Znajdź mnie jeszcze raz
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2018 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Książki Moniki Sawickiej są jak spotkania z dobrą przyjaciółką, która wysłucha, pocieszy, przyniesie otuchę
i pomoże ponieść największe nawet ciężary.
Kobieta przedstawiająca się jako Marylin Monroe – śmiała, czasem kapryśna i niemiła, jednak posiadająca w sobie jakiś magnes, który sprawia, że nie można oderwać od niej oczu.
Marie – trzynastolatka ze spaczonym poglądem na własną seksualność.
Laura – zwariowana młoda dziewczyna, która pragnie cieszyć się życiem. Poszukiwaczka miłości, pragnie jej i ma odwagę o nią walczyć.
Marcin – zbuntowany nastolatek, całkowicie oddany Marie. Przebiegły i bardzo inteligentny, jest również niezwykle niebezpieczny.
Kasia – najmłodsza z nich wszystkich, ma zaledwie pięć lat, ale doświadczenia jej krótkiego życia złamałyby wielu starszych od niej.
Jest jeszcze Mona, która w przedziwny sposób splata historie ich wszystkich.
Temat, który poruszyłam w tej historii, być może będzie dla Ciebie szokujący i sprawi, że gdy dotrzesz z Moną do ostatniej strony, nie będziesz mogła ukryć zdziwienia, zaskoczenia, a na usta zaczną cisnąć Ci się pytania: Ale jak to jest możliwe? Dlaczego? Czy to prawda?
Tak. To prawda.
Monika Sawicka
Monika Sawicka po raz kolejny odnajduje drogę do najskrytszych zakamarków duszy czytelnika. Bohaterowie cichutko przysiadają z tyłu serca i czekają. aby znów o sobie przypomnieć. Nie da się przejść obojętnie obok emocji towarzyszących czytaniu.
Karolina Krakowiak
Numer ISBN | 978-83-7674-664-7 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 240 |
Język | polski |
Fragment | Mona Moorea Życie to test wyboru. Czasem wybieramy dobrze, a czasem źle. Jednak nie sam wybór jest najważniejszy, lecz jego konsekwencje, których często nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Gdyby udało się cofnąć czas i podjąć decyzję jeszcze raz – czy nie byłoby wspaniale? Nazywam się Mona Moorea. Tak jak wyspa wulkaniczna w archipelagu Wysp Towarzystwa, wchodząca w skład Polinezji Francuskiej, położona siedemnaście kilometrów na północny zachód od Tahiti. Ma kształt serca. Jestem pisarką. Siedzę na łóżku, ubrana tylko w moje ulubione perfumy, i zajadam stres. Najbardziej lubię mleczną czekoladę. Ale uzależniona jestem od nutelli. Na wprost łóżka wisi ogromne lustro. Patrzę. Widzę siebie – ją. Jestem dorosłą kobietą z przeszłością, małą zagubioną dziewczynką w zwiewnym przezroczystym peniuarze, włosy zaplotłam w dwa warkoczyki i związałam kokardkami. Jestem małą dużą dziewczynką. Na moim nocnym stoliku leży mnóstwo kolorowych tabletek – wymieszały się z emenemsami i skittlesami. Połykam je na zmianę. Tabletki połykam, cukierki ciumkam lub gryzę. Ciumkam, gdy mi się nudzi i nie wiem, co ze sobą zrobić, ze swoim ciałem i językiem. Już jest ze mną na tyle dobrze, że nie krzywdzę siebie – nie trzeba wiązać mi rąk, nie próbuję też przegryźć sobie języka. Jestem prawie zdrowa. Prawie robi różnicę, dlatego w pokoju są kamery, a za ścianą w sąsiednim pokoju siedzi moja kapo-pielęgniara. Tak. Pielęgniara, a nie pielęgniarka. Ta mogłaby wystartować w MMA z Pudzianowskim i zmiotłaby go w pierwszej rundzie. Gdy jestem zniecierpliwiona, pobudzona – wtedy emenemsy gryzę. Metodycznie i z wielkim zaangażowaniem. Kto by pomyślał, że można poświęcić tej czynności więcej niż jedną myśli i jedno zdanie. Ja byłam w tym mistrzynią. Potrafiłam, rozgryzając jednego cukierka po drugim – najlepsze były te orzechy w polewie – wyobrażać sobie, że rozgryzam jaja każdego fiuta, który mnie skrzywdził… Każdy cukierek to jeden palant, który mnie przeleciał, zwiódł, uwiódł i zostawił z rzuconą jak ochłap z pańskiego stołu