Trwa ładowanie...
d2avahp
30-01-2020 15:50

Seria z Emilem Żądło (#4). Pamiętaj o śmierci

książka
Oceń jako pierwszy:
d2avahp
Seria z Emilem Żądło (#4). Pamiętaj o śmierci
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Charyzmatyczny, obdarzony nieprzeciętną intuicją dziennikarz Emil Żądło znowu poszukuje odpowiedzi.

Czego nieznani osobnicy szukają w podziemiach starego bunkra? Czyżby ukrytych przez hitlerowców skarbów? A może mitycznego, tajemniczego obrazu, rzekomo zawierającego pożądane od pokoleń odpowiedzi na wiele nurtujących historyków oraz pasjonatów historii pytań?

Gospodarze klubu „Schron” znajdują w swoim mieszczącym się w dawnym poniemieckim bunkrze lokalu dwa ludzkie ciała oraz ślady wskazujące, że ktoś usiłował przedostać się do niższych, niedostępnych kondygnacji, których penetracja stanowi poważne zagrożenie. Nikt nie wie, co kryją te – zasypane gruzem jeszcze przez hitlerowców – pomieszczenia. Śledztwo w sprawie zagadkowego morderstwa prowadzi nadkomisarz Marek Zebra. Początkowo policjant zakłada porachunki gangsterów, a samo miejsce zbrodni uznaje za przypadkowe, jednak gdy okazuje się, że ofiar przybywa, a sprawa ma związki z historią, angażuje do pomocy zaufanych przyjaciół: byłego policjanta Emila Żądło oraz muzealniczkę Martę Zabłocką, parę specjalizującą się w historycznych dziennikarskich śledztwach.

Zbrodnie naznaczone piętnem historii i odwieczną ludzką chciwością. Anna Klejzerowicz znów zaskakuje swoich czytelników.

Leszek Koźmiński

Kryminalna Piła

Seria z Emilem Żądło (#4). Pamiętaj o śmierci
Numer ISBN

978-83-66217-11-9

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

304

Język

polski

Fragment

Prolog

Gdańsk, pierwsza połowa XVII wieku

Zmierzchało już, miasto powoli zasypiało. Od cza­su do czasu gdzieś w oddali dało się jeszcze słyszeć sprośne nawoływania podchmielonych marynarzy i flisaków, a także chichoty ulicznych dziwek opusz­czających wraz z nimi szynk. Z rzadka dobiegało stukanie końskich kopyt o bruk, czyjeś spóźnione śpieszne kroki przemykające pod ścianami kamie­nic. Wczesnowiosenny chłód napływał od strony morza i przedostawał się przez mury i okiennice do komnat.

Malarz ogrzewał stopy i dłonie przy trzaskającym ogniem kominku. Gdańszczanie mawiali, że szczęście go nie opuszcza, że może grzać się w blasku swojej sławy… on jednak marzł. Nie był już młodzieńcem, osiwiał, coraz gorzej znosił drobne dolegliwości i nie­wygody. Tak, osiągnął sukces, a nawet sławę – i to wykraczającą daleko poza mury swego miasta. Cóż z tego, gdy dostrzegał już na horyzoncie czasu upior­ne widmo: własny schyłek. Wszystko za późno. Do­brobyt przyszedł za późno, jak zwykle. Nie przynosił mu już radości. Mistrz czuł się zmęczony życiem. Los lubi kpić sobie z ludzkiej doli, skąpi łaski, a jak coś daje, to poniewczasie.

Zamyślił się, wpatrzony w tańczące płomienie i własne dłonie, wbrew ludzkim językom zorane pra­cą, pomarszczone, ze śladami barwników tudzież od­czynników chemicznych, które wgryzły się na stałe w jego skórę. Chyba tylko on sam je dostrzegał, przy­jaciele śmiali się z tych jego obsesyj. Od kamiennej posadzki, mimo że pokryta była zamorskimi kobier­cami, ciągnęło, więc owinął się ciaśniej kaszmirowym pledem. Odłożył na stojący obok inkrustowany stolik przeglądaną właśnie księgę. Morzył go sen, lecz pora była zbyt wczesna, by kłaść się do łożnicy. Gospody­ni nie podała mu jeszcze wieczornej filiżanki gorącej czekolady, modnego ostatnimi czasy w nadmorskim mieście napitku, sprowadzającego błogość i spokój ducha. Uzależnił się od niego bardziej niż od trun­ków. Nawet sławetna gdańska goldwasser nie przy­nosiła ukojenia jak ten egzotyczny, gorzko-słodki czarodziejski napój. Zwyczajowo nie pił go w łożu jak inni możni. Zawsze przy kominku, oceniając jedno­cześnie zmrużonymi oczyma akuratnie malowany przez siebie obraz, ustawiony naprzeciwko na sztalu­gach; ostatnio zazwyczaj portret jakiegoś zamożnego i wpływowego patrycjusza, jego otyłej małżonki albo kapryśnej córki. Temu ostatecznie służy jego talent, dar od Boga. Pochlebstwu i mamonie – pomyślał z ironią. Tak, pilnie potrzebuje czekolady, leku na wszelkie żale. Zdrzemnie się tylko przez jedną chwilę w oczekiwaniu…

W momencie, gdy oczy już mu się zamykały, z wy­godnego krzesła zerwały go natarczywe dźwięki: naj­pierw terkot kół, stukanie u bramy, następnie szepty oraz odgłosy kroków w sieni: szybkich i cichych służ­ki, za nimi ciężkich, męskich. Goście o tak późnej go­dzinie?! Z nagła, bez zapowiedzi? Któż zacz mógłby to być, na Boga? Czyżby jakie nieszczęście się przy­darzyło?!

Nie miał czasu dłużej się nad tym zagadnieniem zastanawiać, migiem bowiem zapukano do drzwi bawialni. Pokojowa, nie czekając na odzew – bo i nie mogła, jako że przybysz nie czekał bynajmniej, aż go zaanonsują – wpuściła do komnaty rosłego jegomo­ścia w wieku mocno już podeszłym, choć niemają­cym jeszcze nic wspólnego z niedołęstwem. Pomimo twarzy bladej i nieco zapadniętej, gość ów prezento­wał się godnie. Ubrany był bogato, przy tym nader wykwintnie, jednakowoż w czerń, tak by o zmierz­chu móc łatwo wtopić się w ciemność. Nie bacząc na reakcję gospodarza, niecierpliwym gestem dłoni w aksamitnej rękawiczce odprawił młodą służebną, niepewnie oczekującą u drzwi na polecenia swego pana.

– Zmykaj, dziecko, niczego nie będziemy potrze­bować – rzekł.

Gdy spłoszona dziewczyna zamknęła za sobą oba skrzydła drzwi, odczekał w milczeniu kilka sekund, po czym bezszelestnie zakradł się i otwarł je z nagła, by sprawdzić, czy nie podsłuchuje pode nimi. Gdy przekonał się, że wokół jest bezpiecznie, zwrócił się do pana domu:

– Memento.

Ten odparł natychmiast:

– Memento.

Artysta doskonale wiedział, z kim ma do czynie­nia, nie oponował więc, stosując się do woli nowo przybyłego. Łączyło ich coś więcej niż jedynie dawna przyjaźń i wspólne wspominki z minionych lat. Teraz jednak ośmielił się zapytać:

– Czym więc mogę ci służyć, panie, o tej wieczoro­wej porze?

– Mów ciszej, waszmość – odparł gość. – Wiesz przecie, że ściany mają uszy. Przybywam z tajną mi­sją. Nie mamy wiele czasu, drogi przyjacielu. Obaj już niezadługo staniemy u wrót Najwyższego…

– Panie, jeśli o moją skromną osobę chodzi, jest to całkowicie zgodne z prawdą, jednakowoż ty…

– Dość czczej gadki, ulubieńcu muz. Nie o to się rozchodzi. Wiesz, że nie fatygowałbym się nadarem­no, ważki mam powód. Niech cię mój wygląd nie mami. Od paru wiosen zmagam się z chorobą, czu­ję, że wkrótce moje z nią zapasy się skończą i to ona w owej końcowej rundzie wygra. Znasz nasze położe­nie, mistrzu. Zostaliśmy już tylko my dwaj. Nikomu z młodych nie ufam na tyle, by mu powierzyć zada­nie. A przekaz zachować należy, może i na wieki, bo w końcu nadejdzie czas, gdy ktoś się po niego zgłosi. Ślubowaliśmy dochować tajemnicy i jej strzec. – Stary człowiek położył na stoliku, obok księgi, inkrustowa­ną złotem skórzaną teczkę. – Wiem już, co możemy uczynić. Tyś mi do tego niezbędny.

Malarz skłonił się dwornie.

– Co tylko rozkażesz, panie. Zawsze do twych usług – odpowiedział. – Jestem gotów. Cóż zatem mam czynić?

Gdy przybysz zzuł rękawicę, by rozsupłać wstęgi teczki, na jego serdecznym palcu dał się zauważyć złoty sygnet.

– W tejże teczce znajdziesz potrzebne ci do pracy materiały – rzekł ściszonym głosem. – Następnie je spalisz. Namalujesz obraz, drogi przyjacielu. Może ostatni. Dzieło twojego życia…

Gdańsk, współcześnie

Karol Wencel od dawna cierpiał na bezsenność. Trudno się dziwić, miał prawie dziewięćdziesiąt lat. W tym wieku rzadko kiedy dobrze się śpi. Tu strzy­ka, tam rwie, raz duszno, raz zimno, a kiedy człowiek już zaśnie, to od razu wyrwie go ze snu jakiś koszmar. Tyle wspomnień musi przynosić koszmary. A on już żył w zasadzie tylko wspomnieniami. Nie miał niko­go, wszyscy odeszli przed nim. Tylko sąsiad – młody, ledwie stuknęła mu osiemdziesiątka – wstąpi czasem na partyjkę warcabów, a sąsiadka z naprzeciwka po­może z zakupami. I co to niby za życie? Czasem bał się, że więcej się nie obudzi, czasem tego pragnął. Tak Bogiem a prawdą, nigdy nie sypiał dobrze. Był na to za nerwowy. Nawet jako dzieciak „kusił po nocach”, doprowadzając tym do szału rodziców i nianię. Ech, wieki temu…

Tej nocy również nie mógł porządnie zasnąć. Stę­kając, wiercił się w pościeli, aż w końcu zmęczyło go to i wstał. Wsparty na lasce, podreptał do kuchni, by nastawić sobie ziółek. Była trzecia w nocy, gdy zer­knął na tarczę dużego ściennego zegara, który wisiał tu właściwie od zawsze, jeszcze za czasów, gdy miesz­kał tu razem z matką. Ojca ledwie pamiętał, zginął na wojnie. Walczył w Wehrmachcie, do czego Karol za skarby świata nikomu by się nie przyznał. Choć prze­cież ojciec był gdańszczaninem. Niemcem. Nikt go nie pytał, czy chce iść walczyć za Hitlera. Nie chciał. Ale i tak za niego zginął. Karol pamiętał tylko matkę. Trochę także nianię, dopóki z nimi mieszkała, bo po­tem zniknęła nagle – była Polką, podobnie jak matka, choć matka podawała się za Niemkę. Kochał nianię, może nawet bardziej niż matkę. Pamiętał też ten ze­gar, prezent ślubny rodziców. Cudem udało im się po wojnie zachować mieszkanie w kamienicy, która takim samym cudem ocalała. Kilkakrotnie przezna­czona do rozbiórki, za każdym razem podnosiła się i trwała. Po wojnie matka uważała się już za Polkę, ofiarę dziejowej zawieruchy, pewnie dlatego pozwo­lili jej tam zostać. Wyparła się ojca, wyparła się prze­szłości. Wencel odziedziczył lokum po jej śmierci, by nie opuścić go aż do dziś. Najpierw dzielił go ze współlokatorami, aż w końcu pozostał w nim sam je­den. Nie wyobrażał sobie życia poza tą wiekową ka­mienicą. Obecnie, odremontowana, stanowiła relikt dawnych czasów. Tak samo zresztą jak Karol Wencel. I coś jeszcze. Ten stary bunkier tam, naprzeciwko… przez wiele lat zapomniany, wypierany ze świadomo­ści, wstydliwie wręcz omijany, paskudny, poniemiec­ki. Tyle że zniszczenie go było widocznie trudniejsze niż pogodzenie się z faktem, że istnieje. Służył więc: jako magazyn, składowisko, rupieciarnia. Aż w koń­cu, gdy dorosły pokolenia, dla których wojna przesta­ła być traumą, a stała się po prostu historią, ktoś urzą­dził w bunkrze knajpę. Klub muzyczny, jak mawiała sąsiadka. W istocie widywał tam grupy młodzieży, czasem nawet dobiegały go dźwięki czegoś, co młodzi uważają za muzykę. Ale tylko, gdy otwarto drzwi, bo schron był idealnie wyciszony. Niech się bawią. Choć nie do zabawy on służył.

Karol nalał sobie ziółek do emaliowanego kubka, po czym – jak to miał w zwyczaju – pogasił światła i z naparem w drżącej dłoni stanął przy oknie. Lubił obserwować. Robił to od zawsze. Jednak nie było na co patrzeć. Nad miastem trwała jeszcze noc, wciąż panowała ciemność. Latarnie uliczne dawały wpraw­dzie dość światła, ale wokół nie widać było żywego ducha. Okolica generalnie była wymarła. Nawet klub w starym schronie był o tej porze zamknięty, bun­kier stał teraz opuszczony, wymarły – jak dawniej. Choć… zaraz…

Wencel odstawił kubek na parapet tak gwałtownie, że wylał połowę zawartości. Coś tam się dzieje! Dwa ciemne auta podjechały na wygaszonych światłach i zaparkowały na uboczu. Przez dłuższą chwilę po prostu stały. Wencel czekał. Po jakimś czasie wysie­dli z nich ludzie, kilka osób, męskie sylwetki. Chyba męskie. Nie rozglądając się, niczym cienie przemknęli pod samo wejście do bunkra, gdzie – zdawało się – ktoś na nich czekał, lecz choć Karol wytężał oczy, nie mógł dostrzec, co to była za postać, ani nawet przy­siąc, że w ogóle istniała. W każdym razie wszyscy ra­zem zniknęli w środku schronu, jakby zapadli się pod ziemię – dosłownie. Tylko jeden został przy autach, postał chwilę, jakby się rozglądał, aż w końcu wsiadł do pierwszego pojazdu i siedział tam po ciemku. Wencel czekał. Nie odpuściłby teraz za żadne skarby świata, bo… coś go tknęło. Tylko jeszcze nie uświado­mił sobie co.

Poszedł tylko po lornetkę. Po pewnym czasie – sta­rzec nie wiedział, czy trwało to pół godziny, czy może godzinę albo i dłużej, a na zegar nie miał czasu spoj­rzeć – cienie ponownie pojawiły się w wejściu, pod­biegły do samochodów, które zaraz odjechały szybko, bez świateł. Zaczynało świtać, więc Karol mógł być pewny, że niczego nie wynieśli. Zatem nie mogli to być zwyczajni włamywacze.

Świat ponownie zamarł, jakby nic się nie zdarzyło. I nagle przypomniał sobie, co go tknęło. Otóż widział to już kiedyś. Obserwował tę samą scenę. Tak podob­ną, że niemal identyczną. W zamierzchłej przeszłości, w innym życiu. Było to, jak sobie w myślach obliczył, ponad siedemdziesiąt lat temu. Scena jak z koszma­ru sennego, gdyż śniła mu się potem wiele razy. Ni­gdy jej tak naprawdę nie zapomniał, a teraz w jego głowie odtwarzała się raz za razem, niczym ścieżka filmowa.

I naraz wszystko wróciło. Tamto napięcie, nie­pewność, emocje i strach. Nie tylko z tamtej nocy. Również to, co działo się później, lecz także tutaj, w jego mieście. Dźwięki i odór spalenizny. Ogień i krew. Huk eksplozji i wystrzałów. Trupy na ulicach. Dzikie wrzaski.

Staruszek złapał się za serce, następnie chwycił za stół, który przewrócił się z hukiem, pociągając za sobą ustawione na blacie naczynia. Rumor, który rozległ się przy upadku, pobudził sąsiadów.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2avahp
d2avahp
d2avahp
d2avahp