Trwa ładowanie...
d26qw4g
04-02-2020 22:27

Sonata dla Motyla

książka
Oceń jako pierwszy:
d26qw4g
Sonata dla Motyla
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Anna czy Julia? Którą z nich główna bohaterka czuje się bardziej? Kiedy po dłuższym czasie nieobecności przybywa do Bluszczowego Dworku, domu, w którym się wychowała, chce być Anną. Tą, którą stała się w Warszawie − niezależną, przebojową, z charakterem, radosną. Uważa, że Julia, jak w przeszłości nazywała ją rodzina zastępcza, była zakompleksiona, nieśmiała i niepewna siebie. Winą za to obarcza swoje przybrane rodzeństwo, zwłaszcza Kamila, któremu nigdy nie wyjaśniła, dlaczego pewnego dnia uciekła bez słowa z ich wspólnego domu. Gdy go znów spotyka, przestaje być pewna, czy pozbyła się „Julii” na zawsze. Kiedy do Bluszczowego Dworku przybywają wszyscy członkowie tej patchworkowej rodziny, zaniepokojeni stanem zdrowia ukochanej matki Elżbiety, wraz z nimi powracają liczne wspomnienia, zarówno te dobre, jak i złe, których Anna-Julia nie umie wyrzucić ze swej pamięci... Czy na wsi, daleko od stolicy, bez komputera i szalonych znajomych, odkryje swoje prawdziwe „ja”, czy wręcz przeciwnie – poczuje jeszcze większy zamęt w głowie? Kim tak naprawdę chce być? Pobyt w Bluszczowym Dworku z pewnością zweryfikuje wiele jej dotychczasowych poglądów – na ludzi, na życie, na miłość i przyjaźń. I już nigdy nie będzie takie samo…

