Świadek ostatniej sceny. Aurora Teagarden
Tytuł oryginalny | Last Scene Alive |
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2015 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Minął już przeszło rok od śmierci jej męża Martina, a Roe Teagarden wciąż jest w żałobie. Pragnie tylko jednego – zostać sama ze swoim żalem. Okazuje się to jednak niemożliwe, bowiem do Lawrenceton przyjeżdża ekipa filmowa. Na podstawie książki dawnego chłopaka Roe, Robina Crusoe, w której opisane zostało ich wspólne śledztwo w sprawie serii morderstw popełnionych przed laty, zostanie nakręcony film. Mieszkańcy Lawrenceton są zachwyceni. Robin ponownie zbliża się do Roe, gdy jedna z aktorek zostaje zamordowana. Raz jeszcze dawni partnerzy łączą siły, aby odkryć mordercę – nie wiedząc, że kolejnym celem jest sama Roe… Wciągający kryminał retro z wątkiem romansowym w tle!
Numer ISBN | 978-83-7674-470-4 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 288 |
Język | polski |
Fragment | (fragment) Gdy zatrzymałam się na początku podjazdu, żeby wyjąć ze skrzynki listy i gazety, nie sądziłam, że pięć minut później będę siedzieć przy stole w kuchni, czytając artykuł o sobie. Ale mój magazyn rozrywkowy miał na okładce fascynujący teaser: „Książka Crusoe NARESZCIE na ekranie – rusza produkcja DZIWACZNEJ ŚMIERCI”. W kilka sekund przerzuciłam strony, żeby znaleźć ten artykuł, okraszony wielkim zdjęciem mojego dawnego przyjaciela, Robina Crusoe, którego długa sylwetka pochylała się nad biurkiem zastawionym książkami. Potem, ze znacznie większym zaskoczeniem, uświadomiłam sobie, że małą kobietą zmierzającą do samochodu w notce w zielonej ramce byłam ja. To chyba nie dziwi, że najpierw przeczytałam właśnie notkę. „Niezwykle przejmującym uczuciem było ujrzeć Aurorę Teagarden we własnej osobie”, zaczęła dziennikarka, niejaka Marjorie Bolton. Niezwykle przejmujące, no coś takiego. „Maleńka bibliotekarka, której odwaga i inteligencja doprowadziły do ujęcia seryjnych morderców terroryzujących Lawrenceton w stanie Georgia, nie jest odludkiem”. A dlaczego miałabym być? „Choć jest ledwie po trzydziestce, przeżyła więcej ekscytujących wydarzeń, niż większość kobiet przez całe życie”, czytałam, „i choć owdowiała w listopadzie ubiegłego roku, wygląda na dziesięć lat młodszą”. O, to mi się całkiem podobało. Gdy się wysiliłam, mogłam niemal zobaczyć swoją czterdziestkę. Nie wysilałam się. „Codziennie swoim nowym chevy przyjeżdża do pracy w bibliotece Lawrenceton”. A niby czyim miałabym przyjeżdżać? „Powściągliwa w ubiorze i zachowaniu, Teagarden nie wygląda na niezależną, zamożną kobietę”. A po co miałabym nosić ciuchy od projektantów (to i tak niewytłumaczalne wyrzucanie pieniędzy) do pracy w bibliotece? To byłby dopiero idiotyzm. Przejrzałam pobieżnie pozostałe akapity w nadziei, że znajdę tam coś sensownego. W sumie nie miałabym nic przeciwko kolejnej wzmiance o moim młodzieńczym wyglądzie. Ale nie. „Choć Teagarden odmówiła filmowcom zgody na wykorzystanie swojego nazwiska, główna kobieca postać scenariusza bardzo wyraźnie wzorowana jest na jej osobie. Matka panny Teagarden, pani Aida Queensland, multimilionerka zajmująca się obrotem nieruchomościami, zdystansowaną postawę córki wobec tego projektu przypisuje niechęci do wspominania tych wypadków oraz głębokiej religijności rodziny Teagarden”. Przyniosłam do kuchni telefon i z impetem wcisnęłam przycisk skrótu numerowego. – Mamo, powiedziałaś tej Marjorie Bolton, że nasza rodzina jest głęboko religijna? Do czasu, gdy matka wyszła za Johna Queenslanda, nawet nie pojawiałyśmy się w kościele episkopalnym. Moja matka miała na tyle przyzwoitości, żeby sprawiać wrażenie lekko zakłopotanej. – Dobry wieczór, Auroro – powiedziała. – Zapytała mnie, czy chodzimy do kościoła, a ja odpowiedziałam, że tak. Raz jeszcze przeczytałam ten akapit. – I powiedziałaś, że jesteś multimilionerką zajmującą się obrotem nieruchomościami? – Cóż, przecież jestem. I pomyślałam, że to nie może zaszkodzić interesom. – Jakby ci to było potrzebne! – Interesy zawsze mogą iść lepiej. Poza tym staram się uzyskać jak najlepszą pozycję do sprzedaży firmy. W najbliższym