Trwa ładowanie...
deimji4
08-02-2022 10:00

Spotkanie na Kaczym Wzgórzu

książka
Oceń jako pierwszy:
deimji4
Spotkanie na Kaczym Wzgórzu
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Nawet kiedy snujesz plany, przewrotny los szykuje własny scenariusz.
Leonia Kwiatek, redaktorka brukowca „Bajanie Ducha”, przyjeżdża na Kacze Wzgórze, żeby napisać artykuł o funkcjonującym tam intrygującym pensjonacie. Nie jest tym faktem szczególnie zachwycona, ale przełożony nie daje jej wyboru: ma rozwiązać zagadkę i odkryć, czym tak naprawdę jest miejsce, do którego ciągną poturbowane życiowo kobiety. Początek pobytu w Kobylnicy zaczyna się dla Leonii fatalnie: jej zwariowany kot atakuje nieznajomego mężczyznę, a w dodatku ona sama nie może się odnaleźć w towarzystwie dziwnych współlokatorek. Jakby tego było mało, po przekroczeniu progu kompletnie opuszcza ją wena, a niedługo potem na scenę wkracza tajemnicza kobieta o czekoladowych włosach, która nieco pokrzyżuje Leonii plany…
Jeśli potrzebujesz wsparcia, znajdziesz je na Kaczym Wzgórzu. Paulina Kozłowska w zabawny, przewrotny i ciekawy sposób ujawni prawdę o kobietach. Świetna lektura dla każdej z nas.
Beata Owczarczyk, Lubię i polecam polskich autorów

Spotkanie na Kaczym Wzgórzu
Numer ISBN

978-83-66989-79-5

Wymiary

145x205

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

352

Język

polski

Fragment

Leonia Kwiatek mogłaby być uznawana za szczęściarę. Zali­czała się bowiem do grona tych wybrańców, których dom dzieliło od pracy zaledwie kilkadziesiąt kroków. Dokładniej zaś, dwieście metrów lub, jak kto woli, pięć minut na własnych no­gach. Chyba że sygnalizator na przejściu dla pieszych pokazywał akurat czerwone światło. Wtedy wychodziło jakieś osiem minut z okładem. Co więcej, okno jej osobistej sypialni wychodziło wprost na najwyższe piętro redakcji „Bajania Ducha”. A gdy smażyła naleśniki lub placki ziemniaczane, mogła podziwiać ze swojej kuchni tandetnie oświetlone, małe wejście do budynku, w którym spędzała sporą część swojego życia.

Czy wobec takiego trafu Leonia Kwiatek była pierwszą osobą która zapalała w firmie światło?

Bynajmniej.

Gdy Panna Kwiatek pojawiała się w redakcji „Bajania Ducha”, energooszczędne żarówki były już porządnie rozgrzane i świe­ciły mocnym, ciepłym światłem. Redaktor naczelny, Tadeusz Duch, pił już drugą mocną, fusiastą kawę, a część grafików była już po czwartej wizycie w składziku na miotły, który służył za palarnię.

Podsumowując, Leonii nigdzie się nie śpieszyło. I gdyby nie fakt, że była jedną z najlepszych dziennikarek tej jakże poczytnej bulwarówki, najprawdopodobniej wyleciałaby z hukiem już po kilku dniach.

– Witamy naszą królewnę!

Zachrypnięty głos Tadeusza Ducha oraz jego okrągła jak ba­lon sylwetka przywitały ją, gdy wchodziła na trzecie piętro re­dakcji. Na końcu korytarza, wyłożonego starym, cyklinowanym trzydzieści lat temu parkietem, mieściło się jej małe królestwo.

Rzuciła szefowi powłóczyste spojrzenie, otrzepując zaśnie­żone buty. Małe, świdrujące oczka podążyły za jej śnieżnymi śladami, jak myśliwy, który próbuje odstrzelić ładny okaz dzi­kiego zwierzęcia. Następnie przesunęły się po grubych legin­sach z nadrukiem przypominającym kolorowe kleksy zrobione przez dzieci w przedszkolu. Kurtkę zimową Lonka trzymała w zgięciu łokcia, więc mężczyzna skupił się teraz na jej czar­nym sweterku z wyszytym na środku białym napisem: WHAT THE FUCK?!

– Przetłumaczyć ci? – Zadziorny ton sprawił, że na policzki szefa wypłynęły dwa krwawe rumieńce, które mógł zauważyć tylko ten, kto znał go jak własną kieszeń, bowiem Tadek Duch był nieustannie purpurowy na twarzy. Lonka przypuszczała, że jego biedne serce nie nadążało z pompowaniem i całą krew ku­mulowało akurat w tym miejscu Nie miała zamiaru ani chwili dłużej wpatrywać się w to obłe cielsko, więc szybki ruchem przekręciła klucz w zamku i weszła do pokoju. Elektroniczny zegar, kupiony sześć lat temu na chiń­skim bazarze, pokazywał dziewiątą piętnaście. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że redakcja pracowała prężnie już od siódmej rano.

Mało ją to obchodziło. W Europie Zachodniej już dawno się zorientowali, że narzucanie pracownikom ilości godzin pracy nie prowadzi do wydajności. Udowodniono, że pracując tylko siedem godzin dziennie, można uzyskać o wiele lepsze wyniki i być jednocześnie wypoczętym i radosnym człowiekiem. Wspo­minanie o tym Tadkowi, który zatrzymał się w epoce lat dzie­więćdziesiątych, czyli załatwiania wszystkiego przez znajomych i dzięki flaszce w kolorowej torebeczce na prezenty, byłoby jed­nak zupełnie bezcelowe.

Rzuciła kurtkę i plecak na mały szezlong, który stał zaraz za drzwiami, i otworzyła okno na oścież. Mroźne, orzeźwiające po­wietrze oczyściło atmosferę i wygnało zaduch z pokoju.

Niestety siedziba redakcji przy ulicy Hubala w Gdańsku wy­magała gruntownego remontu. W całym gmachu śmierdziało stęchlizną i łuszczącą się z kaloryferów farbą. Po całym dniu przebywania w swojej klitce czuła się jak obrośnięty pleśnią ser w lodówce. Pierwszym odruchem większości pracowników było właśnie wietrzenie. Nawet kawa nie była tak ważna, jak poranne dotlenienie.

Poprawiła roletę tak starą, że nie chciała się już opuszczać. Trzeba było nią mocno szarpnąć, jeśli chciało się uchronić przed promieniami słonecznymi. A wtorkowy, styczniowy poranek przywitał gdańszczan ostrym, rażącym słońcem, które odbijało się od zalegającego na chodnikach śniegu. Jeśli więc chciała pra­cować na laptopie i cokolwiek na nim widzieć, musiała zasłonić zimowe widoki za oknem. Last Christmas od dawna już nie grali w radiu, więc nie było czego podziwiać.

Głośne chrząknięcie uświadomiło jej, że Tadek nadal stoi w korytarzu i przygląda się jej z jawnym zainteresowaniem.

– Zakochałeś się, czy co?

Kosmata i lekko już posiwiała brew uniosła się ze złości. Ten stary dziad zawsze unosił lewą brew, gdy skakało mu ciśnienie. Wyglądało to tak, jakby jedna z nadmorskich mew podrywała się do lotu, a jej niemrawa towarzyszka została na tafli wody.

– Niedoczekanie twoje! Jest sprawa. – Głos Tadka był tak po­ważny, że spojrzała na niego z zastanowieniem, po czym zlustro­wała go od stóp do głów.

Czy wyglądał jakoś inaczej niż zwykle? Szybko stwierdziła, że nie. Ten sam ulubiony szary sweter we wzorki, które przypomi­nały egipskie hieroglify, i sprane dżinsy, kiedyś ciemnogranato­we, teraz wyglądające bardziej jak rajstopy smerfa. Kryśka – jego osobista żona – przykładała najwyraźniej większą wagę do kar­mienia swojego męża niż jego schludnego wyglądu. Tadek był już tak wielki, że przypominał księżyc w pełni i latem, gdy nosił tradycyjne koszule, niejeden z pracowników obrywał guzikami, które strzelały, ilekroć materiał nie wytrzymywał starcia z dyrek­torskim brzuchem.

Nie mój chłop, nie moja sprawa, uznała Lonka, patrząc na szefa wyczekująco, jakby za chwilę miał zdradzić jej datę końca świata.

– Mów, czego chcesz, bo mam robotę. Muszę skończyć arty­kuł o tej piosenkarce, która urodziła się jako facet. Sam mi trułeś dupę, że ma być gotowy na już.

Spędziła nad tą sprawą wiele godzin. Pojechała nawet na dru­gi koniec Polski, aby upewnić się, czy rzeczywiście słynna Maria Rudecka była dawniej rozkosznym Wojtkiem. Czuła moc w pal­cach i chciała puścić tekst jeszcze przed końcem stycznia. Była pewna, że będzie z tego bomba potężniejsza niż ta w Nagasaki.

– Walić Rudecką czy Rudeckiego. – Tadek machnął tłuściut­kimi palcami w powietrzu, jakby mało go obchodziło, że jego najlepsza dziennikarka trzyma w swoich dłoniach granat gotowy do użycia.

– Słucham?!

Lonka nastroszyła się jak ptak szykujący się na taniec godo­wy. Nie dość, że pół nocy nie spała, bo po raz kolejny przyśnił jej się były chłopak i jego kłamliwa morda, to na dodatek wypaliła dzisiaj tylko dwa papierosy, a normalnie o tej porze powinna być już po pięciu. A na sam koniec pięknego poranka o mało nie wy­łożyła się na schodach bloku, bo dozorca zapomniał odśnieżyć i posypać wyjście piaskiem. A teraz Tadek stał przed nią z taką miną, jakby za pięć minut Gdańsk mieli zaatakować kosmici i tylko ona mogła uratować mieszkańców.

Nic z tego nie rozumiała. Gdy się denerwowała, niebezpiecz­nie drgał jej policzek. A w tej chwili miała wrażenie, że pół twa­rzy niemal skacze, jakby ktoś raził to miejsce prądem.

– Przyjdź do mnie za pięć minut. Będzie Hanka. Pogadamy – powiedział Tadek Duch i zniknął jej sprzed nosa, zamykając za sobą drzwi. Lonka stała jak słup soli. Dlaczego, u licha, miała pojawiać się w jego gabinecie z tą durną Hanką u boku? Tadek doskonale wiedział, że Lonce przewracały się wszystkie wnętrzności na wi­dok tego lizusa. A gdy ta meduza otwierała usta, zaciskała pięści, żeby jej nie przywalić.

Nie chcąc uronić ani sekundy, pospiesznie wyciągnęła papie­rosa, podpaliła i mocno się zaciągnęła. Odwróciła się w stronę otwartego okna i oparła biodrami o rant biurka.

O co temu dziadowi mogło chodzić? Od siedmiu lat pra­cowała dla „Bajania Ducha”, ale ani razu Tadek nie zachował się w ten sposób. Jeśli chciał coś z nią uzgodnić, przychodził osobiście z pytaniem czy ma ochotę podjąć się danego tematu. Jeśli trzeba było zebrać informacje o kimś większego kalibru, przychodził z tym tylko do niej.

Być może dlatego, że jej metody pracy znacząco się różniły od metod innych dziennikarzy w redakcji. Gdy trzeba było zdobyć kompromitujące zdjęcia lub informacje o którejś z głu­pich celebrytek, Lonka uderzała zawsze tam, gdzie teoretycz­nie światło świeciło najsłabiej. Gdy dostała cynk o zażywaniu narkotyków przez pewną gwiazdkę, udała się na rozmowę do jednej z dziewczyn sprzątającej jej mieszkanie. Okazało się, że młoda studentka była wykorzystywana nie tylko do ście­rania kurzu, ale również do sprzątania zużytych prezerwatyw i tajemniczego proszku rozsypanego po całej sypialni. Dziew­czę było tak sfrustrowane, że wypaplało wszystko, co skrzęt­nie ukrywała gwiazda. Artykuł zatytułowany Burdel u świętej Anny okazał się hitem zeszłorocznych wakacji. A pani ak­toreczka, która czytała na mszy fragmenty Pisma Świętego w rodzinnej miejscowości, po takim skandalu zapadła się pod ziemię i nie zagrała do tej pory nawet w reklamie papieru toaletowego.

Nic nie sprawiało Lonce większej przyjemności, niż dema­skowanie ludzi, którzy kreowali się na ideały. Po tylu latach pra­cy zakodowała sobie, że to jest właśnie jej misja: pokazywanie światu jacy naprawdę są ludzie. A co tu ukrywać, większość była zła do szpiku kości.

Podobnie Tadek zachował się w przypadku sprawy Marii Rudeckiej i jej rzekomej transformacji. Lonka nie miała nic do ludzi, którzy nagle uświadamiali sobie, że ich płeć jest inna od tej, którą mieli wpisaną w metryce urodzenia. Szanowała każ­dą inność i miała w społeczności LGBT wielu lojalnych zna­jomych. Jednak kiedy Maryśka Rudecka vel Wojtuś zaczęła występować w telewizji śniadaniowej i opowiadać, że zmiana płci i homoseksualizm to chore wynaturzenie, miarka się prze-brała.

Lonka dawno dostała cynk, że Maryśka ma w majtkach coś, czego jako kobieta mieć nie mogła. Po sukcesie serialu Być jak Ewa, Rudecka trafiła na czołówki najpoczytniejszych gazet w Polsce. Dziennikarka nie uważała, że aktorka jednej miny za­sługuje na uznanie, jednak interesowało ją coś zupełnie innego. Postanowili wraz z Tadkiem, że rozpracuje Marię i raz na zawsze położy kres jej stygmatyzującym i szkalującym wypowiedziom na temat gejów, lesbijek i transseksualistów. Węszenie zajęło jej ponad miesiąc, aż w kocu udało się zdobyć potrzebne informa­cję. Mieszkańcy rodzinnego miasteczka dawnego Wojciecha Ru­deckiego byli bardzo rozmowni. Efekt pracy Lonki spoczywał po trosze w jej laptopie jak i w opasłej teczce, którą trzymała w zamkniętej na klucz szufla­dzie biurka. Wystarczyło całość dopieścić i puścić dobre nowiny w świat. Czuła, że jej pseudonim będzie ponownie odmieniany przez wszystkie przypadki. Uwielbiała wzbudzać kontrowersje. Podniecało ją, gdy jej tekst wywoływał żywą dyskusję na lokal­nym podwórku.

Jeśli poprzez cięty język mogła wylać komuś kubeł zimnej wody na głowę i sprawić, że owa głowa trochę zmądrzeje, wcho­dziła w to bez zastanowienia.

– Lonka, hrabino! Czekamy!

Donośny ryk uzmysłowił jej, że trochę za długo wytęża zwoje mózgowe. Zgasiła pospiesznie niedopalonego papierosa w prowi­zorycznej popielniczce wykonanej z przeciętej na pół butelki po coli. Na dno wlewała trochę wody, aby nie zrobić nieumyślnie z siedziby redakcji płonącego wieżowca. Nienawidziła tych szkla­nych, tradycyjnych popielniczek jak u babć klozetowych w miej­skich szaletach. Poza tym swojej autorskiej nie musiała myć. Wy­starczyło wyrzucić do śmietnika, gdy się zapełniła, i kupić nową butelkę coli. A że Lonka piła sporo whisky z tymże zacnym pły­nem, mogła mieć nową popielniczkę codziennie.

– Idę, kurwa, idę… zgredzie – mruknęła, gdy papieros zato­nął w resztkach brudnej wody z popiołem.

Wchodząc do znajomego, zagraconego biura szefa i widząc rozanieloną twarz Hanki, nie omieszkała pokazać, w której czę­ści ciała ma jej osobę. Nie mogła się powstrzymać, gdy spoglą­dała w te oczy jak u spaniela. Hanka Miluś była największym dupowłazem jakiego kiedykolwiek Lonka spotkała.

– Co tam, Hanko Mostowiak? – gruchnęła słodko, siadając obok niej na krześle.

– Widzę, że u ciebie bez zmian, okropna żmijo!

– O, tak! Nadal nie wylizałam ani jednej dupki, a ty ile dzi­siaj? – odcięła się, szczerząc w jej stronę zęby w szyderczym uśmiechu.

– Przymknąć się! – Wielka pięść huknęła o podrapany blat biurka. – Kwiatek, jest sprawa, więc bądź tak miła i milcz przez chwilę, bo Bóg mi świadkiem, że moja cierpliwość do ciebie jest tak naciągnięta jak guma, która za chwilę pęknie!

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
deimji4
deimji4
deimji4
deimji4