Tajemnica alei klonowej
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2019 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Oparta na faktach historia dramatycznej rodzinnej tajemnicy, którą przez kilkadziesiąt lat skrywała główna bohaterka.
Kwiecień 1944. Agnieszka, 16-letnia łączniczka AK wraca nocą z lasu ścieżką obok torów. Z przejeżdżającego transportu do Auschwitz ktoś wyrzuca owinięte w poduszkę niemowlę. Dziewczyna zabiera dziecko do rodzinnej wsi.
Jak uzasadnić przed wszechobecnymi Niemcami nagłe pojawienie się dziecka? Ustrzec je i opiekunów przed tragicznym losem? Dziadek i wtajemniczony w sprawę miejscowy ksiądz ustalają, że Agnieszka zostanie podana za matkę a za ojca jej kolega, partyzant AK.
Niełatwo opowiedzieć o losie człowieka mającego za sobą tragiczną przeszłość, noszącego w sobie wielką tajemnicę, i uczynić to w sposób nieprzygnębiający. Zuzannie Śliwie niewątpliwie się to udało. Jej mądra, pięknie napisana książka, choć mówi o zdarzeniach dramatycznych, nie jest pozbawiona humoru oraz niesie ze sobą niewymuszony optymizm i wiarę w Dobro. Porywająca historia!
Marta Klubowicz,
aktorka, poetka, tłumaczka
Przejmująca współczesna historia zanurzona w dramatycznej przeszłości. W dodatku napisana bardzo dojrzałym i przemyślanym językiem.
Autorka funduje czytelnikowi wielką dawkę emocji, wciąga go w swój literacki świat i nie pozwala pozostać obojętnym. To jedna z tych książek, których nie czyta się szybko, za to na ługo zapadają w pamięć. Polecam!
Magdalena Kawka,
pisarka
Numer ISBN | 978-83-66217-58-4 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 368 |
Język | polski |
Fragment | Historia ta wkręciła się w moje życie przez zbieg różnych okoliczności. Skłoniła do głębokiego zainteresowania, wreszcie do skrystalizowania w tę opowieść. Materiały do niej zbierałam i oswajałam w sobie niemal dwadzieścia lat. Dane bohaterów, opisy i sytuacje mogące wpłynąć na identyfikację postaci z przyczyn nadto oczywistych zostały zmienione, co nie zmienia jednak podstawowego sensu tej opowieści: pytania o granice Zła i siłę Dobra. Zadawanie go jest naszą powinnością wobec przeszłości i przyszłości. Inaczej możemy dojść do chwili, kiedy trzeba będzie przemierzyć setki kilometrów, aby odnaleźć dobrego człowieka. Kto zresztą potrafi opowiedzieć całą prawdę o sobie? Jesteśmy zagubieni jak dzieci zabłąkane w lesie. Kiedy stoisz przede mną i patrzysz na mnie, co wiesz o moich bólach i co ja wiem o twoich? A gdybym padł przed tobą i płakał, i opowiadał, wiedziałbyś o mnie więcej niż o piekle, gdy mówią ci, że jest gorące i budzi trwogę? Franz Kafka: List do Oskara Pollaka (tłum. G. Herling-Grudziński w: Skrzydła ołtarza, 1995) Nad lasem rozciąga się delikatny woal brzasku, chociaż wtulone w płytką kotlinę pola i łąki spowija jeszcze gęsta ciemność. Znam tu każdą ścieżkę, idę pewnie wzdłuż nasypu, omijając kępy suchych, ostrych traw. Noc nie jest przeszkodą; daje poczucie ukrycia. Głuche dudnienie. Drży powietrze. Z mroku wypełzają jaskrawe światła lokomotywy. Ślepia węża… Padam na ziemię, zaciskam powieki. Wiem, wie to każdy, że oczy strażników czujnie śledzą pobocze. Może mnie zdradzić najmniejszy ruch, błysk źrenic. Wtulam twarz w kopczyk zbutwiałych liści. Pachnie wiosną. CZĘŚĆ I TAJEMNICA ROZDZIAŁ 1 Dzwoni z ulicznego automatu, w tle natrętny jazgot samochodów. – Mama w szpitalu! Chce się z tobą koniecznie zobaczyć! Oblepione liszajami czasu gmaszysko, styl końca lat dwudziestych, wciśnięte w ramę zadziwiająco sielankowego ogrodu. Dęby, jesiony, brzozy, lipy, sięgające ku niebu strzeliste topole. Brama z rudymi krostami rdzy, dziedziniec, rząd karetek – swoiste logo podobnych miejsc. Zosia krąży po holu, wyłamuje nerwowo palce. Widzę ją przez szerokie szklane drzwi. – Dojechałam… Cholerne korki. Trudno przebić się przez miasto. Co z mamą, co z Agnieszką? – Ona chyba… chyba umiera – wymawia z niedowierzaniem, z