czasie zamierzam przejść na emeryturę. W ciągu ostatnich kilku miesięcy matka kilkakrotnie wspominała o sprzedaży Select Realty. Odkąd John miał zawał, pracowała mniej. Najwyraźniej zaczęła się również zastanawiać nad tym, jak długo jeszcze w ogóle chce pracować. Dwa lata temu byłam pewna, że umrze, pokazując komuś dom, teraz jednak była mądrzejsza. Usłyszała dzwonek ostrzegawczy. – Posłuchaj tego – poprosiłam. – „Panna Teagarden, bliska znajoma rosnącego w siłę polityka Cartlanda Sewella, może mieć plany polityczne. Osoby dobrze poinformowane postrzegają ją jako szarą eminencję w polityce”. Kto, na Boga, mógł naopowiadać takich rzeczy? Co to za pie… – Auroro! – ostrzegła matka. – Pierdoły – dokończyłam. Użyłam tego słowa pierwszy raz w życiu. – Jestem pewna, że to był sam Bubba – podpowiedziała moja matka. W naturalny sposób była obdarzona większą przenikliwością w kwestii polityki i nie dorównałabym jej nawet mając doradcę. – Naprawdę? – nawet ja słyszałam zdumienie w swoim głosie. – Mam nadzieję, że nigdy nawet przelotnie nie pomyślałaś o ubieganiu się o jakiś urząd albo popieraniu jakiegoś kandydata – westchnęła. – Muszę zapamiętać, żeby nazywać go Cartlandem. Po tym, jak przez czterdzieści lat mówiłam do niego per Bubba, Cartland nie chce mi przejść przez usta. On chyba zdaje się uważać, że ma większą szansę na zwycięstwo w wyborach, jeśli będzie się posługiwał imieniem z chrztu. Cóż, może nie byłam tak rozgarnięta politycznie jak Bubba Sewell – przepraszam, Cartland Sewell – ale widziałam, że nawet moja własna matka miała interes, żeby wypowiedzieć się o mnie w całkowicie niechcianym, niepotrzebnym artykule. – Przeczytałaś już cały tekst? – zapytała matka głosem zdradzającym pewien niepokój. – Nie. To zabrzmiało złowieszczo. Przeleciałam wzrokiem po ostatniej części notatki na boku, tam, gdzie moja przyjaciółka Angel Youngblood odpychała fotografa, i wróciłam do zasadniczej części artykułu, powodu ożywionego zainteresowania moją skromną osobą. „Po długim i frustrującym oczekiwaniu upiorna opowieść o zabójstwach, na której Robin Crusoe oparł swoją książkę DZIWACZNA ŚMIERĆ, pojawi się na małym ekranie w formie dwuodcinkowego miniserialu. Filmowcy mają nadzieję na większy sukces niż w przypadku powieści oraz filmu Północ w Ogrodzie Dobra i Zła. Pobyt Crusoe w Hollywood sprawił, że pisarz odnosi się do pomysłu sceptycznie. – Nie wiem, jak mieszkańcy Lawrenceton podejdą do naszej pracy – przyznał Cruose. – Zamierzam tam pojechać i wziąć udział w pracach. Crusoe ma po temu jeszcze jeden powód: jest partnerem aktorki Celii Shaw, która zagra postać Aurory Teagarden”. Przewróciłam stronę z nadzieją. Tak, było – małe zdjęcie Robina i Celii Shaw na jakiejś imprezie z okazji premiery filmu. Celia wykonywała gest osoby, która zdobyła nagrodę Emmy, a na tym zdjęciu bawili się z Robinem i jeszcze trzema członkami ekipy. Szczęka mi opadła. Wiedzieć, że przez ostatnie lata Robin mieszkał w Hollywood, pisząc kryminały i namawiając do przerobienia ich na scenariusz, to jedno, a zobaczenie, że faktycznie stał się częścią Hollywood, to coś zupełnie innego. Pomniejszoną do rozmiaru paznokcia twarz Celii Shaw obejrzałam z uwagą, której nie potrafiłam sobie wytłumaczyć. Oczywiście nie była szczególnie podobna nawet do Aurory sprzed kilku lat. Była niska i miała rzucający się w oczy rowek między piersiami, a oczy brązowe; to były jedyne punkty zbieżne. Twarz miała węższą, usta pełniejsze i większy nos (ja w sumie wcale nie mam nosa). I oczywiście nie nosiła okularów. Miała na sobie sukienkę, której przerzucając wieszaki, nie poświęciłabym drugiego spojrzenia. Cekinowa góra, głęboko wycięta. Spojrzałam na własne piersi, skromnie okryte tabaczkowym bliźniakiem, który nałożyłam do oliwkowych spodni. Dobrze bym wyglądała w takiej sukni (powiedziałam sobie lojalnie), ale cały czas byłoby mi niewygodnie. Nie, żebym mogła sobie wyobrazić jakąś okazję, na którą taka suknia byłaby odpowiednia. Kilkoro mieszkańców Lawrenceton wmieszało się do śmietanki towarzyskiej Atlanty, w końcu nasze miasteczko stawało się coraz bliższe zostania wchłoniętym w granice tego wielkiego miasta Południa, ale ja się do nich nie zaliczałam. Nie, żebym kiedykolwiek tego pragnęła. Nigdy tak naprawdę nie lubiłam imprez towarzyskich, w których musiałam uczestniczyć albo które musiałam organizować jako żona Martina, a były one relatywnie skromne. Jako dyrektor dużej fabryki Pan-Am Agra Martin miał wiele zobowiązań, z których tylko niektóre wiązały się z faktycznym zarządzaniem zakładem. Gdy spoglądałam wstecz na dwa lata naszego małżeństwa, wieczory wydawały się zamazanym ciągiem zabawiania grubych ryb spoza miasta, potencjalnych klientów i przedstawicieli innych przedsiębiorstw. Byliśmy zapraszani na każdą imprezę charytatywną w Lawrenceton i całe mnóstwo w Atlancie. Kupowałam odpowiednie ubrania, nosiłam je i uśmiechałam się przez cały czas, ale te wieczory nie były szczególnie zabawne. Ich dobrą częścią były powroty z Martinem do domu. Powroty do domu z Martinem warte były każdej minuty tych towarzyskich nudów. Wraz z tym wspomnieniem ciężar, który dźwigałam każdej chwili każdego dnia, przygniótł mnie ze zdwojoną mocą. Poczułam, jak zalewa mnie żal. Dopóki nie przemyślałam tego artykułu, który rozpraszał mnie przez kilka chwil, nie uświadamiałam sobie, jak wielkie brzemię niosę: było to brzemię mojego wdowieństwa. Tekst z gazety tak nagle, jak przyciągnął moją uwagę, tak szybko mnie odrzucił. Po moim mieście będą się kręcić obcy, obcy, którzy będą się mną interesować, zupełnie się mną nie przejmując. Cały koszmar tych dawnych śmierci wróci. Przynajmniej kilkoro mieszkańców dotknie to osobiście, bo śmierć ich ukochanych najbliższych zostanie wykorzystana dla rozrywki każdego, kto ma telewizor. Najwyraźniej nie było sposobu, żeby to powstrzymać – żadnego sposobu, żeby osłonić się kurtyną prywatności. Już, i to w magazynie o zasięgu krajowym, zostałam przedstawiona jako osoba tajemnicza, dziwaczna i cokolwiek nudna. Nie chciałam, żeby ten film powstał, i nie chciałam, żeby ci ludzie tu przyjeżdżali. * Tak, jak sądziłam, w Lawrenceton było kilka osób, które wizja zabawiania ekipy filmowej wprawiła w nastrój równie ponury co mój. Jedną z nich była żona wspomnianego wcześniej Bubby – przepraszam, Cartlanda – Sewella, moja przyjaciółka Lizanne. Jej rodzice padli ofiarą pary seryjnych zabójców, których występki były przyczyną ogólnego, wielkiego żalu. Lizanne także czytała ten artykuł, o czym dowiedziałam się później. – Roe, sądzę, że skłonność Bubby do autopromocji nie wymyka się spod kontroli rozsądku – powiedziała Lizanne. Piękna Lizanne zawsze była spokojną kobietą, rozważnie nieangażującą się w żadne małomiasteczkowe intrygi, a przez ostatnie dwa lata jej uwaga skupiała się przede wszystkim na dzieciach, dwóch chłopcach o imionach Brandon i Davis. Brandon miał półtora roku, a Davis właśnie skończył trzy miesiące, więc Lizanne miała pełne ręce roboty. W trakcie naszej burzliwej rozmowy telefonicznej bez przerwy coś nam przerywało. Bubba, powiedziała mi Lizanne, był na jakimś spotkaniu. Rozzłościłam się, że nie mogę mu powiedzieć, co myślę, ale cieszyłam się z miłej pogawędki z Lizanne. Jednak po pięciu minutach wrzaski Brandona i płacz niemowlęcia osiągnęły taki poziom, że moja przyjaciółka przeprosiła i rozłączyła się. Kiedy w ten chłodny, październikowy wieczór myłam tych kilka swoich naczyń, złapałam się na tym, że dumam, która z nieznajomych twarzy w bibliotece w ciągu ostatnich kilku tygodni należała do tej dziennikarki. Można by pomyśleć, że osoba, która pisze do rubryki towarzyskiej w Los Angeles, będzie się wyróżniać jak paw w stadzie gołębi. Jednak ubiór w naszej kulturze stał się tak uniwersalny, że nie jest już tak łatwo rozpoznać kogoś z zewnątrz. Szczególnie nieprzyjemnie uderzyło mnie to, że ta kobieta mogła stać, gapić się na mnie i mnie oceniać, podczas gdy ja byłam tego całkowicie nieświadoma. Napisała, że odrzuciłam prośbę o wywiad. To było tak automatyczne, że właściwie mogłam tego nawet nie zapamiętać. Jak jednak mogłam nie zauważyć, że ktoś mnie obserwuje? Widać byłam znacznie bardziej roztargniona, niż sądziłam. Bycie wdową to zajęcie na pełen etat, przynajmniej pod względem emocjonalnym. |
Podziel się opinią
Komentarze