Zaginione miasto
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2016 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Emil Żądło powraca! A wraz z nim tajemnica pewnego zaginionego w dżungli amazońskiej prastarego miasta oraz ludzi od lat nadaremnie go poszukujących. Cóż może mieć ono wspólnego z Gdańskiem czasów II wojny światowej oraz z Gdańskiem współczesnym? Dlaczego znów giną ludzie, którzy dali się porwać zagadce? Przekonajcie się wraz z dziennikarzem śledczym Emilem Żądło oraz jego przyjaciółką, muzealniczką Martą Zabłocką. Będą Wam towarzyszyć żądza i obsesja, niebezpieczeństwo i śmierć. Ale także pasja i wielkie emocje.
Numer ISBN | 978-83-7674-538-1 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 320 |
Język | polski |
Fragment | Od autorki Miałam 15 lat, kiedy mój Tata wrócił z rejsu i opowiedział mi historię Percy’ego Fawcetta. Na statku przeczytał książkę Śladami Inków, polskie tłumaczenie Exploration Fawcett, opracowanej na podstawie oryginalnych dzienników podróżnika. Od razu mnie ona opętała. Bardzo długo szukaliśmy potem tej książki, ale była niedostępna. Śladami Inków ukazało się w 1964 roku nakładem wydawnictwa Iskry i jest to chyba jedyne do tej pory polskie wydanie. Przynajmniej ja o nowszym nic nie wiem. Już wtedy była to stara książka i praktycznie nie do zdobycia. Jednak mój Ojciec się nie poddał i któregoś dnia, rok czy dwa lata później, przywiózł mi ją, cudem zdobytą w jakimś antykwariacie gdzieś w Polsce. Od tej chwili ogarnęła mnie fascynacja, trwająca do dziś. Noce, miesiące, lata wspólnych gorączkowych dyskusji, marzeń, domysłów i hipotez. Wszyscy moi najbliżsi zostali w nią wciągnięci: poza Tatą, którego nie trzeba było „wciągać”, jeszcze brat, przyjaciółka, chłopak (obecnie mąż). Nawet Mamie nie zostało oszczędzone, choć była najodporniejsza z nas wszystkich i mocniej stąpająca po ziemi. Swoje przemyślenia i emocje opisałam w tej powieści. Bardzo żałuję, że Ojciec nie doczekał tej chwili, jednak pocieszam się myślą, że tam, gdzie teraz jest – a wierzę, że jest – już wszystko wie… Moja historia jest subiektywna. Starałam się jednak zachować fakty zapamiętane z zapisków Fawcetta. Prawdziwa jest większość zdarzeń podanych w warstwie historycznej. Percy Harrison Fawcett rzeczywiście przez większość swojego życia poszukiwał zaginionego w dżungli tajemniczego miasta, prawdą jest też, że podczas swej ostatniej wyprawy w 1925 roku zaginął bez wieści razem ze swoimi towarzyszami. Czy znalazł to, czego szukał? Tego się już zapewne nigdy nie dowiemy. Prawdziwa jest też występująca w tekście figurka, rzeczywiście należąca do Fawcetta. Tyle że ta „oryginalna” nie została wykonana z żadnego stopu metalu, lecz z czarnego bazaltu. Możecie ją znaleźć w Internecie, do czego serdecznie Was zachęcam. Szukajcie, czytajcie, dyskutujcie. Nie będę udawała, że nie chcę i Was zarazić swą obsesją. To właśnie obsesja i pasja są motywami przewodnimi mojej książki. I bardzo będę się cie szyć, jeśli jej choć na chwilę ulegniecie. Oczywiście – z umiarem! Podobnie w opisanym przeze mnie Gdańsku – niektóre miejsca są wymyślone. Na przykład na osiedlu Matemblewo nie ma domu seniora „Pod Modrzewiem”, podobnie jak nie istnieje w rzeczywistości osiedle Arkadia (choć wiele podobnych znajdziecie wszędzie). Inne miejsca, na przykład ulica Do Studzienki w Gdańsku-Wrzeszczu, odpowiadają rzeczywistości. Ponieważ napisałam powieść, a nie przewodnik po