przyczajonym w głębi słów bolesnym protestem. – Jest przytomna? – Tak. Chce z tobą rozmawiać… Chodź. – Skręca w wąski korytarz. Zosia albo Wiosna. Czasem mówimy na nią Wiosna. Nawet teraz, gdy i ją dotyka natrętnym skrzydłem upływ lat. Posunęłaś się, Wiosenko – myślę bezwiednie. Zza ramienia wygląda już kres bujnego kwitnienia. A ja? Ja się nie posunęłam? Obu nam włazi na kark piąty krzyżyk, chociaż jestem o ileś przemian Księżyca młodsza. Czy wie? Czy Agnieszka podjęła decyzję? Zerkam na twarz Zosi. Lęk, zatroskanie; w tej sytuacji naturalne. Nie okazuje zdziwienia prośbą matki o rozmowę ze mną, rozmowę sam na sam. Nawet jeśli przemknęły jej przez głowę wątpliwości. Sala na piętrze. Ponurość szarych ścian niknie w jaskrawej prędze słońca wpadającego przez dwa wysokie okna. Wezgłowie łóżka otacza drgająca aureola. Agnieszka czuje moją obecność, otwiera oczy. – Za… zulko – wymawia z trudem. Gładzę wychudłą dłoń, skóra szeleści pod palcami. – Nie spiesz się. Powoli. Jestem tu. Mam mnóstwo czasu. Tak, mam mnóstwo czasu. Uświadamiam sobie przemożne istnienie mojego dalej i jednoczesne nieistnienie dalej Agnieszki. – Pamiętasz… wszystko? Nie zapomnisz? – Pamiętam. Nie zapomnę. Mam jej powiedzieć? Mam powiedzieć? – Nie chcę, ażeby wypadło to gorączkowo, niecierpliwie, nie panuję jednak nad głosem. – Nie miałam odwagi… Kocham Zosię… całym sercem. Była moim światłem. Teraz tylko ty znasz prawdę. Ufam ci, ufam twojej mądrości. Chciałabym… żeby ona… – Przymyka oczy, oddycha ciężko, porwany na pojedyncze słowa szept: – …wiedziała… nie… nie… wiedziała… – Wiedziała czy nie wiedziała? – dopytuję, nim spostrzegę, że usta Agnieszki zasznurowały się w wąską kreskę. – Ona już pani nie słyszy. Już wędruje tam… – Kobieta w białym czepku kładzie mi dłoń na ramieniu. Zjawiła się niczym cień; patrzy ze współczuciem. Współczucie dotyczy mojego żalu. – Jeszcze parę minut, może godzin. – Uśmiecha się. – Widzi już jasność tamtej strony, chociaż serce jeszcze bije. – Mimowolna poezja ostateczności, jaka brzmi w jej ustach, odrywa mnie od wpatrywania się w twarz Agnieszki, każe spojrzeć w ciepłe oczy kobiety obok. Szarzejący przedzmierzch. Na oknach szpitalnego korytarza pacyny cienia. Zosia płacze, wsparta o moje ramię. – Wiosenko. – Popycham ją łagodnie w stronę drzwi. – Idź do niej. Niech czuje, że jesteś. A gdzie Jaś? Wie? – Leci z Londynu. Powinien niedługo być. O wilku mowa. W ramie wejścia szczupła wysoka sylwetka. Dudnią pospieszne kroki. – Jak mama?! Gdzie ona?! – Idźcie do niej oboje. Szybko – popędzam. W głowie niedopowiedziane słowa. Szeleszczące o wyschły język: chciałabym, żeby ona… wiedziała… nie… wiedziała… Już nie usłyszę, co zdecydowałaś, co pragnęłaś mi powiedzieć, wzywając do łoża ostatniej godziny. Ufam ci, ufam twojej mądrości. Aguniu, gdziekolwiek jesteś! Nie ma we mnie mądrości! Jestem głupia, beznadziejnie głupia! Nie wiem, jak postąpić. Kiedy powiedzieć: pora w tę albo w tamtą. Ostatecznie zadecydować o tym strasznym sekrecie. Jego wyjawieniu lub absolutnym ukryciu. Nie wiem nic. NIC! Depozytariusza tajemnicy rzadko pytają, czy zdoła unieść bagaż spraw ukrytych przed uszami i oczami innych. Wie, i musi coś z tą wiedzą począć, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Odpowiednia chwila… Wychwycić ją, obserwując drobne gesty, supłając na jedną nitkę słowa i zdarzenia. Czyjeś życie. Swoje też, bo supłanie cudzego ma oddźwięk, odbicie w nas samych. Poszerza nasze doznania o doznania cudze. Tajemnicę podzieloną łatwiej znieść. Teraz zostałam z nią sama – i nie wiem, co dalej. Stoję nad grobem Agnieszki osaczona materialną realnością tego miejsca. Zosia pochlipuje. Jaś zaciska spazmatycznie szczęki, z trudem wstrzymuje łzy. Ich życie uległo deformacji. Wyrwa, której nic nie zapełni. Kopczyk ziemi okrywa stos wieńców i kwiatów, jakby ich barwność zaprzeczyć miała istnieniu smutku i żałoby. Skaczą po nim, niczym ruchliwe