obietnicą załatwienia czegoś tam. Kiedyś. Jak to dobrze, że firma Mars Incorporated wyprodukowała ich tak dużo. Emenemsów rzecz jasna. Tak dużo, ilu podłych gnoi kręci się po tym świecie. A ja wiem, że jestem spełnieniem marzeń każdego faceta. Ale nie wiem, kim jestem. To znaczy: kim jestem naprawdę. Choć gdy patrzę w lustro, to widzę kogoś całkiem innego niż ci, którzy patrzą na mnie. Patrzę w lustro i staram się dostrzec to piękno, o którym mówią. Patrzę w lustro i widzę oczy – zajmują większą część twarzy. To oczy wystraszonego szczeniaka. Widzę nastolatkę – byłą antymiss w wyborach, które zorganizowali chłopcy w ósmej klasie. Widzę niepewną siebie kobietę, która umiera ze strachu, że ktoś się zorientuje, że ta nieprzystępność, niezachwiana pewność siebie i oziębłość to tylko pozór. Ochrona przed tymi, którzy, dowiedziawszy się, jak jest ultraczuła i wrażliwa, z pewnością by ją zniszczyli. Wątpię, czy dożyję dnia, gdy zobaczę w lustrzanym odbiciu tę samą osobę, którą widzą inni. Jestem numerologiczną siódemką z dwójki i piątki. To prawdziwy koszmar. Jestem pisarką. Ale chyba już to mówiłam. To jest akurat fantastyczne. Piszę powieści obyczajowe i dzięki temu moje życie jest niesamowicie ciekawe, pełne historii prawdziwych i wymyślonych, ludzi realnych i papierowych. Jednym i drugim towarzyszą emocje, a te są zawsze. Wywołują trzęsienie myśli, wdzierają się w układ krwionośny i powodują erupcję serca. Cisza krzyczy, pył wulkaniczny opada. I nie ma już nic. Umaluję oczy. Czarna kreska na górnej powiece. Coś lub ktoś prowadzi moją rękę, tuszuje rzęsy, na powiekach kładzie beżowy cień. Usta wyraźnie zaznaczone czerwoną pomadką. Jestem, a jakby mnie nie było. Mówię, a jakbym nie mówiła. Marzę o herbacie. Samo myślenie o tym, że już za trzy minuty usiądę w fotelu, podwinę nogi, przykryję się pledem i obejmę dłońmi kubek z gorącym napojem, napawa mnie rozkoszą. Rozkosz wzrośnie, gdy pomyślę jeszcze o tym, że włączę muzykę. Zgaszę światło, zapalę świece. I będę tak sobie siedziała cichutko, sama w tej ciszy. Uwielbiam to. Ten stan. Oszczędnie piję tę herbatę, uważając przy tym, by nie uronić ani kropelki. Dzisiaj jest miętowa z czekoladą. Bo skończyła się o smaku grzanego wina. O Boże, jak ja uwielbiam ten stan. Żeby jeszcze można było przy tym o niczym nie myśleć. Albo… albo chociaż o niczym nieprzyjemnym. Nigdy wcześniej nie pomyślałabym, że takie siedzenie w ciemnościach, przyglądanie się płomieniom świec w rytm płynącej muzyki i popijanie herbatki może dostarczyć mi takich doznań. Orgazm to nic w porównaniu z tym. Nic nie odda tego nastroju. Ja – sama ze sobą. Żebym jeszcze miała sobie do powiedzenia coś miłego. Albo… albo chociaż cokolwiek. Coś upadło. Ostry, metaliczny dźwięk zakłócił tę moją prywatną ciszę. Tę psychiczną „izolatkę”, do której uciekam wtedy, gdy moje skołatane, oszalałe, zdezorientowane myśli nie są już w stanie usiedzieć na miejscu, w głowie, i za wszelką cenę chcą się wydostać. Żeby jeszcze chciały się wydostać naprawdę. Albo… albo chociaż chciały zostać. Wiem, co upadło na podłogę. Wiem, co rozdarło moją ciszę. Nawet nie muszę się schylać, żeby mieć tę pewność. Uwielbiam siadać z podwiniętymi nogami w fotelu. Zapadać się w nim. Jeden łokieć na oparciu, drugi na kolanie. Ten z oparcia ułożył się jakoś inaczej. Nienaturalnie. Dłoń puściła już kubek z herbatą. Ale to nie było gwałtowne rozstanie. Bez żadnej szamotaniny, bez łez jak w kłótni kochanków. Pełen spokój… Kontrola. Nadgarstek lekko opada za brzeg oparcia. Jest ciemno. Ciemno w pokoju i w duszy. I ta dusza się wierci. Chce się uwolnić. Bo nie lubi ciemności. Dusza nie lubi mroku. Patrzę na płomień świecy, a w jego blasku widzę cztery poprzeczne kreski na nadgarstku. Widzę, jak