Trwa ładowanie...
d1zcx1u
03-02-2020 23:52

Tajemnica alei klonowej

książka
Oceń jako pierwszy:
d1zcx1u
Tajemnica alei klonowej
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Oparta na faktach historia dramatycznej rodzinnej tajemnicy, którą przez kilkadziesiąt lat skrywała główna bohaterka.
Kwiecień 1944. Agnieszka, 16-letnia łączniczka AK wraca nocą z lasu ścieżką obok torów. Z przejeżdżającego transportu do Auschwitz ktoś wyrzuca owinięte w poduszkę niemowlę. Dziewczyna zabiera dziecko do rodzinnej wsi.
Jak uzasadnić przed wszechobecnymi Niemcami nagłe pojawienie się dziecka? Ustrzec je i opiekunów przed tragicznym losem? Dziadek i wtajemniczony w sprawę miejscowy ksiądz ustalają, że Agnieszka zostanie podana za matkę a za ojca jej kolega, partyzant AK.
Niełatwo opowiedzieć o losie człowieka mającego za sobą tragiczną przeszłość, noszącego w sobie wielką tajemnicę, i uczynić to w sposób nieprzygnębiający. Zuzannie Śliwie niewątpliwie się to udało. Jej mądra, pięknie napisana książka, choć mówi o zdarzeniach dramatycznych, nie jest pozbawiona humoru oraz niesie ze sobą niewymuszony optymizm i wiarę w Dobro. Porywająca historia!
Marta Klubowicz,
aktorka, poetka, tłumaczka
Przejmująca współczesna historia zanurzona w dramatycznej przeszłości. W dodatku napisana bardzo dojrzałym i przemyślanym językiem.
Autorka funduje czytelnikowi wielką dawkę emocji, wciąga go w swój literacki świat i nie pozwala pozostać obojętnym. To jedna z tych książek, których nie czyta się szybko, za to na ługo zapadają w pamięć. Polecam!
Magdalena Kawka,
pisarka

Tajemnica alei klonowej
Numer ISBN

978-83-66217-58-4

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

368

Język

polski

Fragment

Historia ta wkręciła się w moje życie przez zbieg różnych okoliczności. Skłoniła do głębokiego zainteresowania, wreszcie do skrystalizowania w tę opowieść. Materiały do niej zbierałam i oswajałam w sobie niemal dwadzieścia lat. Dane bohaterów, opi­sy i sytuacje mogące wpłynąć na identyfikację posta­ci z przyczyn nadto oczywistych zostały zmienione, co nie zmienia jednak podstawowego sensu tej opo­wieści: pytania o granice Zła i siłę Dobra. Zadawanie go jest naszą powinnością wobec przeszłości i przy­szłości. Inaczej możemy dojść do chwili, kiedy trzeba będzie przemierzyć setki kilometrów, aby odnaleźć dobrego człowieka. Kto zresztą potrafi opowiedzieć całą prawdę o sobie? Je­steśmy zagubieni jak dzieci zabłąkane w lesie. Kiedy stoisz przede mną i patrzysz na mnie, co wiesz o moich bólach i co ja wiem o twoich? A gdybym padł przed tobą i płakał, i opowiadał, wiedziałbyś o mnie więcej niż o piekle, gdy mówią ci, że jest gorące i budzi trwogę?

Franz Kafka: List do Oskara Pollaka

(tłum. G. Herling-Grudziński

w: Skrzydła ołtarza, 1995)

Nad lasem rozciąga się delikatny woal brzasku, chociaż wtulone w płytką kotlinę pola i łąki spo­wija jeszcze gęsta ciemność. Znam tu każdą ścieżkę, idę pewnie wzdłuż nasypu, omijając kępy suchych, ostrych traw. Noc nie jest przeszkodą; daje poczucie ukrycia.