Gdańsku, pozwoliłam sobie skorzystać z prawa fikcji. Reszta jest zmyśleniem, a raczej moją prywatną wizją wydarzeń, osobistą interpretacją, odbiciem marzeń i myśli. Natomiast warstwa kryminalna jest już całkowicie fikcyjna, stworzona wyłącznie na potrzeby opowieści. W trakcie pracy nad książką dowiedziałam się, że Amerykanie zamierzają nakręcić film opowiadający o życiu Fawcetta, ale nie na podstawie jego autentycznych dzienników, tylko książki Davida Granna Zaginione miasto Z. Cóż, mnie nie starczy odwagi, by go obejrzeć. Wizja Granna nie do końca do mnie przemówiła. Wolę zachować własną, przez te wszystkie lata już „odchowaną”. Wam jednak polecam, bo może w ten sposób zachowa się pamięć o odważnym człowieku, odkrywcy, marzycielu. I o „jego” zaginio nym mieście, wciąż czekającym gdzieś tam, w dalekiej puszczy, na swego odkrywcę. Jednak – jak Emil – nadal uważam, że niektóre tajemnice powinny nimi pozostać. Niech Was więc, kochani, Emil Żądło prowadzi. Pozdrawiam serdecznie wszystkich Czytelników! Anna Klejzerowicz Część I Gdańsk, współcześnie Obudził się w środku nocy i już nie mógł zasnąć. W ustach czuł gorzki piwny posmak i było mu gorąco, choć ogrzewanie działało na pół gwizdka. Sięgnął w ciemnościach po komórkę, po omacku. Zawsze zostawiał ją w tym samym miejscu, na stoliku u wezgłowia składanej kozetki. Tym razem nie udało mu się wymacać telefonu. Zaklął, w końcu zwlókł się z polówki i włączył światło. Kanciapa była malutka, normalnie służyła za magazynek, kantorek, w którym redakcja gromadziła stare papiery, wliczając w to archiwalne numery gazety. Nocami zmieniała się w sypialnię Emila Żądło. Zaśmiał się gorzko pod nosem. Telefon leżał na jednej z chwiejących się półek, widocznie zapomniał o nim, kładąc się spać. Zerknął. Była 3:45. Nie pospał zbyt długo. Pracował do późna, by zabić głupie myśli. Potem wypił dwa piwa i zasnął, jakieś dwie godziny temu. No i co teraz? Nie miał ochoty męczyć się, leżąc bezsennie w ciemnościach. Noce stawały się coraz dłuższe – dosłownie i w przenośni. Odkąd rozstał się z Martą, jego życie w ogóle ciągnęło się jak flaki z olejem. Nie chciało mu się nawet poszukać sobie mieszkania do wynajęcia, lepiej było mu tutaj – w redakcji „Rozgwiazdy”, gdzie zaproponowano mu tymczasowy dach nad głową. Korzystał z niego już trzeci miesiąc: przynajmniej miał wrażenie, że nie wychodzi z pracy, co dawało mu poczucie przydatności, a współpracownikom nie przeszkadzało, przeciwnie: zawsze ktoś czuwał nad biurem. Emil z przyzwyczajenia włączył komputer i przegryzł sucharka. Nic innego tu nie miał. Był głodny, wieczorem zapomniał o kolacji. Bez wyrzutów sumienia otworzył sobie kolejną puszkę piwa. Kiedy mieszkał z Martą, nie byłoby o tym mowy. Nie pozwalała na takie rzeczy. Piwo piło się, owszem, towarzysko lub do posiłków, podobnie jak wino, ale gdyby zobaczyła, że chla dla samego chlania, w dodatku w środku nocy… Nieważne. Cóż, to już i tak bez znaczenia. Marta wyrzuciła go ze swojego życia, może więc sobie chlać do woli, i tak nikomu na nim nie zależy. Od dawna nie miał już nikogo bliskiego, może z wyjątkiem syna, ale ten mieszkał z matką i ojczymem w Szwecji. Chłopak dorastał, planował swoją przyszłość – ale też nie było w niej jakiegoś szczególnego miejsca dla biologicznego ojca nieudacznika… Czas umierać – westchnął. Po czym zabrał się do poprawiania najnowszego reportażu o szkolnictwie wyższym. Już po chwili jego myśli ponownie odpłynęły. Jak