Sonata dla Motyla
Numer ISBN

978-83-7674-537-4

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

320

Język

polski

Fragment

– Szeregowa Motylska! Baczność! – nakazała sobie, skręcając w kierunku zjazdu do Bluszczowego Dwo­ru. Droga prowadząca do tego domu przedstawiała się znacznie lepiej niż dojazd do Zguby. – Nie ma powodów do nerwów. Co ma być, to będzie, a ty z całą pewnością świetnie sobie poradzisz. Wyprostowała plecy, dumnie uniosła brodę. Miała dwadzieścia trzy lata, skończyła czwarty rok studiów na jednej z najlepszych uczelni w kraju, radziła sobie sama w dużym mieście i nie narzekała na brak towarzystwa. Czego właściwie tak się obawiała? Była dorosłą osobą, której nikt nie mógł dyktować, co powinna robić. Jeże­ li ktoś spróbuje… cóż, ona już takiemu delikwentowi pokaże, że Anna Motylska nie będzie słuchać niczyich poleceń. W bojowym nastroju weszła między drzewa, decydu­jąc się na pójście skrótem. Deszcz odszedł równie szyb­ko, jak się pojawił. Anna zręcznie przeskakiwała przez korzenie, utrzymywała równowagę na śliskim mchu, odsuwała gałęzie, które mogłyby chlasnąć ją w twarz. Większą część dzieciństwa spędziła właśnie w tym le­sie i miesiące miejskiej egzystencji nie mogły sprawić, że tak po prostu o tym zapomni. Nie musiała się zastana­wiać nad tym, którędy idzie, jej stopy same wkroczyły na dobrze sobie znany szlak. Po dwóch minutach marszu przeszła obok brzóz, przebrnęła przez paprocie i zna­lazła się przy ogrodzeniu otaczającym dom, w którym spędziła sporą część dzieciństwa. Anna zmierzyła wzrokiem ogrodzenie. W jej głowie zrodziła się szalona myśl: dlaczego właściwie nie? Za­machnęła się z całej siły, przerzucając plecak na drugą stronę. Świetnie pamiętała, że przedostanie się przez mur jest zadaniem trudnym, ale nie niemożliwym do realizacji. Chichocząc z własnej głupoty, rozpoczęła wspinaczkę. Pierwsza próba się nie powiodła: jej buty były śliskie od deszczu i błota. Za drugim razem poszło zdecydowanie lepiej. Wdrapała się na samą górę i ze­skoczyła wprost na trawnik. Było to zachowanie głupie i kompletnie nieodpowiedzialne, mogła się nawet po­łamać i świetnie zdawała sobie z tego sprawę. Ostat­ ni raz próbowała dostać się w ten sposób do środka, kiedy miała szesnaście lat i skręciła sobie wtedy kost­kę. Teraz na szczęście wylądowała dość zgrabnie, choć poślizgnęła się na mokrej trawie i opadła na klęczki. Mimo tego ten szalony pomysł sprawił, że zły humor Anny odszedł jak ręką odjął. Miała ochotę się śmiać. Może naprawdę nie będzie tak źle. W końcu z tym miejscem wiązało się więcej dobrych wspomnień niż złych. Bluszczowy Dwór, jak nazywali go mieszkańcy Zgu­by, z zewnątrz nie zmienił się przez ostatnie dwa lata. Ba, nie licząc nowych roślin w ogrodzie, nie zmienił się od chwili, w której pojawiła się tutaj po raz pierwszy: drobniutka dziewczynka z kucykami, przerażona i zafa­scynowana jednocześnie. Dworek kojarzył się jej wtedy z bajką o Śpiącej Królewnie, a to z powodu wieżyczki i bluszczu pnącego się po jednej ze ścian. Wielokrotnie słuchała opowieści o tym, jak Marek i Elżbieta, jeszcze w czasach narzeczeństwa, przypadkiem zawędrowali do Zguby, zobaczyli ten śmieszny dworek i z miejsca się w nim zakochali. – To była miłość od pierwszego wejrzenia – mó­wiła Elżbieta z rozmarzeniem. Siedzieli na werandzie: jasnowłosa kobieta w błękitnej sukni, otoczona przez gromadkę dzieci. Jowita tuliła się do boku matki, Mi­chał siedział po turecku na chodniku, przodem do nich, a Anna usadowiła się na najniższym ze stopni; Emil le­żał z głową na jej kolanach. Kamil zajął miejsce na po­ ręczy, w pewnym oddaleniu od reszty i nonszalancko machał nogami, udając, że wcale nie słucha opowie­ści. – Wtedy ten dom wyglądał jak jedna wielka ruina. Odpadający tynk, wybite okna, puste butelki w całym ogrodzie… A miał coś takiego, co mnie przyciągało. Marek spytał, czy chciałabym tu zamieszkać. Oczy­wiście tylko się śmiałam, że chcę też gwiazdki z nie­ba. Rok później, gdy wróciliśmy z podróży poślubnej, przywiózł mnie tutaj. Dom był już wyremontowany, a on powiedział, że w tym miejscu wychowamy nasze dzieci. Przez ułamek sekundy Annie zdawało się, że znów ich wszystkich widzi, że na werandzie dostrzega niebie­ski rąbek spódnicy Elżbiety i słoneczne promienie odbi­jające się w jej pierścionku. Wyobrażenie prysło jednak niczym bańka mydlana, gdy usłyszała czyjś głos. Cha­rakterystyczny, trochę gardłowy i nieprzyjemny, jakby mówiący miał lekką chrypę. – Wyglądasz jak sierotka Marysia. Poderwała się na równe nogi. Pojawił się nie wiado­mo kiedy i nie wiadomo skąd. Może zobaczył jej torbę przefruwającą nad murem porośniętym bluszczem i wy­szedł sprawdzić, kto to? Przypatrywała się mu w mil­czeniu. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała: wręcz nieprzyzwoicie wysoki, przerastający Annę, z jej marnym metr sześćdziesiąt dwa, o trzydzieści centyme­trów, jasnobrązowe włosy miał jak zwykle rozczochra­ne i znów zapomniał się ogolić. Nawet uśmiech się nie zmienił – wciąż to samo lekceważące skrzywienie warg, jakby ich właściciel kpił sobie w duszy z całego świata i wszystkich dookoła. – Cześć, Kam – przywitała się, wpychając dłonie do kieszeni dżinsów. Nie do końca tak wyobrażała sobie to spotkanie. Jeśli już w ogóle o tym myślała, liczyła na to, że będzie wtedy sucha, a nie kompletnie prze­moczona i utytłana błotem do samych kolan. Nawet do głowy jej też nie przyszło, że zostanie przyłapana na przechodzeniu przez ogrodzenie – czego, nawiasem mówiąc, nauczył ją właśnie on, gdy miała jedenaście lat. – Coś ty zrobiła z włosami, Julio? – spytał, podcho­dząc bliżej i chwytając rudy kosmyk. Zwalczyła impuls każący natychmiast odskoczyć, zamiast tego przechyliła głowę na lewo, umykając przed dotykiem. – Obcięłam i ufarbowałam, chyba nie tak trudno to zauważyć – oznajmiła, trochę zdumiona tym, jak nor­malnie brzmi jej głos. – Ciebie też miło widzieć, dzięku­ję, u mnie wszystko dobrze, rzeczywiście, dawno się nie widzieliśmy. – Lubiłem twoje włosy – stwierdził Kamil, igno­rując drugą część wypowiedzi. Anna pokręciła głową zrezygnowana, wyminęła go, idąc w stronę swojego plecaka. W tym momencie zza domu wybiegł ogromny owczarek niemiecki i z szaleńczym szczekaniem ruszył wprost na nią. Zanim zdążyła się zorientować w sytu­acji, już leżała plecami na mokrej trawie, niszcząc so­ bie ubranie do reszty, a pies entuzjastycznie lizał ją po policzkach. – Sasza! – jęknęła Anna, usiłując jedną ręką ode­pchnąć pysk od twarzy, a drugą zrzucić z siebie cięż­kie cielsko. Sasza była najbardziej przyjacielskim psem na świecie, w przeciwieństwie do swego brata Brutusa, który zdechł tuż przed wyjazdem Anny. Dziewczyna powinna się cieszyć, że teraz miała do czynienia z suką, nie z nim. Brutus mógłby jej nie rozpoznać od razu i zamiast do lizania, rzucić się do gryzienia. – Sasza, ty wstrętna bestio, złaź ze mnie albo przerobię cię na kotlety! Sasza nie przejęła się tą straszną groźbą i podjęła pró­bę ucałowania Anny prosto w nos. Z ust kobiety wy­rwał się okrzyk frustracji. Wkładając w to wszystkie siły, szarpnęła się w bok, zrzucając z siebie psa i natychmiast się poderwała, zanim suczka w przypływie miłości nie postanowi ponownie jej powalić. Świetnie. No po prostu świetnie!, pomyślała z iryta­cją, poklepując Saszę po łbie. Jeśli już musiała spotkać Kamila, wolałaby, żeby nastąpiło to podczas jakiejś po­ważnej uroczystości rodzinnej, gdzie nie byłaby mokra, brudna, nie spadałaby z murów na jego oczach i nie lądowała na trawie, przygnieciona przez owczarka nie­mieckiego. – Witaj, słońce. Też cieszę się, że cię widzę, ale poca­łunkom na powitanie mówię stanowczo nie – poinfor­mowała psa, prostując się i próbując otrzepać ubranie. Przeniosła wzrok na Kamila i uśmiechnęła się krzywo. – Mój bohater. Nie wiem, jak poradziłabym sobie bez twojej pomocy. – No, no, no… – Och, jak zawsze irytował ją jego zwyczaj powtarzania „no” tym protekcjonalnym tonem! – Zrobiłaś się strasznie ironiczna, Julio. – Anna – zaprotestowała, cofając się pod wpływem ciężaru Saszy, która postanowiła oprzeć przednie łapy na jej ramionach. – Mam na imię Anna. Jedna brew Kamila powędrowała do góry. Nabrał tego zwyczaju jeszcze w dzieciństwie, próbując naślado­wać ojca. – Zabawne, że o tym zapomniałem. Dlaczego w ta­kim razie wszyscy zapamiętaliśmy cię jako Julię? – Mówią do mnie Anna – oznajmiła stanowczo, nie mając zamiaru ustąpić. Skończyły się czasy, w których mógł nią dowolnie manipulować. Nigdy więcej. – To moje drugie imię. Dlaczego niby nie? Na ciebie w końcu wołali Kamael, a nie pamiętam, żeby takie imię figuro­wało w twojej metryce… Zaśmiał się. Spojrzała na niego ze zdumieniem, bo Kamil nie śmiał się często, a przynajmniej nie robił tego wtedy, kiedy oboje mieszkali w Zgubie. Pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony. – Zawsze ta sama – powiedział w końcu i teraz jego uśmiech wydawał się nieomal radosny. Anna gwałtownie się odwróciła, dopadła do swojego plecaka i przerzuciła go sobie przez ramię. Zawsze ta sama. Ze wszystkiego, co mógłby jej powiedzieć, to było ostatnie, co chciała usłyszeć. Kamil vel „Kamael” Bluszcz, w pełni zasługujący na przydomek wzięty od demona. Druga pozycja na liście rzeczy, których Anna nienawidziła najbardziej na świe­cie. I bardzo niewiele brakowało mu do zajęcia pierw­szego miejsca. Szybkim krokiem ruszyła w stronę domu, weszła po stopniach na taras i otworzyła drzwi, zanim zdążyła za­stanowić się nad tym, czy powinna zapukać. Lepiej, by Elżbieta miała naprawdę poważny powód, żeby ją tutaj ściągnąć. Im szybciej się dowie, o co chodzi, tym szyb­ciej będzie mogła wrócić. O ile oczywiście jakimś cudem uda się jej wyciągnąć Staruszka z tego błota. Wolała nie brać pod uwagę możliwości, że utknął tam na dobre. Natychmiast wyczuła charakterystyczny, niepowta­rzalny zapach, którego źródła nigdy nie potrafiła okre­ślić. Wanilia, suszone kwiaty i coś jeszcze, czego nie umiała nazwać. Głośno wciągnęła powietrze w płuca, zatrzymując się na progu, szybko mrugając, żeby po­wstrzymać łzy. Co jest? Przecież nie rozklejała się tak łatwo. Dlaczego teraz nagle… – Witaj w domu, Julio – mruknął Kamael, stając za jej plecami. Jego dłoń zacisnęła się na ramieniu Anny, nie na tyle mocno, żeby sprawić ból, ale też zbyt silnie, by mogła się wyrwać. Nawiedziła ją irracjonalna myśl, że dokładnie tak zawsze wyglądało życie z Kamilem. Próbował wszystko zagarnąć dla siebie, nie wypuścić z rąk, nie bacząc na nikogo oprócz siebie, a jednocześnie przecież nigdy żadnego z nich celowo by nie skrzywdził.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d26qw4g
d26qw4g
d26qw4g
d26qw4g