Głuche dudnienie. Drży powietrze. Z mroku wy­pełzają jaskrawe światła lokomotywy. Ślepia węża… Padam na ziemię, zaciskam powieki. Wiem, wie to każdy, że oczy strażników czujnie śledzą pobocze. Może mnie zdradzić najmniejszy ruch, błysk źrenic. Wtulam twarz w kopczyk zbutwiałych liści.

Pachnie wiosną.

CZĘŚĆ I

TAJEMNICA

ROZDZIAŁ 1

Dzwoni z ulicznego automatu, w tle natrętny ja­zgot samochodów.

– Mama w szpitalu! Chce się z tobą koniecznie zo­baczyć!

Oblepione liszajami czasu gmaszysko, styl końca lat dwudziestych, wciśnięte w ramę zadziwiająco sie­lankowego ogrodu. Dęby, jesiony, brzozy, lipy, sięga­jące ku niebu strzeliste topole. Brama z rudymi kro­stami rdzy, dziedziniec, rząd karetek – swoiste logo podobnych miejsc.

Zosia krąży po holu, wyłamuje nerwowo palce. Widzę ją przez szerokie szklane drzwi.

– Dojechałam… Cholerne korki. Trudno przebić się przez miasto. Co z mamą, co z Agnieszką?

– Ona chyba… chyba umiera – wymawia z niedo­wierzaniem, z przyczajonym w głębi słów bolesnym protestem.

– Jest przytomna?

– Tak. Chce z tobą rozmawiać… Chodź. – Skręca w wąski korytarz.

Zosia albo Wiosna. Czasem mówimy na nią Wio­sna. Nawet teraz, gdy i ją dotyka natrętnym skrzy­dłem upływ lat. Posunęłaś się, Wiosenko – myślę bezwiednie. Zza ramienia wygląda już kres bujnego kwitnienia. A ja? Ja się nie posunęłam? Obu nam wła­zi na kark piąty krzyżyk, chociaż jestem o ileś prze­mian Księżyca młodsza.

Czy wie? Czy Agnieszka podjęła decyzję? Zerkam na twarz Zosi. Lęk, zatroskanie; w tej sytuacji natu­ralne. Nie okazuje zdziwienia prośbą matki o roz­mowę ze mną, rozmowę sam na sam. Nawet jeśli przemknęły jej przez głowę wątpliwości.

Sala na piętrze. Ponurość szarych ścian niknie w jaskrawej prędze słońca wpadającego przez dwa wysokie okna. Wezgłowie łóżka otacza drgająca aureola. Agnieszka czuje moją obecność, otwiera oczy.

– Za… zulko – wymawia z trudem. Gładzę wy­chudłą dłoń, skóra szeleści pod palcami.

– Nie spiesz się. Powoli. Jestem tu. Mam mnóstwo czasu.

Tak, mam mnóstwo czasu. Uświadamiam sobie przemożne istnienie mojego dalej i jednoczesne nie­istnienie dalej Agnieszki.

– Pamiętasz… wszystko? Nie zapomnisz?

– Pamiętam. Nie zapomnę. Mam jej powiedzieć? Mam powiedzieć? – Nie chcę, ażeby wypadło to go­rączkowo, niecierpliwie, nie panuję jednak nad gło­sem.

– Nie miałam odwagi… Kocham Zosię… całym sercem. Była moim światłem. Teraz tylko ty znasz prawdę. Ufam ci, ufam twojej mądrości. Chciała­bym… żeby ona… – Przymyka oczy, oddycha cięż­ko, porwany na pojedyncze słowa szept: – …wiedzia­ła… nie… nie… wiedziała…

– Wiedziała czy nie wiedziała? – dopytuję, nim spostrzegę, że usta Agnieszki zasznurowały się w wą­ską kreskę.

– Ona już pani nie słyszy. Już wędruje tam… – Ko­bieta w białym czepku kładzie mi dłoń na ramieniu. Zjawiła się niczym cień; patrzy ze współczuciem. Współczucie dotyczy mojego żalu. – Jeszcze parę minut, może godzin.

– Uśmiecha się.

