Trwa ładowanie...
d4hnoqd
31-01-2020 17:31

Zaginione miasto

książka
Oceń jako pierwszy:
d4hnoqd
Zaginione miasto
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Emil Żądło powraca! A wraz z nim tajemnica pewnego zaginionego w dżungli amazońskiej prastarego miasta oraz ludzi od lat nadaremnie go poszukujących. Cóż może mieć ono wspólnego z Gdańskiem czasów II wojny światowej oraz z Gdańskiem współczesnym? Dlaczego znów giną ludzie, którzy dali się porwać zagadce? Przekonajcie się wraz z dziennikarzem śledczym Emilem Żądło oraz jego przyjaciółką, muzealniczką Martą Zabłocką. Będą Wam towarzyszyć żądza i obsesja, niebezpieczeństwo i śmierć. Ale także pasja i wielkie emocje.

Zaginione miasto
Numer ISBN

978-83-7674-538-1

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

320

Język

polski

Fragment

Od autorki Miałam 15 lat, kiedy mój Tata wrócił z rejsu i opo­wiedział mi historię Percy’ego Fawcetta. Na statku przeczytał książkę Śladami Inków, polskie tłuma­czenie Exploration Fawcett, opracowanej na podsta­wie oryginalnych dzienników podróżnika. Od razu mnie ona opętała. Bardzo długo szukaliśmy potem tej książki, ale była niedostępna. Śladami Inków uka­zało się w 1964 roku nakładem wydawnictwa Iskry i jest to chyba jedyne do tej pory polskie wydanie. Przynajmniej ja o nowszym nic nie wiem. Już wtedy była to stara książka i praktycznie nie do zdobycia. Jednak mój Ojciec się nie poddał i któregoś dnia, rok czy dwa lata później, przywiózł mi ją, cudem zdobytą w jakimś antykwariacie gdzieś w Polsce. Od tej chwi­li ogarnęła mnie fascynacja, trwająca do dziś. Noce, miesiące, lata wspólnych gorączkowych dyskusji, marzeń, domysłów i hipotez. Wszyscy moi najbliżsi zostali w nią wciągnięci: poza Tatą, którego nie trze­ba było „wciągać”, jeszcze brat, przyjaciółka, chłopak (obecnie mąż). Nawet Mamie nie zostało oszczę­dzone, choć była najodporniejsza z nas wszystkich i mocniej stąpająca po ziemi. Swoje przemyślenia i emocje opisałam w tej po­wieści. Bardzo żałuję, że Ojciec nie doczekał tej chwili, jednak pocieszam się myślą, że tam, gdzie te­raz jest – a wierzę, że jest – już wszystko wie… Moja historia jest subiektywna. Starałam się jed­nak zachować fakty zapamiętane z zapisków Faw­cetta. Prawdziwa jest większość zdarzeń podanych w warstwie historycznej. Percy Harrison Fawcett rzeczywiście przez większość swojego życia poszu­kiwał zaginionego w dżungli tajemniczego miasta, prawdą jest też, że podczas swej ostatniej wyprawy w 1925 roku zaginął bez wieści razem ze swoimi to­warzyszami. Czy znalazł to, czego szukał? Tego się już zapewne nigdy nie dowiemy. Prawdziwa jest też występująca w tekście figurka, rzeczywiście należą­ca do Fawcetta. Tyle że ta „oryginalna” nie została wykonana z żadnego stopu metalu, lecz z czarnego bazaltu. Możecie ją znaleźć w Internecie, do czego serdecznie Was zachęcam. Szukajcie, czytajcie, dys­kutujcie. Nie będę udawała, że nie chcę i Was zarazić swą obsesją. To właśnie obsesja i pasja są motywami przewodnimi mojej książki. I bardzo będę się cie­ szyć, jeśli jej choć na chwilę ulegniecie. Oczywiście – z umiarem! Podobnie w opisanym przeze mnie Gdańsku – niektóre miejsca są wymyślone. Na przykład na osiedlu Matemblewo nie ma domu seniora „Pod Modrzewiem”, podobnie jak nie istnieje w rzeczywi­stości osiedle Arkadia (choć wiele podobnych znaj­dziecie wszędzie). Inne miejsca, na przykład ulica Do Studzienki w Gdańsku-Wrzeszczu, odpowiadają rzeczywistości. Ponieważ napisałam powieść, a