doszło do tego, że po tylu wspólnych latach rozstał się z Martą, jedyną osobą, która – jak mu się zdawało – rozumiała go bez słów? Nie wiedział. Nie było konkretnego powodu. Od pewnego czasu się nie dogadywali, woląc przemilczeć urazy czy zawiedzione nadzieje, zamiast o nich pogadać. Emil nie mógł jej darować braku zaangażowania w ich związek, jak nazywał upartą niechęć Marty do zalegalizowania go. Ona czuła się naciskana, a do tego nie przywykła. W końcu sytuacja stała się tak napięta, że mieszkali już nie tyle razem, co obok siebie, jak niezbyt przychylni sobie nawzajem sublokatorzy. Pewnego dnia doszło do otwartej kłótni – o jakąś głupotę – po której on ostentacyjnie spakował swoje manatki. Nie zatrzymywała go, więc wyszedł. Nie zadzwoniła, więc nie wrócił. Liczył na to, że to przejściowe, chwilowe, że wyjaśnią sobie wszystko lada dzień. Upłynęły jednak miesiące bez kontaktu. Tęsknił. I za nią, i za kotem. Wciąż widział Bolera na parapecie okna, zdezorientowanego i zaniepokojonego, gdy on odchodził powoli zadrzewioną uliczką z plecakiem na ramieniu. Smutna ruda plama na tle okna. Już nie jego kot, tylko Marty. Jak dawniej, zanim się poznali… Kiedy to było? Lata temu. Policzył. Prawie dziesięć. Kawał czasu, kawał życia. Zapalił papierosa. Powinien wyjść z nim na zewnątrz, jednak nie miał na to siły. Trudno, w końcu na dworze lało. Włączył wentylator, licząc, że do rana dym się ulotni, a może nawet smród. Zresztą i tak przebywał tu ostatnio głównie sam, ewentualnie z Marią Zebrą. Ewa niańczyła dziecko, a Szymon wpadał z doskoku, bo załatwiał sprawy redakcyjne na mieście, no i pomagał żonie. Większość tematów zlecali ostatnio freelancerom. Marysia przychodziła na dziesiątą, nie wcześniej. Zajmowała się sekretariatem i księgowością. Dobrze im się razem pracowało, w ciszy, bez napięć. Żądło odpędził złe myśli, dopił piwo i spróbował skupić się na tekście. Jak dobrze pójdzie, to przed jej przyjściem zdąży jeszcze uporać się z robotą, wywietrzyć kanciapę, a może nawet trochę się zdrzemnąć. Zanim zacznie się kolejny dzień bez znaczenia… I w tym momencie rozległ się gong oznaczający, że na pocztę redakcyjną dotarł nowy e-mail. W pa nującej ciszy był jak wystrzał. Emil aż podskoczył: o tej porze nie spodziewał się żadnych wiadomości. W pierwszej chwili pomyślał, że to zapewne spam, kliknął jednak w skrzynkę dla świętego spokoju, a może po prostu po to, by zabić czas. Wiadomość pochodziła z nieznanego mu adresu. Przeczytał ją dwa razy, zanim dotarła do niego jej treść: Szanowni Państwo, Mam ważne informacje, które chciałbym przekazać. To pilna sprawa, nawet bardzo pilna. Dlatego prosiłbym o jak najszybszy kontakt pod podany niżej numer telefonu. Proszę dzwonić o każdej możliwej porze. Rzecz ma konotacje historyczne, dlatego – jeśli to możliwe – prosiłbym skierować sprawę do pana red. Emila Żądło. Z poważaniem Zygmunt Milczanowski (telefon) PS. Może zabrzmi to dziwnie i nazbyt dramatycznie, jednak chciałbym dodać, że moje życie prawdopodobnie jest zagrożone. Dlatego bardzo mi zależy na tym kontakcie. Nic więcej napisać nie mogę, proszę o wybaczenie. zm Żądło zastanowił się. Mail brzmiał niepokojąco, lecz poważnie. Nie sprawiał wrażenia żartu ani oszustwa. Napisany więcej niż poprawną polszczyzną, nawet nieco staroświeckim językiem. Dopisek zabrzmiał jak ledwie powstrzymywany krzyk rozpaczy. Wariat? Histeryk? Mitoman? Możliwe. Ale równie dobrze człowiek naprawdę mógł potrzebować