– Widzi już jasność tamtej strony, chociaż serce jeszcze bije. – Mimowolna poezja ostateczności, jaka brzmi w jej ustach, odrywa mnie od wpatrywania się w twarz Agnieszki, każe spojrzeć w ciepłe oczy ko­biety obok.

Szarzejący przedzmierzch. Na oknach szpitalne­go korytarza pacyny cienia. Zosia płacze, wsparta o moje ramię.

– Wiosenko. – Popycham ją łagodnie w stronę drzwi. – Idź do niej. Niech czuje, że jesteś. A gdzie Jaś? Wie?

– Leci z Londynu. Powinien niedługo być.

O wilku mowa. W ramie wejścia szczupła wysoka sylwetka. Dudnią pospieszne kroki.

– Jak mama?! Gdzie ona?!

– Idźcie do niej oboje. Szybko – popędzam.

W głowie niedopowiedziane słowa. Szeleszczące o wyschły język: chciałabym, żeby ona… wiedziała… nie… wiedziała…

Już nie usłyszę, co zdecydowałaś, co pragnęłaś mi powiedzieć, wzywając do łoża ostatniej godziny. Ufam ci, ufam twojej mądrości.

Aguniu, gdziekolwiek jesteś! Nie ma we mnie mądrości! Jestem głupia, beznadziejnie głupia! Nie wiem, jak postąpić. Kiedy powiedzieć: pora w tę albo w tamtą. Ostatecznie zadecydować o tym strasznym sekrecie. Jego wyjawieniu lub absolutnym ukryciu. Nie wiem nic. NIC!

Depozytariusza tajemnicy rzadko pytają, czy zdoła unieść bagaż spraw ukrytych przed uszami i oczami innych. Wie, i musi coś z tą wiedzą począć, kiedy na­dejdzie odpowiednia chwila. Odpowiednia chwila… Wychwycić ją, obserwując drobne gesty, supłając na jedną nitkę słowa i zdarzenia. Czyjeś życie. Swo­je też, bo supłanie cudzego ma oddźwięk, odbicie w nas samych. Poszerza nasze doznania o doznania cudze.

Tajemnicę podzieloną łatwiej znieść. Teraz zosta­łam z nią sama – i nie wiem, co dalej. Stoję nad gro­bem Agnieszki osaczona materialną realnością tego miejsca. Zosia pochlipuje. Jaś zaciska spazmatycznie szczęki, z trudem wstrzymuje łzy. Ich życie uległo deformacji. Wyrwa, której nic nie zapełni.

Kopczyk ziemi okrywa stos wieńców i kwiatów, jakby ich barwność zaprzeczyć miała istnieniu smut­ku i żałoby. Skaczą po nim, niczym ruchliwe pszczo­ły, wypuszczone z kosmicznego ula złote plamy słoń­ca. Dziwny zestaw: żal, łzy – i te swawolne świetliste arabeski. Osobliwe memento, wskazówka dla nas – żywych. Pamiętajcie o mnie! Także jasno i radośnie. Ja będę, Agulko. Mimo że włożyłaś mi na plecy cięż­ki wór.

Dlaczego ty i dlaczego ja? Dlaczego któregoś dnia przecięły się akurat nasze drogi? Wszystko ma swoją przyczynę. Początek i kres.

Odejdziemy stąd za parę chwil, ruszymy cmentar­ną aleją ku głośnej ruchliwej ulicy. Potem spotkanie żałobników; tak każe obyczaj. Wolałabym nie iść na stypę. Boję się pytań. Osaczają mnie w każdym spojrzeniu Zosi. Dlaczego chciała zostać z tobą sam na sam? Co ci przekazała? Pragnie poznać ostatnie słowa Agnieszki, łaknie tych słów, jakby to właśnie one mogły ugasić żal, wypełnić pustkę, dokończyć linię życia matki. Stały u jego kresu, są więc ważne, bardzo ważne.