nie przewodnik po Gdańsku, pozwoliłam sobie skorzy­stać z prawa fikcji. Reszta jest zmyśleniem, a raczej moją prywatną wizją wydarzeń, osobistą interpretacją, odbiciem marzeń i myśli. Natomiast warstwa kryminalna jest już całkowicie fikcyjna, stworzona wyłącznie na po­trzeby opowieści. W trakcie pracy nad książką dowiedziałam się, że Amerykanie zamierzają nakręcić film opowiadający o życiu Fawcetta, ale nie na podstawie jego auten­tycznych dzienników, tylko książki Davida Granna Zaginione miasto Z. Cóż, mnie nie starczy odwagi, by go obejrzeć. Wizja Granna nie do końca do mnie przemówiła. Wolę zachować własną, przez te wszyst­kie lata już „odchowaną”. Wam jednak polecam, bo może w ten sposób zachowa się pamięć o odważnym człowieku, odkrywcy, marzycielu. I o „jego” zaginio­ nym mieście, wciąż czekającym gdzieś tam, w dale­kiej puszczy, na swego odkrywcę. Jednak – jak Emil – nadal uważam, że niektóre tajemnice powinny nimi pozostać. Niech Was więc, kochani, Emil Żądło prowadzi. Pozdrawiam serdecznie wszystkich Czytelników! Anna Klejzerowicz Część I Gdańsk, współcześnie Obudził się w środku nocy i już nie mógł zasnąć. W ustach czuł gorzki piwny posmak i było mu go­rąco, choć ogrzewanie działało na pół gwizdka. Się­gnął w ciemnościach po komórkę, po omacku. Za­wsze zostawiał ją w tym samym miejscu, na stoliku u wezgłowia składanej kozetki. Tym razem nie udało mu się wymacać telefonu. Zaklął, w końcu zwlókł się z polówki i włączył światło. Kanciapa była malutka, normalnie służyła za magazynek, kantorek, w któ­rym redakcja gromadziła stare papiery, wliczając w to archiwalne numery gazety. Nocami zmieniała się w sypialnię Emila Żądło. Zaśmiał się gorzko pod nosem. Telefon leżał na jednej z chwiejących się półek, widocznie zapomniał o nim, kładąc się spać. Zerknął. Była 3:45. Nie pospał zbyt długo. Pracował do późna, by zabić głupie myśli. Potem wypił dwa piwa i zasnął, jakieś dwie godziny temu. No i co te­raz? Nie miał ochoty męczyć się, leżąc bezsennie w ciemnościach. Noce stawały się coraz dłuższe – dosłownie i w przenośni. Odkąd rozstał się z Martą, jego życie w ogóle ciągnęło się jak flaki z olejem. Nie chciało mu się nawet poszukać sobie mieszkania do wynajęcia, lepiej było mu tutaj – w redakcji „Roz­gwiazdy”, gdzie zaproponowano mu tymczasowy dach nad głową. Korzystał z niego już trzeci miesiąc: przynajmniej miał wrażenie, że nie wychodzi z pra­cy, co dawało mu poczucie przydatności, a współ­pracownikom nie przeszkadzało, przeciwnie: zawsze ktoś czuwał nad biurem. Emil z przyzwyczajenia włączył komputer i prze­gryzł sucharka. Nic innego tu nie miał. Był głodny, wieczorem zapomniał o kolacji. Bez wyrzutów su­mienia otworzył sobie kolejną puszkę piwa. Kiedy mieszkał z Martą, nie byłoby o tym mowy. Nie po­zwalała na takie rzeczy. Piwo piło się, owszem, to­warzysko lub do posiłków, podobnie jak wino, ale gdyby zobaczyła, że chla dla samego chlania, w do­datku w środku nocy… Nieważne. Cóż, to już i tak bez znaczenia. Marta wyrzuciła go ze swojego życia, może więc sobie chlać do woli, i tak nikomu na nim nie zależy. Od dawna nie miał już nikogo bliskiego, może z wyjątkiem syna, ale ten mieszkał z matką i ojczymem w Szwecji. Chłopak dorastał, planował swoją przyszłość – ale też nie było w niej jakiegoś szczególnego miejsca dla biologicznego ojca nie­udacznika… Czas umierać – westchnął. Po czym zabrał się do poprawiania najnowszego reportażu o szkolnictwie wyższym. Już po chwili jego myśli ponownie odpły­nęły. Jak doszło