nabiegają krwią. I nic. Oprócz czerwonej kreski nic się nie dzieje. Podnoszę to, co upadło. Robię kolejne cztery nacięcia. Nawet nie boli. Żeby bolało. Albo… albo żeby chociaż już przestało boleć coś innego. Te nacięcia w moim sercu. Uwielbiam tę ciszę. Chcę być sama. Już tak do końca chcę być sama. Siedzieć w ciemności, słuchać muzyki i sączyć herbatę. Sama ze sobą. Ja i ja. Ona i ona… Ja i ona. Nic mi ostatnio nie wychodzi. Nawet noże były zbyt tępe. Coraz mniej rozumiem z tego, co dzieje się wokół mnie. Chociaż się staram. Za słabo? Zrobię znowu osiem nacięć i tym razem się uda. Łatwo jest się unicestwić. To proste, choć trudne. Ale co z tymi, którzy zostają? Można brać odpowiedzialność za swoje życie, ale czy można żonglować życiem najbliższych? Pora wstać z fotela. Włączyć światło. Zamiast Ordonówny słuchać hip-hopu. Tylko dlaczego tak ciężko mi się podnieść? Płyta się skończyła. Świece zgasły. Herbaty już nie ma. I cisza jakby inaczej brzmi. Flesz. Budzę się i nie wiem, co stało się przed chwilą. Tylko rząd nacięć na nadgarstkach świadczy o tym, że przed chwilą stało się coś, czego nie pamiętam. Kto mi to zrobił? Godzinę później… Ocknęłam się w hotelowym pokoju, przerażona rozglądałam się po obcym miejscu, poszukując odpowiedzi na pytanie, gdzie jestem. Menu hotelowej restauracji leżące na biurku rzuciło trochę światła na moją sytuację. Podbiegłam do okna, ale było już ciemno i niewiele zobaczyłam. Nie mam pojęcia, skąd wzięłam się w Krakowie. Mam płytkie nacięcia na nadgarstkach. Kto mi to zrobił? Skąd się tutaj wzięłam? Telefon, gdzie jest mój telefon? W panice biegam po pokoju, który chyba muszę jednak dobrze znać, bo poruszam się bardzo sprawnie. Wiem, gdzie jest łazienka, szafa, gdzie leżą moje rzeczy. Jest, nareszcie. Przebiegam obok szafy w przedpokoju, szafy z lustrem, i hamuję w miejscu na widok kobiety w odbiciu. – Kim jesteś? – pytam, patrząc na ładną blondynkę. – No wiesz, jak możesz zadawać mi takie pytania? Jestem Marilyn, nie poznajesz mnie? Nie poznajesz siebie? Przyjrzyj się uważnie – platynowe włosy, lekko falujące, koralowa pomadka na lekko wydętych wargach, jasny cień na powiece i czarna kreska. Pieprzyk na prawym policzku. Natura dała mi go w kolorze cielistym, ale bardziej sexy jest czarny, więc maluję go kredką – odzywa się głos w mojej głowie. Telefon. Dzwoni. Szukałam go, a teraz ktoś szuka mnie. – Halo, kochanie, nareszcie odebrałaś! Gdzie jesteś? Tak bardzo się martwimy o ciebie. Wszyscy cię szukamy. Jezu, jacy wszyscy – myślę gorączkowo, próbując przypomnieć sobie, do kogo należy głos w słuchawce. Bezskutecznie. – Bardzo przepraszam, kto mówi? – Czuję się zagubiona. Zapada cisza. Rozłączył się? Nie, słyszę ciężki oddech, głębokie westchnienie. – To ja, Mitch. Kochanie, co się z tobą dzieje? Lustro, w które patrzyłam przed chwilą, pokrywa się siecią pęknięć, wędrują po nim od góry do dołu cienkie linie, każda w swoją stronę. Nie widzę już tam siebie, nie umiem dostrzec nikogo. W moje ciało, skórę wbija się w sto, dwieście, może trzysta cienkich ostrzy sztyletów. – Kochanie, to ja, Mitch. Nie ma cię w domu od trzech dni! – Podnosi głos. Mitch! Mój Mitch! Intensywnie szukam w pamięci. Oddycham płytko i szybko, zaczyna kręcić mi się w głowie. Boże, tylko nie teraz, nie gdy jestem tak blisko. Serce nieco zwalnia, już sobie przypominam. Ponownie patrzę w lustro, które na powrót jest czystą, jednolitą taflą, w której odbija się atrakcyjna, pewna siebie blondynka. On wciąż krzyczy w słuchawkę. Nie rozróżniam słów. Mówię całkiem spokojnie: – Przyjedź po mnie, proszę. Jestem w hotelu… – znowu spoglądam na leżącą na biurku firmową papeterię – …Fortuna, w Krakowie. I naprawdę nie wiem, jak się tu znalazłam. |
Podziel się opinią
Komentarze