Rozmyślam gorączkowo nad jakimś fortelem, kłamstwem mającym wyrazisty rys prawdy. Co chciałaby mi powiedzieć w cztery oczy, wiedząc, że odchodzi na zawsze? Zwierzyć się z troski czy Jaś i Zosia potrafią sobie radzić w sierocym życiu? Mało wiarygodne. Czegoś takiego nie trzeba mówić bez świadków. Więc co?

Klonowo! Aleja! Tradycja sięgająca powstań i zsy­łek w głąb Rosji. Każdy z Klonowskich po przyjściu na świat obdarzany był symbolem rodu – młodym drzewkiem klonu. Nadawano mu imię noworodka i w dniu jego chrztu uroczyście wkopywano do zie­mi. Imiennik drzewa, dożywszy półwiecza, sadził ko­lejne, wpisując w tę niezwykłą kronikę rodziny swój znak przetrwania. Młodzi lekko sobie z tej tradycji pokpiwali, dla starszych stanowiła ważny przywilej. Pośród klonowych Eustachych, Stefanów, Wacła­wów, Walerych, Franciszków, Natalii bujnie rozrosła się Agnieszka; obok Jaś.

Zosia także ma tu swoje drzewo. Wkrótce dojdzie półwiecza; winna więc zasadzić nowy klon. Istnie­je wszakże pewne „ale” – i do niego mogę teraz na­wiązać. Przy ostatnich sporach na ten temat, było to krótko przed chorobą Agi, Zosia nie pałała specjalną ochotą zaznaczania siebie w alei na skraju zabitej de­chami wsi.

– Na co mi to, mamo? Na co? – powtarzała, wzru­szając ramionami.

– Właśnie ty, starsze moje dziecko, powinnaś do­chować zwyczaju i o nim pamiętać – upierała się Agnieszka, rzucając mi wymowne spojrzenie, bo akurat byłam obecna przy ich rozmowie.

– Dobrze już, dobrze. Pamiętam. – Córka zbyła ją niewyraźną obiecanką.

Wyjaśnię więc teraz, że ostatnie słowa jej matki dotyczyły tego starego zwyczaju. Powinnam, kiedy nadejdzie odpowiedni czas, jechać tam z Zosią – przecież mogła mnie Agnieszka o to prosić – i dopil­nować, aby wywiązała się z obowiązku.

W Klonowie, miejscu spotkań rodziny Klonow­skich przez ostatnie ćwierć wieku, bywałam wielo­krotnie. Wizyty te na dobre utkwiły mi w pamięci, choć od pierwszej minęło dwadzieścia bez mała lat.

Właśnie tam, w Klonowie, Agnieszka wyjawiła mi swoją tajemnicę.

Zadaje pytanie, jakiego się spodziewałam, odpowia­dam więc bez zastanowienia; idzie mi zadziwiająco gładko.

– Chciała, Zosieńko, ażebyś nigdy nie wątpiła, że jesteś… byłaś dla niej ważna, byłaś jej światłem. Tak mi powiedziała, tam, w szpitalu. Światłem. Nieusta­jąco pragnęła, byś odczuwała mocniej bycie częścią rodziny i rozumiała, jak ogromny sens mają takie więzi. Właśnie ty – racjonalistka, którą nieco śmieszą wszystkie te tradycje. Przypominanie o nich powie­rzyła mnie, wiedząc, jaką wagę przywiązuję do po­dobnych symboli.

– Fakt, trochę sobie z tego żartowałam. Takie prze­komarzanki z mamą. Mnie także siedzi w sercu nasza aleja! Przecież pierwszym moim wspomnieniem jest Klonowo. Tam się urodziłam, tam, w alei, uczyłam się chodzić, tam dziadziuś Walery opowiadał mi cu­downe bajki, tam rośnie drzewko mojego Artura, i drzewo Jasia. Aż tak mamie na tym zależało? Do­brze to rozumiem. Bardzo Klonowo kochała. Ja też je kocham, więc jak mogłabym zapomnieć?

Dobrze, że nie wszystko możesz pamiętać, Zosiu. Wiosno…

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1zcx1u
d1zcx1u
d1zcx1u
d1zcx1u