do tego, że po tylu wspólnych latach rozstał się z Martą, jedyną osobą, która – jak mu się zdawało – rozumiała go bez słów? Nie wiedział. Nie było konkretnego powodu. Od pewnego czasu się nie dogadywali, woląc przemilczeć urazy czy zawie­dzione nadzieje, zamiast o nich pogadać. Emil nie mógł jej darować braku zaangażowania w ich zwią­zek, jak nazywał upartą niechęć Marty do zalegali­zowania go. Ona czuła się naciskana, a do tego nie przywykła. W końcu sytuacja stała się tak napięta, że mieszkali już nie tyle razem, co obok siebie, jak nie­zbyt przychylni sobie nawzajem sublokatorzy. Pew­nego dnia doszło do otwartej kłótni – o jakąś głupotę – po której on ostentacyjnie spakował swoje manat­ki. Nie zatrzymywała go, więc wyszedł. Nie zadzwo­niła, więc nie wrócił. Liczył na to, że to przejściowe, chwilowe, że wyjaśnią sobie wszystko lada dzień. Upłynęły jednak miesiące bez kontaktu. Tęsknił. I za nią, i za kotem. Wciąż widział Bolera na parapecie okna, zdezorientowanego i zaniepokojonego, gdy on odchodził powoli zadrzewioną uliczką z plecakiem na ramieniu. Smutna ruda plama na tle okna. Już nie jego kot, tylko Marty. Jak dawniej, zanim się poznali… Kiedy to było? Lata temu. Policzył. Prawie dziesięć. Kawał czasu, kawał życia. Zapalił papierosa. Powinien wyjść z nim na ze­wnątrz, jednak nie miał na to siły. Trudno, w koń­cu na dworze lało. Włączył wentylator, licząc, że do rana dym się ulotni, a może nawet smród. Zresztą i tak przebywał tu ostatnio głównie sam, ewentual­nie z Marią Zebrą. Ewa niańczyła dziecko, a Szymon wpadał z doskoku, bo załatwiał sprawy redakcyjne na mieście, no i pomagał żonie. Większość tematów zlecali ostatnio freelancerom. Marysia przychodziła na dziesiątą, nie wcześniej. Zajmowała się sekreta­riatem i księgowością. Dobrze im się razem praco­wało, w ciszy, bez napięć. Żądło odpędził złe myśli, dopił piwo i spróbował skupić się na tekście. Jak dobrze pójdzie, to przed jej przyjściem zdąży jeszcze uporać się z robotą, wy­wietrzyć kanciapę, a może nawet trochę się zdrzem­nąć. Zanim zacznie się kolejny dzień bez znaczenia… I w tym momencie rozległ się gong oznaczający, że na pocztę redakcyjną dotarł nowy e-mail. W pa­ nującej ciszy był jak wystrzał. Emil aż podskoczył: o tej porze nie spodziewał się żadnych wiadomości. W pierwszej chwili pomyślał, że to zapewne spam, kliknął jednak w skrzynkę dla świętego spokoju, a może po prostu po to, by zabić czas. Wiadomość pochodziła z nieznanego mu adresu. Przeczytał ją dwa razy, zanim dotarła do niego jej treść: Szanowni Państwo, Mam ważne informacje, które chciałbym przeka­zać. To pilna sprawa, nawet bardzo pilna. Dlatego prosiłbym o jak najszybszy kontakt pod podany niżej numer telefonu. Proszę dzwonić o każdej możliwej po­rze. Rzecz ma konotacje historyczne, dlatego – jeśli to możliwe – prosiłbym skierować sprawę do pana red. Emila Żądło. Z poważaniem Zygmunt Milczanowski (telefon) PS. Może zabrzmi to dziwnie i nazbyt dramatycz­nie, jednak chciałbym dodać, że moje życie prawdo­podobnie jest zagrożone. Dlatego bardzo mi zależy na tym kontakcie. Nic więcej napisać nie mogę, proszę o wybaczenie. zm Żądło zastanowił się. Mail brzmiał niepokojąco, lecz poważnie. Nie sprawiał wrażenia żartu ani oszu­stwa. Napisany więcej niż poprawną polszczyzną, na­wet nieco staroświeckim językiem. Dopisek zabrzmiał jak ledwie powstrzymywany krzyk rozpaczy. Wariat? Histeryk? Mitoman? Możliwe. Ale równie dobrze człowiek naprawdę mógł potrzebować pomocy. Po­stanowił zadzwonić do niego rano. Coś mu jednak nie dawało spokoju. Coś w tonie wiadomości. Była w niej jakaś… determinacja. W zasadzie na co czekać? Prze­cież facet napisał wyraźnie „o każdej możliwej porze”. Maila przesłał dosłownie przed chwilą, więc zapewne wciąż jeszcze nie śpi. Dziennikarz wahał się tylko kil­ka sekund, w końcu złapał za telefon i szybko wystu­kał podany numer. Nie musiał czekać długo na odpo­wiedź, bo abonent odebrał już po pierwszym sygnale: – Halo? – w słuchawce rozległ się niepewny mę­ski głos. Niski, matowy. Modulowany. Wytworny. – Dzień dobry, a raczej… cóż, w zasadzie jeszcze ciemna noc za oknem. – Emil odchrząknął, zacią­gając się papierosem. – Moje nazwisko Emil Żądło. Z redakcji tygodnika „Rozgwiazda”. Przed chwilą napisał pan do mnie wiadomość, zgadza się? Tak się złożyło, że też akurat nie spałem, pozwoliłem sobie więc oddzwonić od razu. Przysiągłby, że po drugiej strony linii usłyszał westchnienie ulgi… Po którym nastała cisza. – Halo? Proszę pana? Jest pan tam? – spróbował, gdy milczenie się przedłużało. – … – Halo, panie Zygmuncie? – Emil nie wiedział, czy się rozłączyć, czy czekać. Lekko się zaniepo-koił. Dopiero po dłuższej chwili w słuchawce rozległy się jakieś dźwięki. – Tak, tak, jestem – odpowiedział wreszcie mo­dulowany głos. Tym razem jakby lekko drżący i za­dyszany. – Proszę darować, ale… zdawało mi się… zaraz… chwileczkę!… Nie, wszystko w porządku. Bardzo przepraszam. Już jestem… – A więc o jakiej sprawie chciał mi pan opowie­dzieć? – odparł zbity z tropu Żądło. – Ja… Widzi pan… Czy pan naprawdę jest Emi­lem Żądło? Tym dziennikarzem? – Tak, to ja. Nie wylegitymuję się przez telefon, ale mogę odczytać maila, którego pan przed chwilą przesłał. Zaczynał pomału żałować, że zdecydował się za­telefonować. Ten człowiek ewidentnie sprawiał wra­żenie niezrównoważonego. – Nie trzeba – zawahał się rozmówca. Po czym kontynuował, wciąż jeszcze nieco drżącym głosem: – Wierzę panu. Widzi pan… mam taki problem. Trudno o tym mówić, ten chaos w głowie… Nie sądziłem, że zadzwoni pan tak szybko, nie przygo­towałem się – zaśmiał się nerwowo. – Otóż jestem w posiadaniu pewnych… arcyważnych materiałów. Powiedziałbym: sensacyjnych. Dotyczą one pewnych odkryć dokonanych w latach przedwojennych… Nie u nas. To była głośna sprawa, zaginione miasto, za­gadka poruszająca wielu… Otóż posiadam dowody na to, że to miasto istniało i zostało odnalezione. Bardzo ważne dokumenty! Ukryłem je. Ale to nie wszystko… Emil zdecydował się mu przerwać. – Rozumiem. Ale jakiego miasta dotyczą te do­kumenty? Gdzie ono się znajduje? Czy mógłby pan podać więcej szczegółów? – Nie teraz. Nie mogę. Obawiam się o swoje ży­cie, od pewnego czasu jestem prześladowany. Mia­łem włamanie. To nie wszystko. Ktoś próbuje… ktoś mnie próbuje zastraszyć. Rozumie pan? Dlatego po­stanowiłem do pana napisać. To nie na telefon. Gdy­by pan mógł… Ale zaraz, to jeszcze nie wszystko! – rozgorączkował się nagle rozmówca. – Była jeszcze statuetka. Figurka, bardzo stara egzotyczna figur­ka… bardzo cenna… – Była? – Właśnie. Od tego się wszystko zaczęło. Była u mnie, ale… – Zniknęła? – Tak, właśnie! Lecz ona wypłynie! Już wkrótce. Przekona się pan! Wypłynie na aukcji. Zagranicznej. To będzie dowód na to, że mówię prawdę. Proszę za­pamiętać: stara figurka niewiadomego pochodzenia. Unikat. Cenniejsza od samego złota. Ozdobiona na­pisami, których nikt nie potrafi odczytać…

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4hnoqd
d4hnoqd
d4hnoqd
d4hnoqd