pszczoły, wypuszczone z kosmicznego ula złote plamy słońca. Dziwny zestaw: żal, łzy – i te swawolne świetliste arabeski. Osobliwe memento, wskazówka dla nas – żywych. Pamiętajcie o mnie! Także jasno i radośnie. Ja będę, Agulko. Mimo że włożyłaś mi na plecy ciężki wór. Dlaczego ty i dlaczego ja? Dlaczego któregoś dnia przecięły się akurat nasze drogi? Wszystko ma swoją przyczynę. Początek i kres. Odejdziemy stąd za parę chwil, ruszymy cmentarną aleją ku głośnej ruchliwej ulicy. Potem spotkanie żałobników; tak każe obyczaj. Wolałabym nie iść na stypę. Boję się pytań. Osaczają mnie w każdym spojrzeniu Zosi. Dlaczego chciała zostać z tobą sam na sam? Co ci przekazała? Pragnie poznać ostatnie słowa Agnieszki, łaknie tych słów, jakby to właśnie one mogły ugasić żal, wypełnić pustkę, dokończyć linię życia matki. Stały u jego kresu, są więc ważne, bardzo ważne. Rozmyślam gorączkowo nad jakimś fortelem, kłamstwem mającym wyrazisty rys prawdy. Co chciałaby mi powiedzieć w cztery oczy, wiedząc, że odchodzi na zawsze? Zwierzyć się z troski czy Jaś i Zosia potrafią sobie radzić w sierocym życiu? Mało wiarygodne. Czegoś takiego nie trzeba mówić bez świadków. Więc co? Klonowo! Aleja! Tradycja sięgająca powstań i zsyłek w głąb Rosji. Każdy z Klonowskich po przyjściu na świat obdarzany był symbolem rodu – młodym drzewkiem klonu. Nadawano mu imię noworodka i w dniu jego chrztu uroczyście wkopywano do ziemi. Imiennik drzewa, dożywszy półwiecza, sadził kolejne, wpisując w tę niezwykłą kronikę rodziny swój znak przetrwania. Młodzi lekko sobie z tej tradycji pokpiwali, dla starszych stanowiła ważny przywilej. Pośród klonowych Eustachych, Stefanów, Wacławów, Walerych, Franciszków, Natalii bujnie rozrosła się Agnieszka; obok Jaś. Zosia także ma tu swoje drzewo. Wkrótce dojdzie półwiecza; winna więc zasadzić nowy klon. Istnieje wszakże pewne „ale” – i do niego mogę teraz nawiązać. Przy ostatnich sporach na ten temat, było to krótko przed chorobą Agi, Zosia nie pałała specjalną ochotą zaznaczania siebie w alei na skraju zabitej dechami wsi. – Na co mi to, mamo? Na co? – powtarzała, wzruszając ramionami. – Właśnie ty, starsze moje dziecko, powinnaś dochować zwyczaju i o nim pamiętać – upierała się Agnieszka, rzucając mi wymowne spojrzenie, bo akurat byłam obecna przy ich rozmowie. – Dobrze już, dobrze. Pamiętam. – Córka zbyła ją niewyraźną obiecanką. Wyjaśnię więc teraz, że ostatnie słowa jej matki dotyczyły tego starego zwyczaju. Powinnam, kiedy nadejdzie odpowiedni czas, jechać tam z Zosią – przecież mogła mnie Agnieszka o to prosić – i dopilnować, aby wywiązała się z obowiązku. W Klonowie, miejscu spotkań rodziny Klonowskich przez ostatnie ćwierć wieku, bywałam wielokrotnie. Wizyty te na dobre utkwiły mi w pamięci, choć od pierwszej minęło dwadzieścia bez mała lat. Właśnie tam, w Klonowie, Agnieszka wyjawiła mi swoją tajemnicę. Zadaje pytanie, jakiego się spodziewałam, odpowiadam więc bez zastanowienia; idzie mi zadziwiająco gładko. – Chciała, Zosieńko, ażebyś nigdy nie wątpiła, że jesteś… byłaś dla niej ważna, byłaś jej światłem. Tak mi powiedziała, tam, w szpitalu. Światłem. Nieustająco pragnęła, byś odczuwała mocniej bycie częścią rodziny i rozumiała, jak ogromny sens mają takie więzi. Właśnie ty – racjonalistka, którą nieco śmieszą wszystkie te tradycje. Przypominanie o nich powierzyła mnie, wiedząc, jaką wagę przywiązuję do podobnych symboli. – Fakt, trochę sobie z tego żartowałam. Takie przekomarzanki z mamą. Mnie także siedzi w sercu nasza aleja! Przecież pierwszym moim wspomnieniem jest Klonowo. Tam się urodziłam, tam, w alei, uczyłam się chodzić, tam dziadziuś Walery opowiadał mi cudowne bajki, tam rośnie drzewko mojego Artura, i drzewo Jasia. Aż tak mamie na tym zależało? Dobrze to rozumiem. Bardzo Klonowo kochała. Ja też je kocham, więc jak mogłabym zapomnieć? Dobrze, że nie wszystko możesz pamiętać, Zosiu. Wiosno… |
Podziel się opinią
Komentarze