to Koper, trzecia żona Brychta, gruzińska emigrantka, miała ambicje, by mieć własną stadninę koni i dom nad Morzem Śródziemnym. To prawdopodobnie pod jej wpływem pisarz zaczął snuć plany międzynarodowej kariery. Wykupił kilkumiesięczny rejs, w kraju wytłumaczył, że będzie to podróż po inspiracje do kolejnej książki. Jak podaje Koper, w rzeczywistości nie zamierzał już do Polski wrócić. Otrzymał imigracyjną wizę do Kanady. W wieku 37 lat zaczynał wszystko do zera w Toronto.
To tam imał się takich zajęć, jak bycie zawodowym kierowcą, ogrodnikiem, bramkarzem w klubie. Wieczorami usiłował pisać. Jako emigrant niewiele miał do zaoferowania wydawcom i czytelnikom. To, co udało się wydać czy przełożyć, wcale się nie sprzedawało. Serial Tadeusza Jaworskiego "Proces Jezusa", do którego Brycht napisał scenariusz, okazał się klapą. "Obsesyjnie twierdził, że niebawem napisze książkę, która stanie się światowym bestsellerem, a on zdobędzie sławę i majątek" czytamy w "Ulubieńcach". Czekały go jednak kolejne porażki, coraz bardziej tęsknił za Polską. Chciał odwiedzić matkę i swojego pierworodnego syna. Tak też się stało, ale jak relacjonuje Koper... odbił synowi żonę.
Po raz ostatni pojawił się nad Wisłą na początku lat 90. Prowadził wtedy rozmowy z wydawnictwem na temat kolejnej książki, ale te zakończyły się fiaskiem z powodu jego wygórowanych żądań finansowych. "I wówczas chyba ostatecznie zrozumiał, że jego czas jako pisarza dobiegł końca" - napisał Koper. Niedługo po powrocie do Kanady zachorował na nieuleczalny nowotwór. Przed śmiercią zdążył wykasować wszystko z komputera, zniszczyć notatki, spalić zapiski. Nie zostało nic z jego kanadyjskiej twórczości. Zmarł 8 marca 1998 r., został pochowany na cmentarzu w Hamilton.
"Ostatniego polskiego wieczoru w SPATiF-ie powiedział mi, że wszystko tam odrobi - pisał po śmierci Brychta Marek Łukasiewicz. - Nie odrobił niczego. Pracował jako kierowca i pisał nieudane książki. Naprawdę pisać umiał tylko w Polsce i o Polsce. [...] Jeszcze jeden zmarnowany los, który nie figuruje na oficjalnej liście strat".
O książce Sławomira Kopera "Ulubieńcy bogów umierają młodo" – powtarzał na krótko przed śmiercią Zbyszek Cybulski i ten cytat z Fryderyka Nietzschego stał się idealnym tytułem niniejszej książki. Przedstawia ona bowiem losy ludzi, którzy z różnych powodów nie zrobili karier, do jakich byli predysponowani, i którzy odeszli z tego świata przedwcześnie, często w tragicznych okolicznościach, by dopiero po śmierci stać się ikonami kultury masowej.
Książka weryfikuje mity związane z jej bohaterami, bo w rzeczywistości Zbyszek Cybulski wcale nie był aktorem rozchwytywanym przez reżyserów, Stachura dość dobrze radził sobie pod względem finansowym, a Milczewski-Bruno nie popełnił samobójstwa.
W 52. odcinku podcastu "Clickbait" rozwiązujemy "Problem trzech ciał" Netfliksa, zachwycamy się "Szogunem" na Disney+ i wspominamy najlepsze seriale 2023 roku nagrodzone na gali Top Seriale 2024. Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: