Sonata dla Motyla
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2016 |
Autorzy | |
Wydawnictwo |
Anna czy Julia? Którą z nich główna bohaterka czuje się bardziej? Kiedy po dłuższym czasie nieobecności przybywa do Bluszczowego Dworku, domu, w którym się wychowała, chce być Anną. Tą, którą stała się w Warszawie − niezależną, przebojową, z charakterem, radosną. Uważa, że Julia, jak w przeszłości nazywała ją rodzina zastępcza, była zakompleksiona, nieśmiała i niepewna siebie. Winą za to obarcza swoje przybrane rodzeństwo, zwłaszcza Kamila, któremu nigdy nie wyjaśniła, dlaczego pewnego dnia uciekła bez słowa z ich wspólnego domu. Gdy go znów spotyka, przestaje być pewna, czy pozbyła się „Julii” na zawsze. Kiedy do Bluszczowego Dworku przybywają wszyscy członkowie tej patchworkowej rodziny, zaniepokojeni stanem zdrowia ukochanej matki Elżbiety, wraz z nimi powracają liczne wspomnienia, zarówno te dobre, jak i złe, których Anna-Julia nie umie wyrzucić ze swej pamięci... Czy na wsi, daleko od stolicy, bez komputera i szalonych znajomych, odkryje swoje prawdziwe „ja”, czy wręcz przeciwnie – poczuje jeszcze większy zamęt w głowie? Kim tak naprawdę chce być? Pobyt w Bluszczowym Dworku z pewnością zweryfikuje wiele jej dotychczasowych poglądów – na ludzi, na życie, na miłość i przyjaźń. I już nigdy nie będzie takie samo…
Numer ISBN | 978-83-7674-537-4 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 320 |
Język | polski |
Fragment | – Szeregowa Motylska! Baczność! – nakazała sobie, skręcając w kierunku zjazdu do Bluszczowego Dworu. Droga prowadząca do tego domu przedstawiała się znacznie lepiej niż dojazd do Zguby. – Nie ma powodów do nerwów. Co ma być, to będzie, a ty z całą pewnością świetnie sobie poradzisz. Wyprostowała plecy, dumnie uniosła brodę. Miała dwadzieścia trzy lata, skończyła czwarty rok studiów na jednej z najlepszych uczelni w kraju, radziła sobie sama w dużym mieście i nie narzekała na brak towarzystwa. Czego właściwie tak się obawiała? Była dorosłą osobą, której nikt nie mógł dyktować, co powinna robić. Jeże li ktoś spróbuje… cóż, ona już takiemu delikwentowi pokaże, że Anna Motylska nie będzie słuchać niczyich poleceń. W bojowym nastroju weszła między drzewa, decydując się na pójście skrótem. Deszcz odszedł równie szybko, jak się pojawił. Anna zręcznie przeskakiwała przez korzenie, utrzymywała równowagę na śliskim mchu, odsuwała gałęzie, które mogłyby chlasnąć ją w twarz. Większą część dzieciństwa spędziła właśnie w tym lesie i miesiące miejskiej egzystencji nie mogły sprawić, że tak po prostu o tym zapomni. Nie musiała się zastanawiać nad tym, którędy idzie, jej stopy same wkroczyły na dobrze sobie znany szlak. Po dwóch minutach marszu przeszła obok brzóz, przebrnęła przez paprocie i znalazła się przy ogrodzeniu otaczającym dom, w którym spędziła sporą część dzieciństwa. Anna zmierzyła wzrokiem ogrodzenie. W jej głowie zrodziła się szalona myśl: dlaczego właściwie nie? Zamachnęła się z całej siły, przerzucając plecak na drugą stronę. Świetnie pamiętała, że przedostanie się przez mur jest zadaniem trudnym, ale nie niemożliwym do realizacji. Chichocząc z własnej głupoty, rozpoczęła wspinaczkę. Pierwsza próba się nie powiodła: jej buty były śliskie od deszczu i błota. Za drugim razem poszło zdecydowanie lepiej. Wdrapała się na samą górę i zeskoczyła wprost na trawnik. Było to zachowanie głupie i kompletnie nieodpowiedzialne, mogła się nawet połamać i świetnie zdawała sobie z tego sprawę. Ostat ni raz próbowała dostać się w ten sposób do środka, kiedy miała szesnaście lat i skręciła sobie wtedy kostkę. Teraz na szczęście wylądowała dość zgrabnie, choć poślizgnęła się na mokrej trawie i opadła na klęczki. Mimo tego ten szalony pomysł sprawił, że zły humor Anny odszedł jak ręką odjął. Miała ochotę się śmiać. Może naprawdę nie będzie tak źle. W końcu z tym miejscem wiązało się więcej dobrych wspomnień niż złych. Bluszczowy Dwór, jak nazywali go mieszkańcy Zguby, z zewnątrz nie zmienił się przez ostatnie dwa lata. Ba, nie licząc nowych roślin w ogrodzie, nie zmienił się od chwili, w której pojawiła się tutaj po raz pierwszy: drobniutka dziewczynka z kucykami, przerażona i zafascynowana jednocześnie. Dworek kojarzył się jej wtedy z bajką o Śpiącej Królewnie, a to z powodu wieżyczki i bluszczu pnącego się po jednej ze ścian. Wielokrotnie słuchała opowieści o tym, jak Marek i Elżbieta, jeszcze w czasach narzeczeństwa, przypadkiem zawędrowali do Zguby, zobaczyli ten śmieszny dworek i z miejsca się w nim zakochali. – To była miłość od pierwszego wejrzenia – mówiła Elżbieta z rozmarzeniem. Siedzieli na werandzie: jasnowłosa kobieta w błękitnej sukni, otoczona przez gromadkę dzieci. Jowita tuliła się do boku matki, Michał siedział po turecku na chodniku, przodem do nich, a Anna usadowiła się na najniższym ze stopni; Emil leżał z głową na jej kolanach. Kamil zajął miejsce na po ręczy, w pewnym oddaleniu od reszty i nonszalancko machał nogami, udając, że wcale nie słucha opowieści. – Wtedy ten dom wyglądał jak jedna wielka ruina. Odpadający tynk, wybite okna, puste butelki w całym ogrodzie… A miał coś takiego, co mnie przyciągało. Marek spytał, czy chciałabym tu zamieszkać. Oczywiście tylko się śmiałam, że chcę też gwiazdki z nieba. Rok później, gdy wróciliśmy z podróży poślubnej, przywiózł mnie tutaj. Dom był już wyremontowany, a on powiedział, że w tym miejscu wychowamy nasze dzieci. Przez ułamek sekundy Annie zdawało się, że znów ich wszystkich widzi, że na werandzie dostrzega niebieski rąbek spódnicy Elżbiety i słoneczne promienie odbijające się w jej pierścionku. Wyobrażenie prysło jednak niczym bańka mydlana, gdy usłyszała czyjś głos. Charakterystyczny, trochę gardłowy i nieprzyjemny, jakby mówiący miał lekką chrypę. – Wyglądasz jak sierotka Marysia. Poderwała się na równe nogi. Pojawił się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd. Może zobaczył jej torbę przefruwającą nad murem porośniętym bluszczem i wyszedł sprawdzić, kto to? Przypatrywała się mu w milczeniu. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała: wręcz nieprzyzwoicie wysoki, przerastający Annę, z jej marnym metr sześćdziesiąt dwa, o trzydzieści centymetrów, jasnobrązowe włosy miał jak zwykle rozczochrane i znów zapomniał się ogolić. Nawet uśmiech się nie zmienił – wciąż to samo lekceważące skrzywienie warg, jakby ich właściciel kpił sobie w duszy z całego świata i wszystkich dookoła. – Cześć, Kam – przywitała się, wpychając dłonie do kieszeni dżinsów. Nie do końca tak wyobrażała sobie to spotkanie. Jeśli już w ogóle o tym myślała, liczyła na to, że będzie wtedy sucha, a nie kompletnie przemoczona i utytłana błotem do samych kolan. Nawet do głowy jej też nie przyszło, że zostanie przyłapana na przechodzeniu przez ogrodzenie – czego, nawiasem mówiąc, nauczył ją właśnie on, gdy miała jedenaście lat. – Coś ty zrobiła z włosami, Julio? – spytał, podchodząc bliżej i chwytając rudy kosmyk. Zwalczyła impuls każący natychmiast odskoczyć, zamiast tego przechyliła głowę na lewo, umykając przed dotykiem. – Obcięłam i ufarbowałam, chyba nie tak trudno to zauważyć – oznajmiła, trochę zdumiona tym, jak normalnie brzmi jej głos. – Ciebie też miło widzieć, dziękuję, u mnie wszystko dobrze, rzeczywiście, dawno się nie widzieliśmy. – Lubiłem twoje włosy – stwierdził Kamil, ignorując drugą część wypowiedzi. Anna pokręciła głową zrezygnowana, wyminęła go, idąc w stronę swojego plecaka. W tym momencie zza domu wybiegł ogromny owczarek niemiecki i z szaleńczym szczekaniem ruszył wprost na nią. Zanim zdążyła się zorientować w sytuacji, już leżała plecami na mokrej trawie, niszcząc so bie ubranie do reszty, a pies entuzjastycznie lizał ją po policzkach. – Sasza! – jęknęła Anna, usiłując jedną ręką odepchnąć pysk od twarzy, a drugą zrzucić z siebie ciężkie cielsko. Sasza była najbardziej przyjacielskim psem na świecie, w przeciwieństwie do swego brata Brutusa, który zdechł tuż przed wyjazdem Anny. Dziewczyna powinna się cieszyć, że teraz miała do czynienia z suką, nie z nim. Brutus mógłby jej nie rozpoznać od razu i zamiast do lizania, rzucić się do gryzienia. – Sasza, ty wstrętna bestio, złaź ze mnie albo przerobię cię na kotlety! Sasza nie przejęła się tą straszną groźbą i podjęła próbę ucałowania Anny prosto w nos. Z ust kobiety wyrwał się okrzyk frustracji. Wkładając w to wszystkie siły, szarpnęła się w bok, zrzucając z siebie psa i natychmiast się poderwała, zanim suczka w przypływie miłości nie postanowi ponownie jej powalić. Świetnie. No po prostu świetnie!, pomyślała z irytacją, poklepując Saszę po łbie. Jeśli już musiała spotkać Kamila, wolałaby, żeby nastąpiło to podczas jakiejś poważnej uroczystości rodzinnej, gdzie nie byłaby mokra, brudna, nie spadałaby z murów na jego oczach i nie lądowała na trawie, przygnieciona przez owczarka niemieckiego. – Witaj, słońce. Też cieszę się, że cię widzę, ale pocałunkom na powitanie mówię stanowczo nie – poinformowała psa, prostując się i próbując otrzepać ubranie. Przeniosła wzrok na Kamila i uśmiechnęła się krzywo. – Mój bohater. Nie wiem, jak poradziłabym sobie bez twojej pomocy. – No, no, no… – Och, jak zawsze irytował ją jego zwyczaj powtarzania „no” tym protekcjonalnym tonem! – Zrobiłaś się strasznie ironiczna, Julio. – Anna – zaprotestowała, cofając się pod wpływem ciężaru Saszy, która postanowiła oprzeć przednie łapy na jej ramionach. – Mam na imię Anna. Jedna brew Kamila powędrowała do góry. Nabrał tego zwyczaju jeszcze w dzieciństwie, próbując naśladować ojca. – Zabawne, że o tym zapomniałem. Dlaczego w takim razie wszyscy zapamiętaliśmy cię jako Julię? – Mówią do mnie Anna – oznajmiła stanowczo, nie mając zamiaru ustąpić. Skończyły się czasy, w których mógł nią dowolnie manipulować. Nigdy więcej. – To moje drugie imię. Dlaczego niby nie? Na ciebie w końcu wołali Kamael, a nie pamiętam, żeby takie imię figurowało w twojej metryce… Zaśmiał się. Spojrzała na niego ze zdumieniem, bo Kamil nie śmiał się często, a przynajmniej nie robił tego wtedy, kiedy oboje mieszkali w Zgubie. Pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony. – Zawsze ta sama – powiedział w końcu i teraz jego uśmiech wydawał się nieomal radosny. Anna gwałtownie się odwróciła, dopadła do swojego plecaka i przerzuciła go sobie przez ramię. Zawsze ta sama. Ze wszystkiego, co mógłby jej powiedzieć, to było ostatnie, co chciała usłyszeć. Kamil vel „Kamael” Bluszcz, w pełni zasługujący na przydomek wzięty od demona. Druga pozycja na liście rzeczy, których Anna nienawidziła najbardziej na świecie. I bardzo niewiele brakowało mu do zajęcia pierwszego miejsca. Szybkim krokiem ruszyła w stronę domu, weszła po stopniach na taras i otworzyła drzwi, zanim zdążyła zastanowić się nad tym, czy powinna zapukać. Lepiej, by Elżbieta miała naprawdę poważny powód, żeby ją tutaj ściągnąć. Im szybciej się dowie, o co chodzi, tym szybciej będzie mogła wrócić. O ile oczywiście jakimś cudem uda się jej wyciągnąć Staruszka z tego błota. Wolała nie brać pod uwagę możliwości, że utknął tam na dobre. Natychmiast wyczuła charakterystyczny, niepowtarzalny zapach, którego źródła nigdy nie potrafiła określić. Wanilia, suszone kwiaty i coś jeszcze, czego nie umiała nazwać. Głośno wciągnęła powietrze w płuca, zatrzymując się na progu, szybko mrugając, żeby powstrzymać łzy. Co jest? Przecież nie rozklejała się tak łatwo. Dlaczego teraz nagle… – Witaj w domu, Julio – mruknął Kamael, stając za jej plecami. Jego dłoń zacisnęła się na ramieniu Anny, nie na tyle mocno, żeby sprawić ból, ale też zbyt silnie, by mogła się wyrwać. Nawiedziła ją irracjonalna myśl, że dokładnie tak zawsze wyglądało życie z Kamilem. Próbował wszystko zagarnąć dla siebie, nie wypuścić z rąk, nie bacząc na nikogo oprócz siebie, a jednocześnie przecież nigdy żadnego z nich celowo by nie skrzywdził. |
Podziel się opinią
Komentarze