pomocy. Postanowił zadzwonić do niego rano. Coś mu jednak nie dawało spokoju. Coś w tonie wiadomości. Była w niej jakaś… determinacja. W zasadzie na co czekać? Przecież facet napisał wyraźnie „o każdej możliwej porze”. Maila przesłał dosłownie przed chwilą, więc zapewne wciąż jeszcze nie śpi. Dziennikarz wahał się tylko kilka sekund, w końcu złapał za telefon i szybko wystukał podany numer. Nie musiał czekać długo na odpowiedź, bo abonent odebrał już po pierwszym sygnale: – Halo? – w słuchawce rozległ się niepewny męski głos. Niski, matowy. Modulowany. Wytworny. – Dzień dobry, a raczej… cóż, w zasadzie jeszcze ciemna noc za oknem. – Emil odchrząknął, zaciągając się papierosem. – Moje nazwisko Emil Żądło. Z redakcji tygodnika „Rozgwiazda”. Przed chwilą napisał pan do mnie wiadomość, zgadza się? Tak się złożyło, że też akurat nie spałem, pozwoliłem sobie więc oddzwonić od razu. Przysiągłby, że po drugiej strony linii usłyszał westchnienie ulgi… Po którym nastała cisza. – Halo? Proszę pana? Jest pan tam? – spróbował, gdy milczenie się przedłużało. – … – Halo, panie Zygmuncie? – Emil nie wiedział, czy się rozłączyć, czy czekać. Lekko się zaniepo-koił. Dopiero po dłuższej chwili w słuchawce rozległy się jakieś dźwięki. – Tak, tak, jestem – odpowiedział wreszcie modulowany głos. Tym razem jakby lekko drżący i zadyszany. – Proszę darować, ale… zdawało mi się… zaraz… chwileczkę!… Nie, wszystko w porządku. Bardzo przepraszam. Już jestem… – A więc o jakiej sprawie chciał mi pan opowiedzieć? – odparł zbity z tropu Żądło. – Ja… Widzi pan… Czy pan naprawdę jest Emilem Żądło? Tym dziennikarzem? – Tak, to ja. Nie wylegitymuję się przez telefon, ale mogę odczytać maila, którego pan przed chwilą przesłał. Zaczynał pomału żałować, że zdecydował się zatelefonować. Ten człowiek ewidentnie sprawiał wrażenie niezrównoważonego. – Nie trzeba – zawahał się rozmówca. Po czym kontynuował, wciąż jeszcze nieco drżącym głosem: – Wierzę panu. Widzi pan… mam taki problem. Trudno o tym mówić, ten chaos w głowie… Nie sądziłem, że zadzwoni pan tak szybko, nie przygotowałem się – zaśmiał się nerwowo. – Otóż jestem w posiadaniu pewnych… arcyważnych materiałów. Powiedziałbym: sensacyjnych. Dotyczą one pewnych odkryć dokonanych w latach przedwojennych… Nie u nas. To była głośna sprawa, zaginione miasto, zagadka poruszająca wielu… Otóż posiadam dowody na to, że to miasto istniało i zostało odnalezione. Bardzo ważne dokumenty! Ukryłem je. Ale to nie wszystko… Emil zdecydował się mu przerwać. – Rozumiem. Ale jakiego miasta dotyczą te dokumenty? Gdzie ono się znajduje? Czy mógłby pan podać więcej szczegółów? – Nie teraz. Nie mogę. Obawiam się o swoje życie, od pewnego czasu jestem prześladowany. Miałem włamanie. To nie wszystko. Ktoś próbuje… ktoś mnie próbuje zastraszyć. Rozumie pan? Dlatego postanowiłem do pana napisać. To nie na telefon. Gdyby pan mógł… Ale zaraz, to jeszcze nie wszystko! – rozgorączkował się nagle rozmówca. – Była jeszcze statuetka. Figurka, bardzo stara egzotyczna figurka… bardzo cenna… – Była? – Właśnie. Od tego się wszystko zaczęło. Była u mnie, ale… – Zniknęła? – Tak, właśnie! Lecz ona wypłynie! Już wkrótce. Przekona się pan! Wypłynie na aukcji. Zagranicznej. To będzie dowód na to, że mówię prawdę. Proszę zapamiętać: stara figurka niewiadomego pochodzenia. Unikat. Cenniejsza od samego złota. Ozdobiona napisami, których nikt nie potrafi odczytać… |
Podziel się opinią
Komentarze